Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2012 na stronie nr. 50.

Tekst i zdjęcia: Krzysztof Paul, Zdjęcia: Jan Faściszewski,

Piechotą przez morze



KOLOSY 2011

Stara kobieta szła szybko po lodzie, od wyspy ku lądowi. Właśnie przed chwilą zeszliśmy na taflę i Krzysztof popędził w jej kierunku, by zasięgnąć języka. – No i czego się dowiedziałeś? – Niczego, ona mówi tylko miejscowym dialektem. Pozostała nam więc tylko nawigacja osobista, na którą składały się: mapa z 2003 roku, dwa małe GPS-y i trzy sportowe kompasy do biegów na orientację. Była szansa, że nie zabłądzimy.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Zimowy trawers Zatoki Botnickiej.

Pierwsi rodacy przeszli zamarzniętą Zatokę Botnicką w kwietniu 1978 roku. Była to ekipa Szkoły Morskiej ze Szczecina: Stefan Matalewski, studenci Lech Łaski, Mirosław Gendaj i Sławomir Walkowiak oraz ks. prof. Andrzej Woźnicki z Uniwersytetu w San Francisco. Dopłynęli polskim statkiem towarowym do Lulei w Szwecji, gdzie zgłosili się do kapitanatu portu, wyjawiając swój zamiar. Trwał wtedy najbardziej gorący okres zimnej wojny. Dlatego wezwano straż ochrony wybrzeża i opracowano plan przejścia. Przyjęto zasadę, że Polacy nocować będą na z góry zadeklarowanych wysepkach, a każdego wieczoru podczas pobytu na szwedzkich lodach terytorialnych skontroluje ich patrol na skuterach śnieżnych. Każdemu uczestnikowi wyprawy codziennie będzie robione zdjęcie w takim samym ujęciu, aby wykluczyć możliwość podmiany na wykwalifikowanych szpiegów.
Członkowie wyprawy ciągnęli pulki (sanki towarowe) należycie wyposażone w stosowne napitki dla napotykanych gości. Wody przybrzeżne były rozmarznięte, więc Szwedzi na pożegnanie zorganizowali przeprawę aż do lodów fińskich. Tamtejsza policja, oceniając sprzęt wyprawy, zaproponowała wymianę nart na fińskie, ale nasi podziękowali – krajowe, których używali, połamały się dopiero na ostatnich metrach przed metą, po dziesięciu dniach marszu.
Drugi polski zespół, Wojciech Moskal i Wojciech Jazdon, startował z Oulu w Finlandii w marcu 1994 roku. Dla Moskala był to ostatni ostry trening przed marszem na biegun północny (z Markiem Kamińskim, w 1995 r.). Ich trasa biegła prawie po prostej, ale obecność growlerów w połowie drogi spowodowała konieczność zatoczenia sporego łuku ku północy. Growlery to formy lodowe o niewielkiej powierzchni i wysokości do metra, które bardzo utrudniają marsz. Klucząc między nimi, człowiek ciągnący pulki łatwo może się zaklinować, dlatego pola growlerów lepiej omijać.
Dwa lata później, w 1996 roku, Piotr Wieczorek, Radosław Koza i Krzysztof Zalewski wybrali się do Lulei w Szwecji drogą poprzedników, ale słaby lód zarwał się pod prowadzącym i musieli zejść na wyspę Maloren, aby się wysuszyć. Udało im się jednak dokończyć wyprawę.

 

NA SZCZYCIE ZATOKI

Jasiek zdobył najwyższe wzniesienie na trasie i bacznie wypatruje zbliżających się statków i otwartej wody.

PRZYTULNA I CICHA ŚNIEŻNA ZAGRODA

Nocleg po przejściu drugiego toru wodnego, w miejscu dobrze osłoniętym przed wiatrem.

LEWA NAPRZÓD

Tu trzeba się tylko trochę rozpędzić. Przejście przez niepewne tory wodne i świeży lód jest bardziej emocjonujące.

 

W POGONI ZA LODEM

 

W drugiej połowie marca 2011 r. przejścia zamarzniętej Zatoki Botnickiej podjął się nasz zespół: Krzysztof Dowgiałło (73 lata), Jan Faściszewski (23 lata, student geografii Uniwersytetu Gdańskiego), oraz autor niniejszego tekstu (77 lat). Będąc jeszcze w kraju, śledziliśmy w internecie szwedzkie komunikaty lodowe SMHI Iceservice i nie wyglądało to zbyt optymistycznie: wiatr często zmieniał kierunek, a pola lodowe stale się przemieszczały, otwierając wodę w różnych miejscach zatoki. W 2011 roku zatoka była prawie w całości zamarznięta, w tym roku, w połowie stycznia, lód pokrywał ją zaledwie w 10%. Rodzaj lodu jest opisany w komunikacie dziennym, ale najważniejsze są jego zmiany i ich dynamika. Kiedy wyruszyliśmy, strefa wolna od lodu parła na północny wschód, dlatego po starcie z fińskiego Oulu wzięliśmy kurs na północ, na stawę Kemi-2 (stawa to nawigacyjny znak nieruchomy, związany z dnem morskim). Przybrzeżne wody Zatoki Botnickiej są raczej płytkie. W północnej jej części są usytuowane cztery duże porty. Stawa Kemi-2, leżąca w torze podejściowym do fińskiego portu Kemi, jest doskonale widoczna z daleka.
Pierwsze dni nie były łatwe. Było ciepło (od –4 do –2°C), na lodzie leżał miękki i grząski śnieg, więc pulki szły opornie. Sanie kształtem przypominają małą łódkę. Ciągnięcie ich przez taki śnieg jest niczym orka w glinie. Po pięciu dniach marszu nie pokonaliśmy nawet połowy drogi i poważnie rozważaliśmy rezygnację z trawersu i powrót na brzeg. Staraliśmy się iść możliwie szybko, ale kosztowało nas to wiele sił, na szczęście pogody ducha nie traciliśmy.

 

 

NIEZBĘDNY LUKSUS

 

Świeże powietrze, chłód i wysiłek powodują wzrost zapotrzebowania na kalorie, odżywialiśmy się więc porządnie: śniadania mleczne, na obiad mały liofilizat, na kolację duży. To wysuszone jedzenie jest lekkie w transporcie, nieprzesadnie drogie, pyszne i łatwe w przyrządzaniu. Wystarczy tylko zagotować dużo wody, talenty kulinarne są zbędne. W czasie marszu w kieszeniach mieliśmy czekoladę, suszone owoce i kwaskowate cukierki. Spaliśmy wygodnie w dużym dwuosobowym namiocie, który obkładaliśmy bryłkami śniegu dookoła fartucha. Leżeliśmy na dodmuchiwanych materacykach, karimatach, folii izolacyjnej, w puchowych śpiworach. Buty i rękawice kładliśmy pod głowy, a resztę dziennej odzieży na wierzch – w charakterze piernatów. Latarka czołowa na sznurku służyła za żyrandol. Było skromnie, ale elegancko. Taka wygoda waży 25-30 kilogramów, które każdy musi później ciągnąć na pulce.
Na trasie przekraczaliśmy trzy tory wodne, którymi statki i lodołamacze płyną do portów. Po przejściu statku taki tor zamarza przez parę godzin, a nawet dni. Drugi tor nie zdążył całkowicie zamarznąć: wszyscy zmoczyliśmy buty, jeden z nas spodnie do kolan. Jasiek zniszczył nartę, ale dzięki temu starszej części wycieczki było odtąd łatwiej za nim nadążyć. Napotykaliśmy szczeliny lodowe o sporej szerokości i świeży lód niepokryty jeszcze śniegiem. W tych warunkach nie było jak postawić namiotu, a do tego bardzo mocno wiało. Po pokonaniu drugiego toru wodnego, dopiero przed północą znaleźliśmy nieco osłonięte miejsce na grubym lodzie. Przy pomocy łopatki wyrównaliśmy teren i w końcu rozbiliśmy namiot, chociaż trochę to trwało.

 

JAK TO W ŻYCIU

Zadymkę należy cierpliwie przeczekać, otrzepać się i iść dalej.

SYBARYCI W OCZEKIWANIU NA UCZTĘ

Hurysy odeszły, a my zostaliśmy na lodzie.

ZIEMIA NA HORYZONCIE!

Przed nami wypatrywany szwedzki brzeg. Za nami 190 kilometrów wędrówki.

 

WITAJ LULEO

 

Później wszystko zaczęło się zmieniać na lepsze – przyszedł ostry mróz, który nocą osiągał –20°C i wszystko pięknie zamarzło. Przez ostatnie dni wyprawy pokonywaliśmy duże odległości. Nie zostawialiśmy za sobą żadnego śladu, mknąc po lodowej skorupie.
W obawie przed otwartą wodą szliśmy między szwedzkimi wyspami, powyżej Maloren. Wyspy są piękne, razem tworzą park krajobrazowy. Siódmego dnia marszu, podczas pokonywania torosów lodowych dopadła nas zadymka. Po błękitnym niebie pędziła w naszym kierunku ciemna chmura w kształcie wielkiego kowadła. Kiedy nas dopadła, znaleźliśmy się w wirze powietrznym wypełnionym drobnym śniegiem. Zawierucha ustała dopiero po trzech kwadransach.
Zbliżając się do brzegu, już z oddali widzieliśmy licznych narciarzy ciągniętych przez wyścigowe charty, kitesurferów, motolotniarzy. W ten sposób Szwedzi z północy kraju spędzają swoje sobotnie popołudnia, w chłodzie, w ruchu i na świeżym powietrzu. Do lądu doszliśmy po południu, w dziewiątym dniu marszu, po pokonaniu 190 kilometrów.
Weszliśmy cztery kilometry w głąb Gammelstadsfjord. Luleę było widać jak na dłoni: fabryki, za nimi port. Przy przeciwległym brzegu przebijał się ku zatoce statek.
Krzysztof poznał miłych ludzi, którzy poczęstowali nas kolacją i przenocowali w przedsionku sauny. Już spaliśmy, kiedy zapukał do nas sąsiad gospodarzy, naczelnik poczty w Lulei, który „przyszedł sobie obejrzeć Polaków”. Zamieniliśmy kilka zdań i wreszcie padło oczywiste pytanie: „Ludzie, ale po co?”.