Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2012 na stronie nr. 42.

Tekst: Aleksander Doba, Zdjęcia: Jerzy Arsoba, Archiwum autora,

Kajakiem przez ocean

Post scriptum


KOLOSY 2011

Gdy opowiadam o moich wyprawach kajakowych, często cytuję słowa sir Ernesta Shackletona, irlandzkiego podróżnika i polarnika z początku XX wieku: „Morze, to żywioł, którego nie zwycięży się nigdy; można być jedynie niepokonanym”. Ja Atlantyku nie pokonałem. Ja go tylko przepłynąłem, nie dając się pokonać.
Część ubiegłej jesieni i zimy spędziłem w kajaku na Oceanie Atlantyckim. Z zainteresowaniem czytałem potem artykuł w miesięczniku Poznaj Świat napisany na podstawie mojego wywiadu udzielonego patronowi medialnemu Transatlantyckiej Wyprawy Kajakowej, Jerzemu Arsobie. Kilka dni po dopłynięciu do Ameryki Południowej byłem „przesłuchiwany przez niego na okoliczność tego dokonania”. Ten interesujący artykuł napisany na gorąco przez Janusza Czerwińskiego wymaga jednak mojego uzupełnienia o ciąg dalszy, a także sprostowania. Zdaję sobie sprawę, że dziennikarze ubarwiają czasem wypowiedzi rozmówców, zapewniam jednak, że zjadając ryby na surowo, wcześniej usuwałem ich wnętrzności.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Jako pierwszy na świecie przepłynął kajakiem Atlantyk.

 

 

ILE TO W KOŃCU TRWAŁO?

 

Wyjaśnienia wymaga zamieszanie z godzinami startu i zakończenia Wyprawy oraz zakończenia płynięcia. Wyjeżdżałem z Polic 22 października 2010 roku. Obowiązywał wtedy czas letni. W upalnym Dakarze nie zmieniałem czasu na zimowy i przez kilka kolejnych miesięcy, bazowym czasem był dla mnie polski czas letni.
Start Wyprawy z portu w Dakarze nastąpił 26 października 2010 roku o godzinie 15:30 (mojego, bazowego polskiego czasu letniego, czyli o 14:30 czasu zimowego, obowiązującego już wtedy od kilku dni w Polsce). Moim celem było przepłynięcie kajakiem między kontynentami Afryki i Ameryki Południowej. Celem drugorzędnym było dopłynięcie do mariny w stolicy brazylijskiego stanu Ceará – Fortalezie.
Środa 02 lutego 2011 to dzień, w którym dopłynąłem do Ameryki Południowej. Po raz pierwszy postawiłem stopę na suchym lądzie o godzinie 15:12 (mojego bazowego czasu). W tym momencie moja Transatlantycka Wyprawa Kajakowa została szczęśliwie zakończona. Podskoczyć z radości nie miałem siły. Przepłynięcie Oceanu Atlantyckiego zajęło mi 98 dób, 23 godziny i 42 minuty.
Byłem jednak około 1,5 km od ujścia rzeki Acaraú, do której chciałem wpłynąć. Tam na mnie czekano. Pchanie kajaka po płyciznach przybrzeżnych w czasie odpływu to wspaniałe ćwiczenie dla mięśni nóg nieużywanych od kilku miesięcy – dwie godziny zajęło mi dotarcie do głębszego toru ujściowego rzeki. Tam właśnie czekał „komitet powitalny” – ambasador Polski w Brazylii Jacek Junosza Kisielewski i patron medialny Wyprawy Jurek Arsoba. Wynajęli łódź rybacką z portu Acaraú położonego 7 km w górę rzeki, by wypłynąć mi na spotkanie. Po zrobieniu serii zdjęć odpłynęli do portu. Ja musiałem się jeszcze zmierzyć z prądem rzeki i silnym wiatrem, który spychał mnie na płycizny kilkadziesiąt razy. Dopłynąłem do portu w Acaraú po 7 godzinach i 38 minutach od momentu zakończenia Wyprawy (czyli dopłynięcia do Ameryki).
Tuż przed zmrokiem, ten sam komitet powitalny powiększony o przypadkową ludność, witał mnie oficjalnie w Brazylii na pomoście odległym 7 km od oceanu. Wejście na ten pomost uważane było przez ów komitet za zakończenie mojej ukończonej już Wyprawy. Licząc do tego momentu, czyli godziny 22:50 (mojego czasu bazowego) całość Wyprawy, łącznie z dopłynięciem do portu w górze rzeki Acaraú to 99 dób, 7 godzin i 20 minut.
Jakby tego było mało, po kilkunastu minutach zamieszania, w zapadających szybko ciemnościach musiałem popłynąć jeszcze 700 metrów w górę rzeki pod silny prąd wzmocniony odpływem. Towarzyszyły mi chmary moskitów i boleśnie kąsających muszek.

 

SERDECZNE POWITANIE I POMOCNA DŁOŃ

Ambasador Polski w Brazylii, Jacek Junosza Kisielewski, pomaga zacumować kajak przy pomoście w Acaraú.

SZUKAJĄC ZŁOTEJ RYBKI

Z ciekawością przyglądałem się zdobyczom amazońskich rybaków. Sam również, z różnym skutkiem, próbowałem łowić siecią.

NA PODBÓJ AMAZONKI

Z portu w Fortalezie wypływam z powrotem na Atlantyk, by dotrzeć do ujścia Królowej Rzek.

 

STANĄĆ NA PEWNYCH NOGACH

 

Planowo miałem dopłynąć do Fortalezy, jednak nie pozwoliły mi na to, mimo uporczywych wysiłków, niesprzyjające prądy i wiatry. Wylądowałem 210 km na północny zachód od założonego celu. Dotarłem do niego następnego dnia samochodem.
W Fortalezie wziąłem pierwszy prysznic – niby zwykła rzecz, ale dla mnie była to wielka radość. Mogłem w końcu spłukać sól, którą byłem nasycany miesiącami.
Oficjalne powitanie zgotowano mi w klubie jachtowym. Szczególnie miłe było spotkanie z kilkunastoosobową Polonią. Po miesiącach odosobnienia byłem w wirze towarzyskich rozmów.
Następnego dnia pojechałem na badania. Okazało się, że w ciągu 14 tygodni wyprawy schudłem 14 kilogramów, czyli jeden kilogram na tydzień – wspaniała dieta odchudzająca. Ogólny stan mojego zdrowia lekarz uznał za dobry.
Przez pierwszy tydzień chodziłem z lekkimi zaburzeniami równowagi, jak pod wpływem alkoholu. Starałem się poruszać blisko ścian, a na schodach trzymać poręczy. Długotrwałe prysznice w słodkiej wodzie pozwoliły mi już po tygodniu pozbyć się ze skóry nadmiaru soli i wywołanych nią wyprysków. Kilka miesięcy trwała regeneracja paznokci, które bardzo ucierpiały w kontakcie z wodą oceaniczną, która ma 35 promili soli, pięć razy więcej niż Bałtyk.

 

 

POLONIJNA GOŚCINNOŚĆ

 

Spotkanie z Polonią było bardzo miłe i niezwykle pożyteczne. Czas swojego odpoczynku spędziłem u naszych rodaków. Niezmiernie miła para, Ewa i Maciek, zaprosiła mnie do rezydencji nad brzegiem oceanu, gdzie przez wiele dni „odkarmiali chudzinę”. Mieszkałem też u Magdy, która była moim tłumaczem w czasie zmagań z brazylijską biurokracją.
Po dwóch miesiącach oczekiwania, na lotnisku w Fortalezie odbierałem „dwa wielbłądy” – Andrzej Armiński i Wojtek Kwaśniak mieli górę bagaży. Przywieźli żywość liofilizowaną, części do przeróbki kajaka oraz sprawną elektryczną odsalarkę (zepsuła się w trakcie Wyprawy zmuszając mnie do używania zapasowej o napędzie ręcznym). W ciągu czterech dni intensywnej pracy kajak został naprawiony i przerobiony według moich życzeń. Przed rozstaniem Andrzej Armiński – strateg Wyprawy – zaproponował, że skoro za późno na Atlantyk, bo zbliża się sezon huraganów, to może wybiorę się na Amazonkę. Po długim namyśle, trwającym niemal 4 minuty, przyjąłem ten plan. Panowie opuścili mnie, zostawiając ambitne zadanie zmierzenia się z największą rzeką świata.

 

 

KAJAK NA PUSTYNI

 

25 marca był dniem wodowania kajaka w klubie jachtowym w Fortalezie. Miałem zamiar dopłynąć do ujścia Amazonki wzdłuż brzegów Brazylii, potem przetransportować kajak statkami jak najwyżej w górę rzeki, a następnie spłynąć z powrotem do jej ujścia do Atlantyku. Wiatr wiał z kierunku, który był tak pożądany przeze mnie, gdy płynąłem do Brazylii, wtedy jednak wiało w przeciwną stronę. Teraz ten spóźniony wiatr dopychał mnie do brzegów i nie mogłem oddalić się na bezpieczną głęboką wodę.
Już następnego dnia po wypłynięciu z Fortalezy musiałem przed zmierzchem strandować (lądować) na plaży w wiosce Praia de Guajeru. Następnego dnia zostałem wypchnięty na głęboką wodę przez życzliwą ludność.
W nocy pierwszego kwietnia, podczas snu, wiatr zwiał mnie do brzegu i obudziłem się zalewany falą przybojową przewracającą kajak. Brzeg był gęsto usiany skałami. Na szczęście uszkodzenia kajaka były powierzchowne. Prosiłem napotkanych ludzi o zorganizowanie transportu, by wydostać się z pustyni. Po dwóch dniach podjechał samochód terenowy i, ciągnąc kajak po plaży w czasie odpływu, wyholował mnie do miejsca, które w czasie przypływu zakryła głęboka woda.
Przed zmierzchem zmuszony byłem znowu strandować. Wysoka na 4 metry, stroma fala przybojowa obracała kajak dookoła osi podłużnej. Ja zostałem wymyty z kokpitu, złamałem wiosło i straciłem jego połowę. Fala kręciła mną jak w pralce kilkanaście sekund. Linka asekuracyjna, którą byłem przywiązany do kajaka, wydarła mi ranę na lewym podudziu i prawym łokciu. Byłem znowu na tej samej pustyni.
Po kolejnych dwóch dniach udało się zorganizować ekipę miejscowych rybaków, którzy pomogli mi odpłynąć na głęboką wodę. Tego dnia, a właściwie już w nocy, udało mi się wreszcie przepłynąć za pustynię. Zmienił się charakter wybrzeża, pojawiły się wyspy i półwyspy. Do São Luís udało mi się dopłynąć 14 kwietnia.
W porcie skorzystałem z uprzejmości firmy zajmującej się obsługą kutrów pilotowych. Ich fachowcy naprawili instalację elektryczną oraz uszkodzenia kadłuba. Po czterech dniach zorganizowałem samochód ciężarowy, którym kajak został przewieziony do portu w Belém przy ujściu Amazonki do Atlantyku.

 

POLAK, HINDUS, DWA BRATANKI

Z turystą ze Sri Lanki na pokładzie statku, którym przeprawiałem się w górę rzeki.

ODPOCZĄĆ OD KAJAKA

Wraz z miejscowym przewodnikiem płyniemy indiańską łodzią z jednego kawałka drewna przez dżunglę rezerwatu Pacaya-Samira. Obaj wiosłujemy pagajami.

NIEZATAPIALNY

Podczas wyprawy wzdłuż wybrzeży Brazylii miałem sześć wywrotek. Po obróceniu przez fale przybojowe kajaka do góry dnem, dzięki zamontowanym pałąkom, ten zawsze wracał do normalnej pozycji.

 

AMAZONKA I RABUSIE

 

20 kwietnia wypłynąłem wraz z kajakiem na pokładzie katamaranu w górę Amazonki. Po wielu dniach i przesiadkach na trzy kolejne statki, znalazłem się w peruwiańskim Yurimaguas. Tam zostawiłem kajak w bezpiecznym miejscu i udałem się na sześciodniową wyprawę w dżunglę amazońską do rezerwatu Pacaya-Samiria.
Spływ Amazonką rozpocząłem 23 maja. Huallagą dopłynąłem do Marañón – właśnie od miejsca połączenia tych dwóch rzek używana jest nazwa Amazonka. 9 czerwca dopłynąłem do Santa Rosy w Peru, a następnego dnia wróciłem do Brazylii.
W niedzielę 19 czerwca pod koniec dnia napadło mnie pięciu bandytów z karabinem, rewolwerem i maczetami. Podczas trzygodzinnego rabunku pozbawili mnie wielu cennych rzeczy, ale zostawili żywego. Tydzień później padłem ofiarą drugiego napadu. Tym razem trzech bandytów, również z karabinem, rewolwerem i maczetami rabowało mnie przez pół godziny. Znów uszedłem z życiem. Zdecydowałem się jednak przerwać spływ w Manaus, dokąd dopłynąłem 28 czerwca. Zostawiłem kajak w Brazylii i poleciałem do USA. Po półtoramiesięcznym tournée zorganizowanym przez kolegów kajakarzy wróciłem do Polski 21 października 2011 roku.

 

 

NIE SKOŃCZYŁEM Z OCEANEM

 

Teraz zamierzam sprowadzić kajak do Polski, naprawić go i zmodernizować. Chcę odtworzyć zrabowany sprzęt, by odpowiednio przygotować się do następnej wyprawy. Na początku przyszłego roku zamierzam wysłać kajak do Ekwadoru, by podjąć próbę przepłynięcia Pacyfiku w dwóch sezonach. W pierwszym sezonie chciałbym przepłynąć z Ekwadoru do Wysp Galapagos – około 1 060 km. Po kilkudniowej przerwie na uzupełnienie zapasów żywności, chciałbym podjąć próbę przepłynięcia najdłuższego etapu w historii kajakarstwa – z Wysp Galapagos do Markizów Francuskich – około 5 600 km w linii prostej. W następnym sezonie (okres tajfunów mam zamiar spędzić w Polsce) podejmę próbę przepłynięcia z Markizów Francuskich do Australii – około 10 000 km.