Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2012 na stronie nr. 28.

Tekst i zdjęcia: Andrzej Bober,

Kraj boskiego kima


Osiem lat temu zainteresowałem się Koreą Północną. Po latach zbierania informacji, ich porządkowania i analizy, zdecydowałem się na wyjazd do tego skansenu komunizmu i starania te opłaciły się. Trzy miesiące później znalazłem się na terytorium Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna to jeden z ostatnich skansenów komunizmu.

Po przesiadkach w Moskwie i Pekinie ląduję w kraju, który dotychczas znałem jedynie z książek, filmów i komentarzy prasowych. Cała przygoda rozpoczyna się już na lotnisku Sunan, oddalonym około 25 kilometrów od stolicy reżimowej Korei – Pjongjangu (zwanego dawniej Phenianem). Zaraz po rozpoczęciu procedury kontrolnej okazuje się, że wiza, którą wystawiono mi w Warszawie, utraciła swoją ważność, choć we wniosku wizowym wyraźnie zaznaczyłem ramy czasowe planowanego pobytu w KRLD. Zdezorientowany dopytuję się, o co chodzi, myśląc, że doszło do jakiegoś nieporozumienia. Gesty pograniczników nie pozostawiają wątpliwości. Wyraźnie wskazują mi samolot i dają do zrozumienia, żebym się zabierał, zanim samolot nie wystartuje w trasę powrotną do Pekinu. Warto w tym miejscu zauważyć, że samolot przylatujący z Pekinu ląduje jedynie na chwilę, nie tankując nawet, po czym odlatuje z powrotem do Chin. Nie wierzę w to, co słyszę. Na szczęście na lotnisku oczekuje mnie przedstawiciel naszej placówki dyplomatycznej wraz z koreańskim tłumaczem znającym język polski, którego umownie będę nazywał Park, by nie zdradzać jego prawdziwych personaliów i w jakiś sposób mu nie zaszkodzić. Obserwując całą sytuację z boku, konsul podejmuje się twardej dyskusji z oficerem, który odmawia mi prawa wjazdu. Po dwugodzinnych pertraktacjach udaje mi się dostać na terytorium tego „robotniczego raju na Ziemi”.
Teraz już procedura kontrolna przebiega dość szybko. Jeszcze przed wylotem wiedziałem, że im mniej wezmę rzeczy budzących wątpliwości, tym mniej stresów będzie na miejscu. Komórkę grzecznie oddaję w depozyt – odbiorę ją dopiero przed wylotem. Sporo problemów jest z moim laptopem. Strażnik pyta o każde gniazdo. Na szczęście, bez sprzeciwu przyjmuje odpowiedź, że wszystko to porty USB. Inny strażnik sprawdza czy ilość pieniędzy, które mam w saszetce, zgadza się z tym, co napisałem w deklaracji wjazdowej. Na tym kończy się kontrola. Wsiadamy do auta i ruszamy w kierunku trzymilionowej stolicy.

 

 

MIASTO PIERWSZEJ KLASY

 

Jadąc szeroką jezdnią, bez wymalowanych pasów ruchu, mijamy pojazdy z innej epoki. Jednym z nich jest amerykański willys – dżip z okresu II wojny światowej w wersji cabrio. W środku obok kierowcy na stojąco jedzie kilkuosobowa grupka, trzymająca się razem, by nie wypaść. Obraz szokuje tym bardziej, że pojazd jedzie 90 km/h, dodatkowo na zewnątrz pada śnieg, a temperatura jest wyraźnie ujemna. Kilka kilometrów dalej widzę „wojskową” wywrotkę, jakiej używa się do wywozu gruzu, a w niej kolejną grupę podróżnych – tym razem żołnierzy. Na rogatkach miasta znajdują się punkty kontrolne, gdzie strażnicy uzbrojeni w broń automatyczną sprawdzają wszystkich wjeżdżających i wyjeżdżających ze stolicy. Pjongjang jest bowiem miastem wybranym, miejscem szczególnym. Przywilej mieszkania w nim posiada zaledwie 12% społeczeństwa północnokoreańskiego, które podzielone jest na 3 klasy główne i 51 podklas. Prawo do życia w tej względnej, jak na tamtejsze standardy, oazie mają jedynie obywatele klasy pierwszej, tej właściwej. Przynależąc do pozostałych klas, można zapomnieć o życiu w stolicy, o przyzwoitej pracy, lepszych warunkach lokalowych, przydziałach kartkowych wystarczających do przeżycia, studiach na miejscowym Uniwersytecie im. Kim Ir Sena czy jakiejkolwiek karierze zawodowej. Rodząc się w rodzinie już drugiej klasy, niezależnie od wykazywanych zdolności i wykonywanej pracy, można zapomnieć o awansie społecznym.
Miasto przygnębia. Wszystkie budowle sprawiają wrażenie ciężkich. Po wojnie koreańskiej w stolicy ostało się zaledwie kilka budynków. Naprędce wzniesiono nowe, zarówno mieszkalne, jak i użyteczności publicznej, bez szczególnej dbałości o ich estetykę, wykonanie czy rozplanowanie w terenie. Pjongjang mógł robić wrażenie na turystach odwiedzających to miejsce jeszcze 30 lat temu, jednak od tego czasu niewiele się w nim zmieniło. Wraz z upadkiem ZSRR skończył się okres rozkwitu Korei Północnej, a nieremontowane od lat budynki popadły w ruinę i straszą swoim wyglądem. Poobdzierane bloki, tynk odchodzący płatami, brak szyb w wielu oknach i wystające niemal z wszystkich mieszkań rury odprowadzające na zewnątrz dym – to obraz tego, co dziś pozostało. Każdy z lokali jest osobno ogrzewany przez lokatorów, stąd owe rury. Zdarzają się przypadki zamarznięć w mieszkaniach – w większości budynków stare i nieszczelne okna nie są w stanie utrzymać w okresie zimowych przymrozków dodatniej temperatury w pomieszczeniach. W większości budynków brakuje nie tylko bieżącej wody, ale i gazu czy prądu, fekalia zaś składowane są przed blokami, by po wywiezieniu poza miasto użyźnić pola.
Z robieniem zdjęć muszę uważać. Obowiązuje zasada – nie fotografować: obiektów brzydkich, sytuacji kłopotliwych, widocznej biedy. Złamanie tej reguły skutkuje w najlepszym razie natychmiastowym wydaleniem z kraju. Tak więc, po aparat sięgam sporadycznie przy monstrualnych budowlach, z których Koreańczycy są dumni.
Niemal wszystko zaskakuje. Na skrzyżowaniu moją uwagę zwraca stojący obok autobus. Nie dziwi mnie już ani ścisk w nim panujący, ani jego stan techniczny, ani zabytkowy wygląd. Uwagę zwracają wymalowane farbą na tyle pojazdu światła pozycyjne, stopu i kierunkowskazu, imitujące prawdziwe światła, których brak. Bywa też tak, że zamiast świateł drogowych autobus posiada zainstalowaną nad zderzakiem jarzeniówkę. Moje równie duże zdziwienie budzą rowery, do których przymocowane są mininumery rejestracyjne. Przez ponad miesiąc nie spotykam ani jednej kobiety na jednośladzie. Jak się potem okazuje, nie mają do tego uprawnień, zaś reżim tłumaczy to względami estetycznymi i bezpieczeństwem ruchu.

 

Budynek Ludowego Pałacu Nauki (Biblioteki Narodowej) nieopodal placu Kim Ir Sena, na którym odbywają się wszystkie największe parady wojskowe i ludowe zgromadzenia.

Obywatele reżimu pozujący do zdjęcia na wystawie kwiatowej kimdzongilii i kimirsenii – kwiatów ku czci i pamięci Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila.

Zdjęcia z wystawy kimdzongilii w Pjongjangu wykonane w lutym 2009 roku podczas obchodów oficjalnych 67. urodzin Kim Dzong Ila.

 

PIES JAKO LEK I KOT JAKO SZPIEG

 

Co ciekawe, na ulicach nie ma psów. Mało kogo stać na to, by wyżywić jeszcze czworonoga. Poza tym, w kulturze koreańskiej pies od zawsze uważany był za hodowlany produkt spożywczy, choć oczywiście mowa o jednej rasie. Danie z psa (kor. kegogi lub tangogi) w restauracji dyplomatycznej w stolicy kosztuje 25 euro. Psie mięso posiada tu szerokie zastosowanie. Używane jest do leczenia różnych schorzeń czy dla wzmocnienia odporności immunologicznej organizmu. Do dziś powtarza się w KRLD jedno z przysłów, które mówi, że zdrowym pozostanie ten, kto przynajmniej raz w roku zje psa.
Koty nie mają łatwiejszego życia, ale nie są zjadane – przepisuje się je na reumatyzm. W dodatku, osiągając wiek trzech lat, oddawane są najczęściej do innego gospodarstwa, gdyż przyjmuje się, że po tym czasie zaczynają rozumieć język rodziny, w której się znajdują, a nikt nie życzy sobie w KRLD szpiega w rodzinie.

 

 

TAJEMNICZY OPIEKUN

 

Spacerując całymi dniami po mieście, zaczynam poznawać je coraz lepiej. Nie udaje mi się jednak wtopić w tłum. Choć nie mam przypisanych żadnych opiekunów, wszyscy mijający rzucają mi nieufne bądź zaskoczone spojrzenia. Są jednak i tacy, którzy wyraźnie okazują niechęć czy jawną wrogość, spluwając na mój widok. Jeszcze inni reagują początkowo niezrozumiałym dla mnie strachem. Ni stąd, ni zowąd przechodzą na drugą stronę ulicy bądź unikają wymiany spojrzeń. Podobną wielość reakcji obserwuję przy pozdrowieniu. Mimo strachu, większość jednak uśmiecha się życzliwie lub z zawstydzeniem. Z czasem przestaję zwracać uwagę na mijane osoby. Absolutnie nie podaję ręki, by wszechobecny aparat bezpieki nie zinterpretował tego w sobie tylko zrozumiały sposób, np. jako próbę wymiany informacji. Pewne twarze zapisują mi się w pamięci i przypadkowo spotykam je w różnych punktach miasta. Nie czuję się samotny.
W miejscach, w których się pojawiam i mogę przebywać, budzę żywe zainteresowanie, jednak u większości zwykłych obywateli widać zmieszanie. Zgoła odmiennie zachowują się wyżsi urzędnicy i wojskowi. Oni okazują swoją wyższość, aczkolwiek pozostają wobec mnie grzeczni. Nie wszędzie wolno mi wejść. Tam gdzie biały nie może robić zakupów, nie usłyszy nawet słowa odpowiedzi na formułkę powitania „annyong hasimnigga”, a wszyscy będą się tak zachowywać, jakby go w sklepie w ogóle nie było. Natomiast, gdy goszczę w klubie dyplomatycznym z koreańską, przeuroczą obsługą, panie wypytują o różne sprawy: życie prywatne, zainteresowania, zdolności i talenty, wykształcenie, wiedzę na temat Korei itp., a to wszystko często tylko w jednym celu… by napisać raport na mój temat i by reżim wiedział z jakim elementem ma do czynienia, i czy ów element w jakiś sposób nie zagraża miejscowemu porządkowi.

 

 

POSKRAMIANIE SMOKÓW A WYRZUCANIE ŚMIECI

 

Ludzie, których spotykam, przykuwają moją uwagę. Mimo powszechnej biedy, większość z nich chodzi schludnie i czysto ubrana. Dominują ciemne kolory, aczkolwiek widać, że każdy stara się wyglądać możliwie dobrze. Każdy podąża w określonym celu. Zajęć obywatelom tego reżimu nie brakuje. Oprócz 8-godzinnego dnia pracy, obowiązkiem jest uczestnictwo w szkoleniach ideologicznych, seansach samokrytyki, przygotowaniach do defilad lub praca w czynie społecznym. To angażuje kolejne 8 godzin doby. Pozostała część przewidziana jest na sen, o ile dwie pierwsze się nie przedłużą.
Obserwuję wielu idących, pogrążonych w tekstach Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila – dwóch najważniejszych, choć nieżyjących już postaci tego reżimu, mających status boski. A jest co czytać, gdyż jeden i drugi demiurg, jak głosi propaganda, są autorami około 11 tysięcy monografii. Koreańczycy są inteligentni, żywo reagują na słowa, ale nie uczy się ich operacyjnego myślenia. Zamiast tego, zmusza się ich do wykuwania „na blaszkę” różnych frazesów, historii z życia Wielkiego Wodza i Ukochanego Przywódcy. Sprawiają wrażenie zautomatyzowanych istot, działających intuicyjnie i odruchowo. Aparat propagandy aż tak mocno zmienił ich mentalność, psychikę i odbiór rzeczywistości, że czasami miewają problem z samodzielnym myśleniem i wykonywaniem nawet podstawowych prac. Widzę pracowników wywożących śmieci, którzy ładują je na sam tył ciężarówki, choć swobodnie można zacząć załadunek od przodu, tak by więcej weszło. Po wysypaniu kilku pojemników okazuje się, że brakuje miejsca na resztę. Ale jak tu się dziwić, że obywatele reżimu mają problem z samodzielnym, analitycznym myśleniem, jeśli propaganda na co dzień zmusza ich, by uwierzyli w boskie talenty Kim Dzong Ila, w jego dar bilokacji, umiejętność podróżowania w czasie, kontrolowania pogody, uzdrawiania chorych, wykonywania nawet siedmiu rzeczy równolegle, poskramiania smoków i wypędzania demonów. Jak mają odbierać rzeczywistość ludzie, którzy codziennie słyszą doniesienia o cudownych zjawiskach związanych z osobą nieżyjącego „Słońca XXI wieku”? A dowodów na to, jak nadzwyczajną był jednostką, nie brakuje i po śmierci, którą od wielu tygodni opłakują w stolicy nawet sroki.

 

 

OKRUCIEŃSTWA „CYRKU”

 

Po każdym pełnym wrażeń i obserwacji dniu, wreszcie jest czas, by się zrelaksować przed telewizorem. Po godzinie 18 w zasadzie wszystko w kraju jest pozamykane. Od 17 do 23 nadaje jeden kanał TV, a przy okazji świąt nawet dwa. Zobaczyć można obrady parlamentarne, raporty o wydajności ekonomicznej kraju, usłyszeć patriotyczne pieśni wojskowe, materiały filmowe z kolejnych inspekcji Kima albo w programie kulinarnym dowiedzieć się, jak ugotować zupę z kory drzewa.
Gdy wracam myślami do tego miejsca, czuję ogromny szacunek dla ludzi tam żyjących i podziw dla ich odporności. Coraz większa ich część ma świadomość, że gdzieś poza granicami ich robotniczego raju istnieje inna rzeczywistość, w której życie może być normalne. Jednak obywatele reżimu Kimów od małego, jak zwierzęta w cyrku, przyzwyczajani są do warunków totalnego zniewolenia i tresury. Koreańczycy z Północy odczuwają na co dzień te same emocje, które i nam w życiu towarzyszą: strach, niepewność, ból, ale też radość lub satysfakcję. Pisząc bądź mówiąc o nich, starajmy się o tym pamiętać.