Do położonego na północy Czukotki Enurmino nie prowadzą żadne drogi, a statek z zaopatrzeniem do jedynego sklepu dopływa tylko raz w roku. Życie mieszkańców toczy się wokół polowań – na foki, morsy i wieloryby.
Dostępny PDF i AudioBook
Enurmino to mała, odcięta od świata miejscowość na północy Półwyspu Czukockiego. Życie mieszkańców toczy się wokół polowań na foki, morsy i wieloryby.
Przypływamy do Enurmino późną nocą. Zmęczeni, bo żeglowanie po Oceanie Arktycznym w dwie osoby i na malutkim jachcie potrafi dać nieźle w kość. Rzucamy kotwicę i od razu kładziemy się na koje, ciesząc się, że wreszcie się wyśpimy, choćby i do południa.
Płonne nadzieje. Wczesnym rankiem, około szóstej, Börje, mój szwedzki kompan, potrząsa moim ramieniem. – Chyba musisz wstać. Mamy gości! Mrucząc pod nosem niezbyt miłe słowa, wystawiam na pokład głowę i… chyba wciąż śnię! Przy burcie aż roi się od malutkich łódek, w których siedzą stłoczeni miejscowi rybacy ze swoimi żonami i dzieciakami. Nigdy w życiu nie widzieli jachtu, postanowili więc przyjrzeć się mu z bliska.
Trochę trudno nam się dogadać, bo starsi nie za bardzo znają rosyjski. W końcu ustalamy tryb komunikacji. Ja mówię po rosyjsku, rosły Andriej tłumaczy na dialekt czukczeński, ja w tym czasie przekładam naszą rozmowę na angielski Börjemu. Swoją drogą strasznie trudny ten czukczeński – wyjątkowo dużo w nim dziwnych, gardłowych głosek. Kilku słów jednak się uczę: „dzień dobry” to jetti (zapis fonetyczny), „do widzenia” – attaw, jednak już przy „na zdrowie!” (jako toast) – nymeśl-eł-kytwarkynietyk, dochodzę do wniosku, że chyba nie mam zdolności językowych.
ENURMINO
Wioska położona jest na wąskiej mierzei oddzielającej Morze Czukockie od laguny. Prawie wszyscy mieszkańcy to Czukcze, wyjątek stanowi dwóch Rosjan oddelegowanych z głębi kraju.
PŁYNĄ GOŚCIE, PŁYNĄ!
Dla miejscowych byliśmy pierwszymi cudzoziemcami, jakich widzieli w swoim życiu. Wszyscy chcieli nas odwiedzić i poznać.
NASZA MAŁA „ANNA”
Niewielki jacht (10,5 m długości, 80 m2 żagli) doskonale spisywał się na arktycznych wodach, nawet przy bardzo silnych wiatrach.
PROHIBICJA PO ROSYJSKU
Dawniej w zamieszkałym przez około trzysta osób Enurmino żyło się lepiej. Ludzie z rozrzewnieniem wspominają czasy Związku Radzieckiego, gdy była praca, bo był zakład szyjący ubrania ze skór. Wraz z pierestrojką upadł system zamówień rządowych, zakład przestał istnieć, a że w okolicy, poza tundrą i Morzem Czukockim, nie ma kompletnie nic, to teraz wszyscy mężczyźni są albo rybakami, albo myśliwymi. Najwyżej w hierarchii stoją „myśliwi etatowi” – grupa młodych chłopców, od których zależy to, czy zimą ludzie nie będą głodować. Polują na foki, morsy i wieloryby, przy czym, jeśli chodzi o te ostatnie, Enurmino ma przyznany limit 6 wielorybów rocznie. W polowaniu uczestniczy 30 osób – pięć łodzi z sześcioosobowymi załogami. Cała wioska czeka w napięciu, czy połów się uda, a potem mięso i tłuszcz zdobyczy dzieli się pomiędzy wszystkich mieszkańców. Najlepszy kawałek przypada myśliwemu, który celnie wbił harpun.
W sklepie można dostać chleb, puszki ze szprotami i niewiele więcej. Chcemy z Börje kupić cukierki dla dzieci, ale żadnych słodyczy nie ma. Półki wypełniają pasty do zębów Colgate i elegancko opakowana herbata Earl Grey. Miejscowym takie produkty nie są potrzebne, a poza tym – są za drogie.
Ku naszemu zdziwieniu w sklepie nie ma alkoholu. – Prohibicja! – wzdychają Czukcze. Wieczorem jednak konspiracyjnie donoszą. – Tak naprawdę, to w sklepie jest trochę zaplombowanych skrzynek. Nasz wioskowy milicjant powiedział, że jak dla was, da się to jakoś zorganizować. Normalna cena za pół litra wynosi w przeliczeniu 9 dolarów, ale że trzeba zdjąć plomby, to razy dwa.
Rozważamy z Börje ten temat, bo wiadomo: w Rosji bez wódki „nie razbieriosz”. Trochę alkoholu na jachcie mamy, ale ze względu na licznych gości, z przerażeniem obserwujemy, jak kurczą się te zapasy. Po kilku „stakanczikach” (bo to prawda, że wódkę pije się tam ze szklanek) ośmielam się zadać nurtujące mnie pytanie: – Jak Czukcze reagują na dowcipy na swój temat? Śmieją się: – My się nie obrażamy. Za chwilę zresztą opowiadają o tym, jak to Czukcza zabrał na polowanie Rosjanina. Czukcza rzucił kamieniem w barłóg i wyskoczył wściekły niedźwiedź. Myśliwi w nogi, zwierz za nimi. Przebiegli już kilka kilometrów, kiedy Rosjanin przypomniał sobie, że przecież ma strzelbę. Wypalił, trafił, niedźwiedź padł. Czukcza wściekły krzyczy na niego: – Ruski myśliwy – kiepski myśliwy! A za czem ty ubił niedwiedia? Należało doma dobiec, a teraz kto go taszczyć będzie?
Na tutejsze niedźwiedzie Czukcze jednak nie polują. – Za specjalną zgodą trochę dalej na północ zabija się polarne. Ale my tu mamy brunatne i, jak wierzymy, to zaklęte w taką postać dusze myśliwych, naszych przodków – tłumaczą.
NIEDŹWIEDZIA PORCJA
Kawałek z wyrzuconego na brzeg wieloryba Czukcze wykorzystali na pokarm dla psów. Resztą zajęły się w nocy niedźwiedzie.
MISIU ZA BURTĄ!
Niedźwiedzie polarne są w stanie przepłynąć dystans ponad 100 km. Są bardzo ciekawskie, a niektóre sprawiały wrażenie, jakby się chciały z nami ścigać.
SZEROKIEJ DROGI
W wiosce nie ma pomnika Lenina, ale dla równowagi nie ma też cerkwi. Jedyną ulicą jest widoczna na zdjęciu Sowietskaja.
TYDZIEŃ POD ŚNIEGIEM
Niedźwiedzi w okolicach Enurmino jest mnóstwo. Świadczą o tym ich ślady. Najbliższe mamy zaledwie 50 metrów od jachtu, na piaszczystej plaży. Każdej nocy niedźwiedzie przychodzą wyjadać wnętrzności dwóch wyrzuconych na brzeg wielorybów. Skąd wieloryby znalazły się na plaży, Czukcze nie wiedzą. Nie ruszają ich, bo jedzą tylko to, co sami upolowali.
Drążymy temat niedźwiedzi. Na położonej bardziej na północ Wyspie Wrangla byliśmy przy grobie Czukczy zjedzonego we własnym domu! – Ale to sprawka miśków polarnych. W Enurmino brunatne jeszcze nikogo nie pożarły – tłumaczą miejscowi. Jednak w sąsiedniej wiosce („sąsiedniej” znaczy oddalonej o kilkaset kilometrów) zaledwie kilka dni wcześniej niedźwiedź rozszarpał mężczyznę jeżdżącego po tundrze na quadzie.
Na wszelki wypadek, wychodząc na brzeg, zabieramy rakiety – na jachtach używa się ich do sygnalizacji, ale po odpaleniu są skutecznym środkiem odstraszającym niedźwiedzie. Miejscowi chodzą z psami – to najlepsza metoda. Psy hoduje się głównie z myślą o zaprzęgach. Saniami ciągniętymi przez czworonogi można pokonywać ogromne odległości. Z zimą jednak żartów tu nie ma. Najlepiej wie o tym Sasza, szef wspomnianej już ekipy etatowych myśliwych, który wraz z kilkoma kompanami, w sylwestra, dwa lata temu, podczas zamieci zagubił się w tundrze. Mieli ze sobą namiot, ale tak wiało, że nie byli w stanie go rozstawić. Pechowcy przeleżeli pod śniegiem, bez wody i jedzenia, ponad tydzień – dopiero wtedy znalazła ich ekipa ratunkowa. Jedna osoba zamarzła, zginęły też wszystkie psy. Odwodnionych, wyziębionych i ledwo żywych młodzieńców zabrano helikopterem do szpitala. Wszyscy mieli odmrożone stopy, w których potracili palce. Mimo tych traumatycznych przeżyć, Saszka nie może doczekać się, kiedy znowu pogna w tundrę na saniach. Oczy błyszczą mu na widok parcianej taśmy, którą mamy na jachcie. – Przydałaby mi się taka do uprzęży dla psów… Dajemy mu ją w prezencie.
REWOLUCYJNY „OŁTARZYK”
Nazwa wioski pochodzi od słowa „I`nnurmin”, co w języku Czukczów ma oznaczać „miejsce za wzgórzami”. Faktycznie, w okolicy są niewysokie pagórki. Cała rozciągnięta na długiej mierzei wioska to właściwie jedna błotnista ulica „Sowietskaja” (a jakże!) i ustawione po obu jej stronach zabudowania. Asfaltu tu nie ma. Najbardziej rzucającym się w oczy obiektem jest szkoła – z wyglądu bardzo nowoczesna, nieco futurystyczna, przy zwykłych chałupinach wyglądająca jak z innego świata. Uczy się w niej nieco ponad 30 dzieci – są tu jedynie trzy pierwsze klasy plus przedszkole. Starszych uczniów wywozi się helikopterem do szkół w miastach oddalonych o setki kilometrów, gdzie mieszkają w internatach, i coraz częściej do swojej rodzinnej wioski już na stałe nie wracają. Wielu z nich zatraca znajomość czukczeńskiego języka.
Jarangi, czyli rodzaj jurty, to już tutaj przeszłość. Poza tak zwanymi tundrownikami, czyli Czukczami żyjącymi w głębi tundry, nikt już w nich nie mieszka. Teraz Czukcze mają normalne domy, a w nich lodówki i telewizory. Jednak z bieżącą wodą jest problem. – Przywozi ją beczkowóz, po czym wlewamy ją do wielkiego baniaka – mówi Rosjanin przysłany do Enurmino jako szef miejscowej administracji. – Latem nie ma problemu, nosimy wodę do domu, ale zimą beczka zamarza – opowiada. U naszego ulubieńca, Czukczy o imieniu Kim, jest jeszcze gorzej. Wraz ze swoją wielodzietną rodziną mieszka trochę na uboczu, w wykorzystywanej kiedyś przez naukowców, a teraz opuszczonej stacji polarnej, gdzie beczkowóz w ogóle nie dojeżdża. Wodę łapią z deszczówki. Wiele jej nie trzeba, bo Czukcze nie mają rozbudzonej potrzeby mycia. Kim nie ma kuchenki – łososia, na którego nas zaprasza, jego żona gotuje na palenisku, w rogu skromnej izby. W chacie nie ma też prądu. Za to Kim ma ołtarzyk – poustawiał na nim zdjęcia Lenina i Stalina. Pytam dumnego z tego dzieła Kima, czy sam na to wpadł, czy ktoś mu kazał? Czukcza jest zdziwiony. – Pewnie, że ja sam. Chciałbym tu jeszcze dostawić zdjęcia Marksa i Engelsa, ale nie mogę ich zdobyć… – mówi.
Kim wygląda na szczęśliwego. Napomina wprawdzie, że dzieci zimą mają awitaminozę, że brakuje im mleka, ale to drobiazgi. Najważniejsze, że rodzina ma co jeść, bo ryb jest w bród. Jego żona i córki już o świcie idą zbierać rosnące w tundrze moroszki – arktyczne owoce wyglądające jak żółte maliny, a rosnące jak poziomki. Usmażą z nich potem powidła. Dają nam pół wiadra owoców. Głupio przyjąć: – Za dużo! – stwierdzamy. – Jak chcecie, to bierzcie nawet i całe wiadro, my jeszcze nazbieramy – nalegają. Chłopcy pomagają ojcu w rozstawianiu sieci. Lubią to zajęcie, a poza tym widać w nich szacunek dla starszych i wrodzoną karność.
WODA PRZYJECHAŁA
Enurmino ma problem z wodą. Dowozi się ją takimi wehikułami.
CIĄGAJĄ NAS PO SĄDACH
Holowanie małej „Anny” przez wielki rosyjski statek wojskowy odbywa się pod nadzorem uzbrojonych żołnierzy. Jeden z nich stoi na dziobie naszego jachtu.
JESTEŚCIE ARESZTOWANI!
Z opowieści mieszkańców wynika, że nasz jacht jest pierwszym, który przypłynął do Enurmino. – A Amundsen? – pytamy. Wiemy, że zimę 1924/25 roku statek „Maud”, którym Amundsen wraz z załogą żeglował przez Przejście Północno-Wschodnie, spędził w skutej lodem zatoce. Trochę jesteśmy zdziwieni, ale nazwiska słynnego norweskiego polarnika nikt z miejscowych nie kojarzy. W takim razie dopytujemy się o Kakonitę. Historię tej czukczeńskiej dziewczynki pięknie opisał Czesław Centkiewicz w książce „Człowiek, o którego upomniało się morze”. Kakonita, czteroletnia córka Czukczy pomagającego załodze, była jedyną osobą z rodziny, która nie umarła z głodu. Amundsen tak małą polubił, że postanowił zabrać ją do Norwegii, obiecując lepsze życie i edukację. Żeby Kakonicie nie było tęskno, zabrał jeszcze jej starszą koleżankę. Nie była to jednak historia z happy endem. Insynuacje, że to nieślubne córki Amundsena i jego bankructwo, sprawiły, że po dwóch latach Czukczenki wróciły do Rosji. Jaki był ich dalszy los, nikt w Enurmino nie wie. Mało tego, nikt tej historii nawet nie słyszał.
Za to nasz znajomy Kim zdradza inną ciekawostkę. Pokazuje zamykające horyzont wzgórza, na których szczytach leżą ludzkie czaszki. To pozostałość po tradycyjnym pochówku stosowanym przez Czukczów w minionych wiekach. Ułożonym tam zmarłym rozcinano klatkę piersiową i nacinano żyły udowe, co zwabiało ptaki i zwierzęta obgryzające mięso. W naturalny sposób po kilku dniach pozostawały tylko kości. Pewnie jeszcze niejedną fascynującą historię z życia Czukczów byśmy usłyszeli, gdyby nie zaskakująca wieść, że… jesteśmy aresztowani. Nie wiemy o co chodzi, dostajemy tylko nakaz, żeby czekać, bo płynie po nas statek wojskowy. Okręt ma nas odholować do odległego o 500 km portu, gdzie mamy być postawieni przed sądem, ale to już temat na zupełnie inną opowieść pod tytułem „jak za nic można w Rosji stać się kryminalistami”.
Żegnamy się z Kimem czukczeńskim „całusem”, co oznacza, że zamiast cmoknięcia jest jedynie dotknięcie policzka nosem i lekkie wciągnięcie powietrza. Na pożegnanie dostajemy też wielką kitę – rybę z rodziny łososiowatych, którą, jak radzi Kim, mamy usmażyć niczym kotlety, a wyciągnięty z wnętrzności kawior zalać soloną wodą. I jak tu nie kochać Czukczów?