Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2012 na stronie nr. 14.

Tekst: Anna Urbańska, Zdjęcia: Anna i Jakub Urbańscy,

Zobaczyć Białego


Organizacja Survival International szacuje, że na świecie wciąż żyje około stu grup plemiennych, które nigdy nie miały bezpośredniej styczności z ludźmi z zewnątrz. Izolacja jest na ogół ich świadomym wyborem. Jedno z takich plemion żyje w dorzeczu rzek Eilanden i Becking, w indonezyjskiej części Nowej Gwinei. Jest to teren wyjątkowo trudno dostępny – nizinna dżungla poprzecinana dziesiątkami rzek i strumieni, na północy odcięta stromymi łańcuchami gór, na południu bezkresnymi bagnami, ciągnącymi się aż po wybrzeże Morza Arafura.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Plemię Korowai zamieszkujące dżunglę w Nowej Gwinei do dziś kultywuje polowania na czarownice i kanibalizm.

Izolacja geograficzna, wojownicze usposobienie i niezwykłe przywiązanie do tradycji sprawiły, że żyjące w tym rejonie plemię Korowai przetrwało do początku XXI wieku jako osobliwy skansen epoki kamiennej. Pierwsi przybysze z zewnątrz dotarli na skraj terytorium Korowajów w latach 1980. Wcześniej zapuszczały się tutaj tylko wyprawy łowców głów z asmackiego szczepu Citak-Mitak, tradycyjnie traktujące Korowajów jako obiekt polowań. Z czasem na południowo-wschodnich obrzeżach terytorium zaczęły wyrastać zakładane przez misjonarzy wioski. Korowajowie, prowadzący półkoczowniczy tryb życia, przenosili się do nich z oporami, traktując je raczej jako miejsce, gdzie można było wymienić sago, jaja kazuarów i pióra rajskich ptaków na ubrania, sól, tytoń, żyłki i stalowe narzędzia. Korowajowie niechętnie poddawali się ewangelizacji – przejście na chrześcijaństwo wiązałoby się z porzuceniem tradycji, w tym rytualnego kanibalizmu. Do obcych, próbujących wejść na ich terytorium, podchodzili w najlepszym wypadku nieufnie, najczęściej jednak po prostu z jawną wrogością. Jeśli kogoś nie odstraszyła malaria i trudny teren, z reguły skutecznie robiły to strzały.

 

 

CZAROWNICE CHODZĄ PO ZIEMI

 

Po raz pierwszy mieliśmy kontakt z Korowajami w 2006 roku. Gromadząc kolekcję rękodzieła asmackiego, dotarliśmy w górę rzeki Einlanden, aż do Mabul, maleńkiej wioski, położonej kilkadziesiąt kilometrów na północ od ostatniego posterunku policji. Na miejscu okazało się, że wioska to kilkanaście rozpadających się, bambusowych chat ustawionych wzdłuż pasa błota. Spośród kilkudziesięciu figurujących w indonezyjskich statystykach mieszkańców, na miejscu było kilkanaście osób. Pozostali „mieszkańcy” wsi żyli w swoich domach w lesie i pojawiali się w wiosce tylko wtedy, gdy do zapomnianej osady docierali przedstawiciele administracji.
Korowajowie, przyzwyczajeni do życia w lesie, nie mieli zaufania do domów osadzonych na niskich palach. Z tradycyjnych domów zbudowanych w koronach potężnych drzew górujących nad lasem, przy dobrej pogodzie widać Góry Śnieżne – potężne pasmo przecinające Nową Gwineę ze wschodu na zachód. Góry wydają się być całkiem blisko, ale nawet dla wytrawnego wędrowcy to kilka dni marszu przez dżunglę, często zalaną wodą. Wystarczy, że w górach spadnie deszcz, a w ciągu kilkunastu godzin spływająca na niziny woda zamienia dno lasu w gigantyczny, leniwie płynący potok. To właśnie groźba powodzi jest jedną z przyczyn, dla których domy buduje się wysoko nad ziemią. Z punktu widzenia Korowajów nie jest to jednak najważniejszy powód – większość ludzi zgodnie twierdzi, że domy na drzewach chronią przed zdecydowanie gorszym niebezpieczeństwem: khakhua, czyli... wiedźmami. Rzucane przez nie klątwy i czary są w powszechnym przekonaniu przyczyną wszystkich bez wyjątku nieszczęść i niepowodzeń. Nawet śmierć w walce przypisywana jest nie odniesionym ranom, ale działaniu czarów. Khakhua przyjmują postać ludzką, zarówno kobiet, jak i mężczyzn – pomówienie kogoś o czary jest równoznaczne z wydaniem na niego wyroku śmierci. Zgodnie z tradycją, obowiązek zabicia i zjedzenia czarownicy spoczywa na członkach klanu i rodzinie ofiary czarów. Wykonanie tej powinności powierzane jest najstarszemu i najbardziej doświadczonemu wojownikowi. Musi on zwabić czarownicę w zasadzkę, zabić, a następnie upiec ciało i podać je rodzinie do zjedzenia z sago. Szczątki układane są w dziuplach lub wieszane na drzewach na obrzeżach terytorium klanu, by odstraszać kolejne wiedźmy. Mężczyźni mający na koncie kilka zabitych czarownic, cieszą się powszechnym szacunkiem i uznaniem, a opowieści o ich czynach przekazywane są przy ogniskach.
Kolejnym powodem, dla którego domy wznosi się tak wysoko, są wojny plemienne. Z domu wzniesionego na środku przesieki w lesie łatwiej się bronić. Do niedawna klany Korowajów z południa regularnie walczyły z Korowajami Batu („batu” oznacza po indonezyjsku „kamienny” – tak określa się klany żyjące u podnóża gór, tam gdzie rzeki i strumienie mają kamieniste dno). Granica między terytoriami przebiega zaledwie kilka godzin marszu od Mabul, w okolicy rzeki Baygun. Oprócz rzeki, wyznacznikiem granicy jest też obecność tarcz wojennych na werandach domów, które mieszkańcy południa rzeźbią dla ochrony przed duchami. Także strój mężczyzn pozwala rozróżnić te dwa klany. Wojownicy Korowai Batu ochraniają przyrodzenie skorupkami orzechów lub jaj, w przeciwieństwie do Korowajów, którzy zawijają je skrupulatnie w listek.

 

 

KALENDARZ IMPREZ

 

W trakcie pierwszej wyprawy nie udało nam się przekroczyć granicy – nasi przewodnicy z Mabul, mając w pamięci niedawne konflikty klanowe, odmówili zaprowadzenia nas tam. Na pierwszy kontakt musieliśmy czekać trzy lata. W 2009 roku, w czasie trekkingu przez dżunglę w okolicy Mabul, byliśmy świadkami „kurtuazyjnej” wizyty grupy Korowajów Batu w jednym z obozowisk na południu. Goście przybyli, by przekazać kalendarz i zaprosić członków klanu na obrzędową ucztę.
Tego typu spotkania są jednym z najważniejszych wydarzeń w życiu społeczności – służą przypieczętowaniu umów małżeńskich, potwierdzeniu sojuszy i nawiązaniu kontaktów handlowych. Przygotowania do nich trwają zwykle kilka miesięcy, tyle bowiem trzeba czekać, aż w pniach powalonych palm zaczną kluć się czerwie.
Kalendarz – długi patyk z powbijanymi krótkimi patyczkami – wyznacza liczbę dni pozostałych do imprezy. Codziennie odłamuje się jeden z nich. Na kilka tygodni przed uroczystością na świeżo wyciętej w dżungli polanie wznosi się specjalny szałas festiwalowy. Kiedy zostanie już zaledwie kilka patyczków, zaczyna się ścinanie kolejnych palm i wypłukiwanie mączki sago. Sago to skrobia, odkładająca się w miąższu dojrzałych palm. Tak jak dla mieszkańców gór Nowej Gwinei podstawą wyżywienia są słodkie ziemniaki, tak dla plemion żyjących w nizinnych dżunglach głównym pokarmem jest właśnie sago. Mączkę piecze się w żarze ogniska lub smaży z niej placki między liściami bananowca obłożonymi gorącymi kamieniami.
Praca trwa od świtu do zmierzchu, mężczyźni ścinają kolejne drzewa i otwierają ich pnie. Kobiety przy pomocy kamiennych tłuczków zamieniają miąższ palm w miazgę, z której przy pomocy wody z najbliższej kałuży, w specjalnym systemie rynien, wypłukują mąkę. Z jednego drzewa uzyskuje się kilkadziesiąt kilogramów sago, przed imprezą ścina się dziesiątki drzew. Wszyscy goście muszą najeść się do syta – ceremonia jest w końcu świętem obfitości.
Na dzień przed ucztą otwiera się pnie drzew ściętych kilkanaście tygodni wcześniej. Butwiejące drewno i miąższ palmy pełne są grubych jak palec, kilkucentymetrowej długości larw – jednego z największych przysmaków i zarazem symbolu odradzania się.

 

IDĄ GOŚCIE

 

Na to, by udokumentować przygotowania do takiej obrzędowej uczty, czekaliśmy kolejne dwa lata. Małżeństwo zawarte przez jednego z mieszkańców Mabulu, Boasa, z kobietą z północy, z terenów Korowajów Batu, otworzyło nam drogę na północ. W lutym 2011 roku po raz trzeci przypłynęliśmy do Mabulu. Tym razem z zapasami na dwa tygodnie w dżungli i kilkuset kilogramami sprzętu filmowego, fotograficznego i wspinaczkowego. Celem był sam środek terytorium Korowajów, w którym wedle zebranych przez nas informacji wciąż żyli ludzie nieutrzymujący kontaktu z cywilizowanym światem, chociaż już zdający sobie sprawę z jego istnienia. Planowaliśmy dotrzeć najdalej jak się da. Z punktu widzenia odległości na mapie dystans był śmieszny – około 20 kilometrów w prostej linii na północny wschód od Mabulu. W lokalnych warunkach oznacza to jednak kilka dni marszu. W ciągu całego dnia wędrówki, klucząc wąskimi, ledwie widocznymi ścieżkami i omijając większe rzeki, posuwaliśmy się zaledwie kilka kilometrów. Dwie godziny drogi od Mabulu zaczęła się woda. Pojedyncze kałuże i przecinające ścieżkę strumienie w końcu zlały się w jedno – maszerowaliśmy po kolana w rdzawobrunatnej wodzie.
Po dwóch dniach marszu dotarliśmy na miejsce – sporą polanę, na której wznosił się zbudowany z liści palmy sagowej szałas ceremonialny. Ponieważ, zgodnie z wierzeniami, tego typu miejsca przyciągają khakhua, na wszelki wypadek obrzędy odprawia się w bezpiecznej odległości od domostw. Dom gospodarzy leżał kilkanaście minut drogi od polany, na środku gigantycznej przesieki. Nasi gospodarze powitali nas z mieszanymi uczuciami, ciekawość walczyła z instynktownym lękiem przed czymś obcym, co może nieodwracalnie zmienić ich świat. Zgodzili się na naszą obecność przez wzgląd na swoich powinowatych z Mabulu, wcześniej na ich terenach nigdy nie było białych. Ostrzeżono nas, byśmy nie oddalali się z obozowiska i nie przeprawiali przez rzekę, za którą zaczynały się już tereny innego klanu, który wciąż nie chciał mieć nic wspólnego z przybyszami z innego świata. W każdym razie, nie oficjalnie. Przez cały pobyt mieliśmy wrażenie, że mieszkańcy sąsiędniego obozowiska, którego nie wolno nam było odwiedzić, obserwują nas czujnie zza zasłony dżungli.

 

 

PRZERWANA UROCZYSTOŚĆ

 

Na przestrzeni kolejnego tygodnia uczestniczyliśmy w przygotowaniach do uczty, systematycznie zaskarbiając sobie sympatię – ostatecznie przełamaliśmy barierę nieufności, lecząc z malarii synową naszego gospodarza. Ten rejon jest prawdziwą wylęgarnią malarycznych komarów. Niektóre spośród przenoszonych przez nie szczepów zarodźców są odporne na profilaktykę antymalaryczną – wyprawa w 2009 roku kosztowała Kubę dwa tygodnie w szpitalu i kilka miesięcy rekonwalescencji. Dla Korowajów malaria jest codziennością i jedną z podstawowych przyczyn, dla których średnia długość życia ledwie przekracza tutaj trzydzieści lat.
Na dzień przed imprezą w obozowisku zapanowało poruszenie – członkowie klanu zaczęli znosić do szałasu plecione z liści kosze pełne wijących się jeszcze czerwi. Rozpoczęło się pieczenie placków z sago zmieszanego z larwami żuków – ruch w obozowisku trwał całą noc. Z ciemności otaczających szałas co chwila wynurzały się kolejne sylwetki zgarbione pod ciężarem pakietów z sago i larwami.
Rankiem zaczęli nadciągać pierwsi goście, zapowiadając swoje przybycie okrzykami i waleniem w korzenie przyporowe potężnych drzew. Gospodarze spodziewali się około setki gości z kilkunastu sąsiednich obozowisk. Kilkunastoosobowe grupy wyłaniały się z wrzaskiem z lasu i po obiegnięciu szałasu dołączały do biesiadników. Placki z sago piekły się już na kilku stertach gorących kamieni, a na środku szałasu zgromadził się potężny pęk łuków i strzał, odstawionych na czas uczty. Okazało się, że przydadzą się zdecydowanie wcześniej, niż wszyscy ośmieliliby się przypuszczać. W pewnym momencie z zarośli po drugiej stronie strumienia, na szałas zaczęły lecieć strzały. W ciągu kilkunastu sekund wszyscy chwycili za broń. Wzajemne ostrzeliwanie się trwało kilkanaście minut. Nasi gospodarze stanęli na wysokości zadania, wiedząc, że bronią nie tylko swojego obozowiska, ale również honoru klanu.
Atmosfera zrobiła się bardzo nerwowa i, mimo że konflikt został po kilku godzinach negocjacji załagodzony, zakomunikowano nam jasno, że czas byśmy wracali do siebie. Przyjazne nastawienie zniknęło, a twarze, obdarzające nas do tej pory uśmiechem, stały się stanowcze i surowe. Wprawdzie to nie nasz pobyt stał się zarzewiem konfliktu, ale zobaczyliśmy coś, czego nie powinniśmy. Uczta została przerwana, a szałas stał się miejscem narady wojennej trwającej całą noc. Następnego ranka opuściliśmy obozowisko i ruszyliśmy w stronę Mabulu. Dopiero po drodze nasi przyjaciele powiedzieli nam, że to wszystko przez... dzikie świnie. Weszły one w szkodę i pożarły przygotowywane na ucztę larwy żuków. Gospodarze, pragnąc wyjść z twarzą z trudnej sytuacji, uciekli się do najprostszego rozwiązania – pod osłoną nocy ukradli larwy od sąsiadów zza rzeki.