„Dla każdego coś ciekawego” – brzmi jak reklama sklepu 1001 drobiazgów. A mimo to doskonale pasuje do Cabo Verde, Republiki Zielonego Przylądka, leżącej na archipelagu wysp o tej samej nazwie. To miejsce, gdzie historia połączyła kulturę Afryki i Europy, zmieszała krew niewolników i ich oprawców, ożeniła języki plemienne z portugalskim. Tu rękę napotkanej starszej osoby przykłada się do czoła na znak szacunku, a droga do sklepu oddalonego o 200 metrów zajmuje nierzadko czterdzieści minut. To miejsce, gdzie czas się nie spieszy.
Dostępny PDF i AudioBook
Republika Zielonego Przylądka to miejsce, gdzie historia połączyła kulturę Afryki i Europy.
Na Wyspy Zielonego Przylądka przybywają wielbiciele ptaków, by podglądać ponad siedemdziesiąt ich gatunków oraz wędkarze, by łowić tuńczyki, barrakudy i merliny. Entuzjaści górskich wędrówek wspinają się na szczyt wulkanu, a amatorzy plażowania wybierają sobie kolor piasku. Wodniacy piją grog i żeglują po kryształowych wodach Atlantyku. Fani dobrej muzyki dopieszczają swe ucho dźwiękami nostalgicznej morny, zaś miłośnicy tańca uczą się batuku i funany, a w czasie karnawałowej parady tańczą na ulicach sambę. Wyznawcy sztuki kulinarnej próbują najlepszych homarów, delektując się przy tym winem, które wyrosło na wulkanicznym popiele.
Znajdziemy co prawda na archipelagu miejsca atrakcyjne dla zwolenników wczasów w eleganckich hotelach, z basenami i drinkami z parasolkami – na przykład na wyspie Sal – a jednak, nie jest to kraj typowo turystyczny. Pozostaje niezepsuty wakacyjnym biznesem z kiczowatymi pamiątkami, hałaśliwą muzyką i animacjami na plaży. Na wyspach Santiago i Fogo nadal spotyka się chłopców, którzy zamiast uczyć się w szkole, sprzedają turystom muszelki za sto pięćdziesiąt escudo, pisząc patykiem na piasku 100 50. Albo rudego chłopaka o czarnej skórze kopiącego na plaży piłkę, aby w przyszłości jako gwiazda futbolu wydostać się do „lepszego świata”.
WODNE DZIECI
Nawet najmłodsi mieszkańcy wysp to urodzeni pływacy. Ocean będzie towarzyszył im przez całe życie.
PRABABCIA SAMBY
Batuku to melodia, śpiew i taniec tutejszych kobiet, to rytm natury wystukiwany na udach i prowizorycznych bębenkach.
ODPOCZYNEK NA KRAWĘDZI
Na szczyt Fogo należy wchodzić z przewodnikiem. Na nieznającego terenu turystę czyha wiele niebezpieczeństw.
FOGO ZNACZY OGIEŃ
- Tu nie dotykaj – Carlos stanowczym głosem zwrócił nam uwagę, kiedy nachyliliśmy się by zobaczyć, co robi. W niewielkim zagłębieniu nasz przewodnik ułożył kilka zebranych po drodze suchych gałązek.
- Take photo – zaproponował, choć nie bardzo wiedziałem, co miałbym fotografować. I nagle buchnął ogień. – 260 degrees Celsius – dodał Carlos.
Byliśmy na szczycie mniejszego z dwóch stożków wulkanicznych znajdujących się pośrodku kaldery, otoczeni wysoką na kilometr ścianą, która stanowi naturalną granicę parku narodowego na wyspie Fogo (Parque Natural do Fogo). Wokół nas czarny popiół, który unoszony przez wiatr wciskał się nam do oczu, a dalej jeziora zastygłej lawy i szare ściany kaldery. Bliżej krater wyglądający jak pułapka mrówkolwa z żółtymi i czerwonymi „naciekami” – pozostałościami siarki i żelaza po ostatnim wybuchu wulkanu.
Większość dorosłych mieszkańców Chã das Caldeiras – osady leżącej u stóp wysokiego na ponad 2800 m n.p.m. Pico do Fogo – pamięta wieczór 2 kwietnia 1995 roku, kiedy po kilku wstrząsach z boku góry wypłynął ogień, a potem na wieś spadła warstwa szarego pyłu. Strzelającą w niebo lawę i chmurę popiołu sięgającą 5 kilometrów oglądali już spoza kaldery, z miejsca gdzie postawiono dla nich namiotowe miasteczko. Dziś tradycyjne, okrągłe domy i mniej urocze, ale również zbudowane z bloków lawy budynki zamieszkuje około tysiąca mieszkańców. Niektórzy z nich podobno odziedziczyli jasne włosy i niebieskie oczy po pewnym bardzo płodnym francuskim hrabim odwiedzającym wyspę w drodze do Brazylii.
Hrabia ów, oprócz potomstwa, pozostawił na Fogo także winne krzewy, które dały początek trwającej już blisko 140 lat tradycji produkcji wina. Prawdopodobnie jeden z jego potomków prowadzi niewielki sklep, będący jednocześnie spółdzielnią zrzeszającą wszystkich właścicieli winnic z Chã das Caldeiras. Wieczorem sklep wypełniają bliżsi i dalsi członkowie rodziny, aby wspólnie pomuzykować przy świetle naftowej lampy. Właściciel sklepu przynosi gitarę i grą przywołuje najmłodszego syna, który po kreolsku śpiewa napisane przez ojca morny. Wino, jak w piosenkach Cesárii Évory, powoli spływa po ściankach szklanki, a jego mineralny, ale bardzo gładki smak dopełnia niezwykłości wieczoru.
Na zewnątrz pozbawiona elektryczności wieś tonęła w mroku, a wychodzący zza szczytu Pico Grande cienki sierp księżyca zdecydowanie wolał leżeć. W skromnym pokoju na stoliku obok łóżka leżała świeczka i zapałki. W półmroku próbowałem znaleźć drogę do łazienki. Na ścianach informacje po angielsku jak oszczędzać wodę. Tu, w Chã das Caldeiras, liczy się każda kropla. W okresie deszczowym woda zbierana jest do dużych zbiorników, w pozostałym czasie dowożona cysternami z São Felipe – głównego miasta wyspy.
STARY CZŁOWIEK I...
...ojciec 24 dzieci. Mimo iż większość mieszkańców wysp deklaruje katolicyzm, nadal sporo mężczyzn, oprócz żony, „opiekuje się” jeszcze kilkoma kobietami.
PROSTO Z ŁODZI
Gwarne plażowe targowisko, gdzie rybacy sprzedają ryby lokalnym gosposiom i handlarzom z głębi wyspy.
CZEGO NIE WIDZIAŁ KAPITAN
- Gdansk? Gdynia? But of course! Pływaliśmy po cement do Finlandii i bardzo często rozmawiałem przez radio z portem w Gdyni. – Patrząc na postrzępione brzegi Fogo z kapitańskiego mostka promu płynącego do stolicy, umilaliśmy naszemu gospodarzowi czas pogawędką, tym chętniej, że wspaniale mówił po angielsku. Byliśmy nieco rozczarowani – nasz kapitan nigdy nie widział na tej trasie delfinów, a to właśnie morskie ssaki były jednym z powodów dla których zdecydowaliśmy się płynąć do stolicy przez ponad siedem godzin zamiast w niespełna pół godziny dolecieć lokalnymi liniami TACV.
Po przyspieszonym kursie sternika i obsługi instrumentów nawigacyjnych podziękowaliśmy za gościnę i wyszliśmy na pokład. Wokół niekończąca się woda, pofałdowana jak piaski pustyni. Nagle, przy samej lewej burcie, z oceanu wyskoczył delfin. Jak źle opłacony konferansjer pokazał się na sekundę, zakręcił w powietrzu młynka i zniknął w otchłani. Czekaliśmy.
Po chwili dwie szare torpedy jak na komendę wystrzeliły w górę i równo zanurkowały. Kolejne trzy popisały się przed nami pływaniem synchronicznym i już następne ścigały się ze statkiem, raz po raz parami i trójkami wyskakując z wody, jakby wyłącznie dla naszej przyjemności. Nie można było od nich oderwać wzroku. Mały ekran aparatu fotograficznego nie wystarczał, by nacieszyć się przygotowanym dla nas przedstawieniem – trudno, nie będzie zdjęć. Pan kapitan niestety stracił swoją szansę, podobnie jak większość pasażerów, która podróż spędziła pod pokładem, wśród pojękiwań dorosłych i cichych skarg nękanych przez chorobę morską dzieci.
WYGODNIE I Z GRACJĄ
Kobiety zachwycają pięknie wyprostowaną sylwetką i tanecznym, lekkim chodem. Mimo że mają tyle na głowie.
W ZDROWYM CIELE
Gimnastyka, piłka nożna, capoeira i tańce na plaży to powszechne formy zajęć pozalekcyjnych dzieci i młodzieży.
ZEMSTA MURENY
Zadziwiające jak wielu mieszkańców Wysp Zielonego Przylądka źle znosi podróż statkiem, choć od pokoleń żyją otoczeni wodą. W nadmorskich miejscowościach ludzie żyją z tego, co daje im ocean. Sześć dni w tygodniu rybacy z Tarrafalu wypływają w morze, a siódmego naprawiają sieci. Z dokładnością inspektora skarbowego sprawdzają je, oko po oku, rozciągnięte w pobliżu plaży, a wszystkie szkody naprawiają z szacunkiem i namaszczeniem.
Kiedy łodzie przypływają na brzeg, czekają już na nie kobiety w kolorowych chustach, z pustymi miskami na głowach. W innych wioskach jest łatwiej: mniej rybaków – więcej ryb. Tu, w Tarrafalu, ryb ciągle nie starcza. Trzeba więc jak najszybciej dostać się do łodzi i wyszarpać ile się da, by móc je potem sprzedać na pobliskim targu.
Blisko metrowa murena szczerzyła na mnie zęby i nadal wyglądała groźnie.
– Poproszę jedną.
– Dos.
– Nie, dziękuję. Potrzebuję tylko jedną. Solo uno – próbowałem słów w jakimkolwiek języku, który byłby tu bardziej zrozumiały niż polski i angielski.
– Dos – tym razem i ryby, i sprzedająca je kobieta spojrzały na mnie wymownie. Okazało się, że sprzedaż jest wiązana. Albo dwie, albo wcale.
Przygotowując rybę, zdałem sobie sprawę, że nawet martwa murena wciąż jest śmiertelnie niebezpieczna. Przy próbie zjedzenia choćby kawałka, setki ostrych jak szpile ości czyhały by przebić tchawicę… Więc będzie zupa. Przelana przez sitko okazała się i bezpieczna, i smaczna. Nawet nasz przyjaciel Bado – z zawodu kucharz – nie pogardził poczęstunkiem. Gdy spojrzał na talerz, jego oczy spytały o rybę. Przyniosłem na osobnym półmisku. Koniuszkami palców odrywał kawałki rybiego mięsa, a następnie wysysał spomiędzy ości wszystko, co nadawało się do jedzenia. Sprytnie.
Kiedy zaprosił nas na piknik na czarnej plaży, przyrządzone przez niego czerwone i błękitne ryby z wielkimi jak koła młyńskie oczami prawie nie miały ości. Nafaszerowane czosnkiem smakowicie skwierczały na ogniskowym żarze. My w tym czasie szykowaliśmy talerze z liści palmowych i szukaliśmy połówek kokosowych skorup na kubeczki.
Bado opowiadał o wylęgających się w czarnym piasku żółwiach oraz o ochotnikach, którzy raz do roku przychodzą na tę plażę, by małym, nieporadnym, żółwim noworodkom ratować życie. Żółw (tartaruga) jest ikoną Cabo Verde i, mimo że występuje na rewersie jednego escudo, a na Santa Luzia – jedynej niezamieszkanej wyspie archipelagu – jest żółwi rezerwat, to te wspaniałe gady nie mają łatwego życia i potrzebują pomocy ludzi.
UWOLNIJ RĘCE
Jakże nieporadnie wyglądamy, my europejczycy, z plastikowymi siatkami, płóciennymi torbami i koszami na zakupy w rękach. Ręce muszą być wolne: rękoma się rozmawia i pozdrawia znajomych.
Od dźwigania jest głowa, a na niej pudełko kremu do rąk, maczeta do otwierania kokosa, niebieska butla z gazem czy krzesło niesione do kościoła by zapewnić sobie siedzące miejsce. Głowa nada się też do transportu kosza z trzciną cukrową, chrustu potrzebnego do ugotowania obiadu, kanistrów z drogocenną wodą lub sześciu tuzinów jaj w wytłaczankach.
Z zazdrością obserwowaliśmy pewnie kroczące postacie z „transportowymi głowami” i wyprostowanymi plecami. Te ostatnie również bywają zajęte – najmłodsi, którzy jeszcze nie potrafią chodzić, z anielskim uśmiechem wtulają się w plecy mam, obejmując je rękoma i nogami schowanymi w przepastnych chustach. Dziecko w spacerówce wzbudza współczucie: „Biedactwo, nie chodzi?”.
ŚWIADECTWO HAŃBY
Mieszkańcy Wysp Zielonego Przylądka są dumni ze swojej wolności i niepodległości. Jedynie portowy pręgierz przypomina o okrutnych czasach niewolnictwa.
OBÓZ POWOLNEJ ŚMIERCI
Tory kolejowe w Auschwitz. Każdy dorosły Polak nosi ten obraz w pamięci. Przejście przez bramę do Campo da Morte Lenta w Tarrafalu na wyspie Santiago jest jak déjà vu, któremu towarzyszy myśl „to niemożliwe”. Tu, w tym raju na oceanie, taka sceneria zdaje się jak plan filmowy: wysoki mur chroniony drutem kolczastym, zakratowane okna, nazwiska zamordowanych, więzienne pasiaki, bazaltowe kostki – ręcznie ciosane przez osadzonych. Przed wejściem do lecznicy ułożona z czarnej kostki data: 1940. Obóz Powolnej Śmierci służył portugalskiemu dyktatorowi Salazarowi do pozbywania się politycznych przeciwników reżimu. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych więziono tu afrykańskich przywódców ruchów walczących z portugalskim kolonializmem w Gwinei-Bissau, Angoli czy Mozambiku. Dziś to miejsce pamięci, które odchodzi w zapomnienie.