Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2012 na stronie nr. 48.

Tekst i zdjęcia: Marek Dzierżęga,

W siodle przez gruzińskie góry


Stara gruzińska legenda mówi, że Pan Bóg rozdzielając narodom ich miejsca na ziemi pominął Gruzinów, którzy spóźnili się, bo ucztowali. Widząc jednak, jak radosnym są narodem, dał im najpiękniejsze miejsce, które przygotował dla siebie. Patrząc na Gruzję z góry Sametskhvareo, łatwo w to uwierzyć.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Konna wyprawa po Narodowym Parku Bordżomi.

Do Bordżomi jechałem marszrutką z Tbilisi. Wobec braku regularnych połączeń autobusowych oraz wlokącego się pół dnia pociągu, minibus okazał się najsprawniejszym środkiem lokomocji. Po trzech godzinach jazdy wylądowałem w samym centrum, tuż przy wejściu na bazar. Pośród porannych mgieł miasteczko budziło się do życia. Tu i ówdzie rolnicy z okolicznych wiosek rozkładali stragany. Taksówkarze, ćmiąc mocne papierosy, wyczekiwali pierwszych klientów. Oparci o maski starych, wysłużonych ład, wołg i UAZ-ów wzdychali do czasów, kiedy kurort o każdej porze roku tętnił życiem. Ich zmęczone twarze dobitnie świadczyły, że miasteczko przeżywa chude lata. Choć dzień zapowiadał się słoneczny, nocny przymrozek dawał się jeszcze we znaki. Staruszki sprzedające czapki i grube wełniane skarpety rozcierały zmarznięte, spracowane dłonie. W powietrzu unosił się zapach wypiekanego w pobliskich piekarniach wyśmienitego lokalnego chleba.

 

 

KRÓLOWA ZŁOTEGO WIEKU

 

Tuż za zabudowaniami na zboczach Wąwozu Bordżomskiego, w którym rozsiadło się miasto, pysznił się jesienny las mieszany, skrywający dziesiątki szlaków pieszych i konnych. O tej porze roku, kiedy po halach niesie się echem godowe porykiwanie jeleni, a las za sprawą wielobarwnej szaty staje się najpiękniejszy, Park Narodowy Bordżomi-Chalagauri pustoszeje. Pasterze sprowadzają stada owiec w doliny, a wędrowcy coraz rzadziej wychodzą na szlak. W górach w każdej chwili może spaść pierwszy śnieg.
Mając apetyt na najciekawszą część parku, musiałem dojechać do oddalonego o 25 km Atskuri. Stąd można dotrzeć w rejon Sametskhvareo – szczytu stanowiącego najwyższe wzniesienie pasma górskiego. Droga na zachód wiła się stromo w górę, stanowiąc nie lada wyzwanie dla starej taksówki. Po osiągnięciu płaskowyżu za miastem biegła już łagodnie przez wiele kilometrów wzdłuż rzeki, dając możność podziwiania górzystego krajobrazu. Łada krztusiła się i szarpała, a kierowca kompletnie o to nie dbając, raczył mnie opowieściami o okolicy.
Spójrz, jaka forteca! Średniowieczna! Z czasów królowej Tamary! Wtedy to byliśmy potęgą – wspominał, kiedy mijaliśmy ruiny średniowiecznej warowni Atskuris Tsikhe. – U nas kobieta była królową już w XII wieku. A dzisiaj nam Zachód zarzuca niedostatek równouprawnienia. Co oni tam o nas wiedzą?

 

KROPLA BORDŻOMI

Bordżomi jest jednym z największych parków narodowych w Europie. Zajmuje powierzchnię 5,3 tys. kilometrów kwadratowych, co stanowi 7,6% terytorium Gruzji. Stąd pochodzi znana także w Polsce woda mineralna Borżomi.

WIELKA MIGRACJA

Jesienią pasterze przemierzają ze swoimi stadami nawet kilkaset kilometrów. Wędrują z górskich pastwisk ku granicy z Azerbejdżanem, gdzie lato trwa dłużej, a zwierzęta można sprzedać drożej.

NA KOPYTNYM SZLAKU

Atrakcją tego rejonu jest możliwość odbycia górskich wypraw konnych.

 

W KRÓLESTWIE NIEDŹWIEDZICY

 

Strumień przecinający drogę zakończył moją podróż taksówką. Zarzuciłem plecak na ramiona i pożegnałem się z sympatycznym kierowcą. Pomaszerowałem raźnie ścieżką upstrzoną złocistymi liśćmi ogromnych platanów stojących na straży pobliskich zabudowań. Stare chatki, ogrodzone pochylonymi płotami, zdawały się mówić: „Witaj, odtąd zaczynasz nie tylko wędrówkę przez dziewiczy las, ale również podróż w czasie”. Planując wyjazd do Bordżomi, zastanawiałem się, jak ten park zwiedzić. Pieszo, tak jak zwykle, czy może na końskim grzbiecie? Tym razem zdecydowałem się na wynajęcie koni, bo bardziej mi do Gruzji pasowały.
Na polanie koło strażnicy służby parku pasły się osiodłane już wierzchowce, przy których krzątał się mężczyzna w sile wieku. W ubraniu z demobilu i czarnych gumofilcach nie pasował do utartego wizerunku przewodnika. Plecak zastępowały mu dwa brezentowe worki przytroczone do siodła siwego ogiera.
Po rosyjsku rozumiesz?
Krótkim „da” potwierdziłem.
A na koniu kiedy siedziałeś?
Skinąłem głową. Nieznacznym uśmiechem przewodnik wyraził zadowolenie. Po kilku minutach siedziałem już na końskim grzbiecie.
Łagodne jesienne słońce delikatnie muskało zbocza kanionu, nadając scenerii bajkowy wygląd. Stępem, bez pośpiechu przemieszczaliśmy się kamiennym korytem strumienia w głąb pierwotnej puszczy, w której niepodzielnie króluje niedźwiedź. W parku żyje podobno około 60 osobników, a niedźwiedzica z młodymi stanowi jego symbol.
Powyżej 1700 m n.p.m. las mieszany przechodzi w iglasty, by wreszcie ustąpić miejsca łąkom alpejskim. W tej części gór spędzają lato pasterze ze stadami owiec. Zamieszkują w rozsianych po całych górach obozowiskach składających się z chatek skleconych z desek oraz otwartych zagród dla zwierząt. Bezpieczeństwa pasących się owiec strzegą znane z waleczności owczarki kaukaskie. Tu, gdzie wilk nie jest rzadkością, owczarkom kopiuje się (przycina) uszy oraz ogon, co ma zapobiec zranieniom tych miejsc podczas walki z drapieżnikami. Mocne karki psów zdobią nierzadko obroże najeżone kolcami, chroniące przed wilczymi kłami.
Na granicy lasu i łąk rozpościerają się krzewy różanecznika – porastają górne partie lasu, dzieląc się miejscem z coraz rzadszym drzewostanem, by nieco wyżej pokryć całkiem spore połacie gór. Na jesieni mienią się wszystkimi odcieniami czerwieni, tworząc barwny kobierzec. Późną wiosną, kiedy kwitną, są jeszcze piękniejsze.

 

 

CZACZA NA DOBRANOC

 

Wierzchołek Sametskhvareo minęliśmy, trawersując górę od strony zachodniej. 2642 m n.p.m. to wyżej niż Rysy, ale krajobraz zupełnie inny – łagodniejszy, przypominający raczej Bieszczady. Przy dobrej pogodzie na całym widnokręgu podziwiać można ośnieżone szczyty gór z najbardziej malowniczym pasmem Kaukazu Wysokiego.
O zachodzie słońca wreszcie doszliśmy do schroniska na polanie pod szczytem. Tak małego, że z oddali przypominało budkę dla psa. Słowo „schronisko” zachowało tu swoje pierwotne znaczenie. Zbudowane przed kilku laty chatki są bezobsługowe – proste, drewniane, bez prądu i wody, wyposażone zaledwie w surowe prycze oraz stół i krzesła – mają chronić przed deszczem i wiatrem. Poprzez swoją prostotę idealnie wpisują się w etos górskich wędrówek. Czując kres całodziennej włóczęgi, ospałe dotąd konie przyspieszyły. Wszystkim należał się odpoczynek. Przewodnik rozsiodłał konie.
Weź, przyda się w nocy – wyjaśnił, rzucając skórzane siedzisko siodła na moje łóżko. Skórzany worek dopięty do stelażu siodła, zapewniający w ciągu dnia całkiem wygodną jazdę, teraz miał sprawdzić się w roli poduszki na twardej pryczy. Jego zapach nie robił już na mnie wrażenia po całym dniu spędzonym na koniu.
Gruzin postawił na stole płaską flaszeczkę ze słomkowym płynem. Zza pazuchy wyjął dwa „kieliszki” wykonane z cielęcych rogów.
Musisz wypić do końca albo rozlejesz, a rozlewać się nie godzi – powiedział pokazując, że kieliszków nie da się postawić. – Będziesz lepiej spał.
Byłem tak zmęczony całodzienną jazdą, że środek nasenny nie był mi wprawdzie potrzebny, jednak odmówić nie mogłem. Najsłynniejszym gruzińskim zwyczajem jest wznoszenie toastów. Każde uniesienie kielicha poprzedza przemówienie. I tym razem inaczej być nie mogło, tradycja okazała się silniejsza w starciu z milczącą naturą przewodnika. Toast był za wszystkich ludzi, którzy w tych górach żyli – i tych z zamierzchłych czasów, i tych, których nosił jeszcze w pamięci. Jednym słowem za przodków. Domowej roboty czacza była krzepka jak sam naród gruziński. Paliła jak rozgrzane żelazo. Małomówny dotąd Merab rozpoczął opowieść o czerwonych wilkach, widywanych podobno od niedawna na Kaukazie. Przebiegłych i umiejących wdrapywać się na skały. Słuchając jego opowieści, zasnąłem.
Ze snu wyrwało mnie nerwowe rżenie koni. Na poły śpiący jeszcze umysł podpowiadał: czerwone wilki. Zerwałem się na równe nogi, nawet nie zauważyłem, że łóżko Gruzina jest puste. Wybiegłem na zewnątrz i, uderzony powiewem zimnego wiatru, obudziłem się na dobre. Snop światła latarki rozproszył ciemności nocy. Mężczyzna z batem w ręku, mrucząc coś pod nosem poprawiał uwiąz siwego ogiera.
To tylko konie z parku. Włóczą się po okolicy półdzikie. Ogiery się nienawidzą. Wracaj do łóżka.
Z ulgą wsunąłem się do ciepłego śpiwora i przytuliłem do poduchy siodła. Znowu zasnąłem.

 

KRAJOBRAZ ZE SŁAWOJKĄ

Gruzińskie schroniska nie mają obsługi, ale oferują bezpieczny nocleg w „pięknych okolicznościach przyrody”.

TU POMOŻE TYLKO GPS LUB MIEJSCOWY PRZEWODNIK

W opustoszałym na jesieni parku łatwo można się zgubić.

DWÓCH WSPANIAŁYCH

W miarę zbliżania się do masywu Lomis Mta (2187 m n.p.m.) krajobraz robi się coraz bardziej westernowy.

 

I TAK NIE ZROZUMIESZ

 

Nazajutrz pogoda okazała się łaskawa, dzień wstał słoneczny. Jedynie gdzieś daleko pod nami, w dolinach, snuły się poranne mgły. Przewodnik ponaglał, wróżył załamanie pogody. Czekał nas jeszcze dłuższy szlak niż dnia poprzedniego. Łagodny dotąd krajobraz w miarę zbliżania się do masywu Lomismta przyjmował, za sprawą rozsianych tu i ówdzie skał, iście dramatyczny charakter, tworząc zapierającą dech w piersiach scenerię. Szlak wiódł miejscami skrajem urwiska, przyprawiając o szybsze bicie serca.
Choć nic tego nie zapowiadało, wieczorem mgła pokryła góry. Zastanawiałem się, skąd Merab mógł to wiedzieć. Zagadnięty, wymamrotał jedynie: „i tak nie zrozumiesz”. Z lasu wjechaliśmy w biały tuman, to mgły z dolin powoli w ciągu dnia wpełzły na wyższe partie gór. Zaczęło mżyć, a widoczność spadła do kilku metrów. W świetle czołówki ledwie widziałem zad kroczącego parę metrów przede mną siwego ogiera. Zeszliśmy z koni w obawie przed fałszywym krokiem w stronę stromych zboczy. Zwierzęta zachowywały jednak spokój. Ufne w doświadczenie przewodnika, spokojnie stawiały kroki w ciemnościach. Miałem wrażenie, że od godziny krążymy w jednej i tej samej okolicy, nie mogąc znaleźć miejsca na nocleg. Byliśmy gdzieś na niezalesionych wzgórzach, bez śladów ścieżki, wprost na łące, bez żadnych punktów orientacyjnych.
Zatrzymamy się w szałasie – wymamrotał przewodnik.
Zgodziłem się. Dotarcie do kolejnego schroniska w tych warunkach nie było możliwe.
Musi tu być, musi tu gdzieś być – powtarzał.
Dobry i szałas, pomyślałem. Tylko żebyśmy go znaleźli.
Rozsiodłaj konia! Jest.
Stałem zaledwie kilka kroków od wejścia do drewnianej chatki, w mlecznej mgle można było ją minąć dosłownie o długość konia. Szałas, choć biedny i mały, miał coś, co dawało mu przewagę nad schroniskiem. W rogu jedynej izby stał piecyk. Coś pomiędzy kozą a miniaturowym piecem, który pamiętam z kuchni mojej babci. Tym razem czacza się przydała. Zanim rozpaliliśmy ogień, alkohol rozgrzewał nas już od środka. Gdy zmagałem się z wilgotnym drzewem, chodziła mi po głowie myśl, że pewnie byłoby łatwiej, gdyby czaczy użyć jako rozpałki. Musiała być łatwopalna. Po chwili grzaliśmy się przy kominku.
Rankiem po mgle nie było śladu, jedynie mokra trawa i kałuże świadczyły o nocnym deszczu. Rozejrzałem się dookoła. Jak okiem sięgnąć, wokół rozpościerały się jednakowe łyse wzgórza masywu Lomismty, a wśród nich jeden jedyny szałas. Nasz szałas, który przewodnik zdołał odnaleźć. Znowu coś mruczał pod nosem, pewnie to swoje „i tak nie zrozumiesz”.