Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2012 na stronie nr. 76.

Jest takie miejsce, gdzie raz do roku można zobaczyć setki duchów. Phi Ta Khon, tak nazywają tutaj te zmory, przetaczają się całymi stadami przez małe miasteczko Dan Sai, w prowincji Isan, 500 kilometrów na północny wschód od Bangkoku.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Phi Ta Khon to tajski festiwal duchów.

– Wystarczy, że powiem Phi (duch), a kilka siada mi na ramieniu – powiedziała ciemnooka dziewczyna, rozglądając się nerwowo. Nie zachwycił jej temat, który zacząłem drążyć. Małe, bogato zdobione budowle przypominające budki dla ptaków, napotykałem na każdym kroku. Musiałem wreszcie poznać ich przeznaczenie. San phra phum – domy duchów można znaleźć prawie w każdym tajskim domostwie, są też obecne na ulicach, a nawet w dzikich miejscach, gdzie nikt właściwie nie bywa. Podróżując po Azji południowo-wschodniej, można zobaczyć je również w Laosie, Kambodży i Birmie, czyli wszędzie tam, gdzie rozciągało się królestwo Khmerów i panowała kultura przesiąknięta hinduizmem.

 

JAIDEE

Autor obrazu: Michał Pauli
akryl na płótnie
110x60 cm

PRA SONG

Autor obrazu: Michał Pauli
akryl na płótnie
90x100 cm

WAT PRA

Autor obrazu: Michał Pauli
akryl na płótnie
55x75 cm

 

PANTEON ZJAW

 

Większość Tajów wierzy, że budując nowy dom można przeszkodzić duchom tam żyjącym. Mały, ustawiony na filarze domek ma zapewnić schronienie dobrym siłom, które będą strzegły miejsca. Schronienie to musi znajdować się tam, gdzie nigdy nie padnie na nie cień ludzkiego domu. Stąd w miejscach gęsto zabudowanych, jak Bangkok, najczęściej można je znaleźć na płaskich dachach. Samo umiejscowienie nie jest jednak rzeczą prostą i wymaga specjalnej ceremonii. Zajmują się nią osoby duchowne. Nie są to jednak buddyjscy mnisi – co mogłoby się wydawać dość oczywiste w kraju, gdzie urzędową religią jest właśnie buddyzm – lecz hinduscy kapłani. Skomplikowana ceremonia przywołuje bogów, a także Matkę Ziemię. Duchom zamieszkującym San phra phum ofiarowuje się kadzidła i jedzenie, więc wokół domków ciągle leżą półmiski wypełnione owocami, ryżem, a nawet miejscową whisky. Nigdy jednak nie zauważyłem, by gołębie lub inne miejskie ptaki karmiły się tymi darami. Może one również, tak jak moja tajska przyjaciółka, wyczuwają ich obecność i boją się zakłócić spokój tego nadrealnego świata. A jest się czego bać, gdyż panteon tajskich duchów jest dość liczny.
Phi Am – to duchy które podczas snu wkradają się do ludzkiej wątroby lub płuc. Phi Duat Leut – żywi się ludzką krwią, co czyni go podobnym do wampira. Phi Hai – jest duchem, który nawiedza ludzi, powodując szaleństwo. Phi Kamod – wabi wędrowców, którzy przez niego błądzą. Phi Peta – to głodne duchy, których usta są wielkości ucha igły. Phi Kra-hang, Phi Kee, Phi Lok… jest ich naprawdę sporo. Wśród tych złych i strasznych są Phi Kra-sue – duch pięknej kobiety, która zamiast ciała ma zlepek organów czy Phi Krasy – duch żyjący w czarownicach, które można rozpoznać choćby po tym, że nie potrafią mrugać oczami, a w lustrze nie pojawia się ich odbicie. Można też spotkać dobre, jak Phi Nang Tani – duch kobiety żyjący w bananowcach, który pojawia się tylko podczas pełni księżyca. Phi Nang Ta-kean napełnia czasem miski podróżujących mnichów. Moją przyjaciółkę najbardziej przerażały: Phi Tai Tong Glom, Phi Tai Ha, Phi Phrai, Phi Tong Hong – duchy kobiet, które umarły podczas porodu.

 

 

DESPERATE HOUSEWIFE

 

– Opowiem ci o Nang Nak. To prawdziwa historia – mówi z powagą moja przyjaciółka.
Nang Nak żyła wraz ze swym ukochanym o imieniu Mak w małej wiosce niedaleko Bangkoku. Spodziewała się właśnie dziecka, gdy Mak został wezwany, by walczyć w wojnie przeciwko plemieniu Shan. Minęły długie miesiące, nim ciężko ranny, cudem unikając śmierci, zdołał wrócić do domu. W wiosce przywitały go dziwne spojrzenia sąsiadów, lecz zapomniał o tym szybko, gdy zobaczył swą piękną żonę wraz z dzieckiem. Znów byli razem. Mak nie wiedział jednak o tym, co wydarzyło się podczas jego nieobecności. Nang Nak i niemowlę zmarli podczas porodu. Jej młody duch nie mógł się jednak pogodzić z utratą ukochanego męża, został więc na Ziemi. Mak, nie wiedząc o tym, żył z duchem. Kilkoro jego przyjaciół próbowało mu o tym powiedzieć, lecz zaborcza Nang Nak zabijała wszystkich, którzy stawali się zagrożeniem dla ich związku.
Któregoś dnia Nak przygotowywała dla męża „nam phrik” (tradycyjne tajskie danie), gdy ze stołu spadła limonka i bez żadnego oporu przeleciała przez jej „ciało”. Zauważywszy to, Mak z przerażeniem zrozumiał, że jego żona jest duchem. Tej samej nocy uciekł do pobliskiej świątyni. Nak wpadła w szał, niszcząc wszystko, co stało na jej drodze. Mieszkańcy postanowili spalić dom, gdzie mieszkała, lecz to wprawiło ducha w jeszcze większą wściekłość. Nie pozostało nic innego, jak wezwać z Bangkoku jednego z najmądrzejszych i posiadających nadprzyrodzoną siłę mnicha. Ten długo próbował przekonać ducha Nang Nak, by pozwoliła swojemu mężowi zacząć nowe życie. Na próżno. Skończyło się na wykopaniu zwłok Nang Nak, którym mędrzec wyciął przedni fragment czaszki. Tak właśnie zniszczył marę.
Moja tajska znajoma pokazała mi posąg Nang Nak. Stał w samym środku miasta przy Sukhumvit rd. Soi77. Przy swoistej kapliczce znajdowało się pełno darów i wciąż płonące kadzidła.

 

ABSAR – FRAGMENT

Autor obrazu: Michał Pauli
akryl na płótnie
70x50 cm

HALLOWEEN PO TAJSKU

 

„Phi Ta Kon” jest częścią kilkudniowego festiwalu o nazwie „Boon Luang”, który odbywa się w okolicach czerwca. Jego dokładna data jest co roku wyznaczana przez miejscowych wróżbitów. Wsiadłem do autobusu odjeżdżającego z północnego dworca, znajdującego się na Mo Chit Mai, by po całym dniu męczącej podróży dotrzeć do upragnionego celu, niewielkiego miasteczka Dan Sai. Znajduje się ono w górzystej okolicy Loei, blisko granicy z Laosem, i jest częścią obszaru o nazwie Isan. Jego mieszkańcy silnie czują swoją odrębność od centralnego regionu Tajlandii. Ich język zdecydowanie bardziej przypomina khmerski, a sami nigdy nie powiedzą o sobie Khun Thai, lecz Khun Isan.
Przepychałem się przez uliczki, na których panował spory tłok. Wokół rozbrzmiewała transowa muzyka, pełna dzwonków, bębnów i zawodzących jak deptany kot Saw Sam Sai – instrumentów przypominających jednostrunowe skrzypce.
Moim oczom okazały się pierwsze Phi Ta Khon. Miały duże ostre zęby i długie słoniowate nosy. Jak z podziemi, wyrosła przede mną jedna ze zmór. Miała pociągłą twarz pokrytą kolorowymi wzorami, spomiędzy których łypały na mnie skośne oczy. Po chwili obok pojawiło się kilka podobnych stworów, które mnie otoczyły. Poczułem się osaczony, gdy duchy zaczęły wykrzykiwać coś niezrozumiałego, potrząsając trzymanymi w rękach maczetami oraz sporymi drewnianymi rzeźbami penisów pomalowanymi na czerwono. Zwłaszcza te ostatnie mogą wprawić w sporą konsternację białego włóczęgę. Warto jednak pamiętać, że dla Azjatów jest to symbol szczęścia, powodzenia, kreatywności… Myśląc tymi kategoriami, zdobyłem się na uśmiech. Poskutkowało: jeden z Phi podał mi butelkę miejscowej whisky, co zdecydowanie rozluźniło atmosferę. Niestety, rozmowa szła ciężko, miejscowe duchy nie mówiły po angielsku. Po chwili odeszły, by dołączyć do reszty pląsających zjaw. Zaczęło się ściemniać, a cały pochód ruszył w kierunku rzeki Mun. Tam już wcześniej, w godzinach porannych odbyła się ceremonia z udziałem białych, rzecznych, okrągłych kamieni, nazywanych tu Phra Uppakhut. Legenda głosi, że Phra Uppakhut był mnichem o nadprzyrodzonych mocach. Gdy osiągnął najwyższy stan medytacji, mógł zamienić się w cokolwiek zechciał. Mnich wybrał bycie białym okrąglakiem. Tak oto te rzeczne kamienie stały się magicznym talizmanem przeciw złym mocom. Po zmroku zabawa jeszcze bardziej rozkręciła się, podsycana sporą ilością alkoholu, i nie tylko. Tańczące duchy opanowały całe miasteczko. Napotkałem jednego, który mówił łamaną angielszczyzną. Miał na imię Tom. Jego maska Phi ta Khon pokryta była czerwono-zielonymi wzorami. Tom był tatuażystą. Miał swoje małe studio w oddalonej o ponad 600 km Pattayii, turystycznej miejscowości położonej nad morzem. Festiwal Boon Luang sprowadzał go jednak co roku w rodzinne strony. To dla niego najważniejsze święto w roku.
– Kiedyś nie spotykało się tu turystów – stwierdził uśmiechając się szeroko i wymachując czerwonym drewnianym penisem w kierunku dwóch przechodzących blondynek. Ciemne niebo rozświetlił błysk wybuchającej bambusowej rakiety. Te specyficzne sztuczne fajerwerki produkuje się tu domową metodą.
Święto trwało trzy dni, po których miałem zdecydowanie dość hałasu i duchów. Zabrałem swój plecak z guesthouse’u, gdzie się zatrzymałem, by zobaczyć górzystą okolicę. Festiwal pozostawia niezapomniane obrazki. W mojej głowie ciągle kłębiły się różne usłyszane podczas tych kilku dni legendy. Wyjeżdżając z Dang Sai, miałem wrażenie, że na moich ramionach siedzi kilka istot z innego świata.