Już sama nazwa kraju brzmi ekstremalnie. Przygotowując się do wyjazdu, potrzebowaliśmy jednak konkretów, a te trudno znaleźć, bo aktualnych przewodników książkowych po tym kraju po prostu nie ma. Mały, 13-stronicowy rozdział o Czadzie w przewodniku Lonely Planet „Africa”, przedstawia kraj jako niebezpieczny i wyjątkowo nieprzyjazny turystom, gdzie skorumpowani policjanci i żandarmeria tylko czyhają na możliwość wymuszenia łapówki od nielicznych białych. Na dodatek Czad w ostatnich latach był areną licznych krwawych rebelii, przerywanych krótkimi okresami napięć społecznych.
Dostępny PDF i AudioBook
Podróż czwórki rowerzystów przez Czad, śladami Kazimierza Nowaka.
Przeczesywanie internetu pozwoliło nam znaleźć pojedyncze relacje sprzed kilku lat z podróży w okolice jeziora Czad i Ndżameny, stolicy kraju. Jednak nikt nie podróżował po południowej części Czadu, nikt nie zapuszczał się na rowerze w dzikie okolice jeziora Iro, w ogóle nikt tam nie podróżował. Początek naszej wyprawy, i jak się potem okazało, najbardziej ekstremalna jej część, przypadła właśnie tam. Wszystko za sprawą Kazimierza Nowaka, którego śladami chcieliśmy podążać. Po blisko czterech latach samotnej podróży rowerem przez Afrykę, w lutym 1936 roku dotarł on do Fortu Archambault, niewielkiej osady na południowo- schodnich rubieżach Czadu – wówczas prowincji Francuskiej Afryki Równikowej. Przed wyruszeniem w dalszą drogę na północ, postanowił udać się na kilkudniową „wycieczkę”: „Ziemie Sara-Kaba i Sara-Dżindżi, aż hen, po małe jezioro zwane Iro-it były terenem mojej wielodniowej wycieczki. Polując, zwiedziłem najciekawszą część basenu jeziora Czad…” („Na Szerokim Świecie” nr 17, 1936)
BIALI NA STRAGANIE
Na targowisku w Boum Kebir zaintrygowały nas lokalne, egzotyczne owoce i warzywa. My z kolei byliśmy egzotyczni dla miejscowych.
TRÓJKOŁOWCEM PO JEZIORZE
Jezioro Iro leży w południowo-wschodniej części Czadu, a w porze suchej całkowicie wysycha.
ROWERY NA START
Współcześnie Fort Archambault nosi nazwę Sarh i licząc 100 tys. mieszkańców, jest trzecim co do wielkości miastem Czadu. Słowo „miasto” należy traktować w odpowiednim kontekście środkowoafrykańskiej rzeczywistości. Dotarliśmy tam z Ndżameny po dwóch dniach jazdy lokalnymi autobusami, a na ostatnim etapie podwiózł nas brat Artur Ziarek, który wraz z innymi polskimi misjonarzami rezydującymi w Czadzie, pomógł nam w pierwszych dniach pobytu w tym kraju. W gościnnym domu misyjnym spokojnie rozpakowaliśmy z kartonów nasze rowery i przygotowaliśmy je do jazdy, której nie mogliśmy się już doczekać.
Już pierwszego dnia dał nam się we znaki nieznośny upał. W dzień temperatury sięgały 38°C, a noce były niewiele chłodniejsze. Jedynie ulewy przynosiły nieco wytchnienia, obniżając temperaturę poniżej 30°C. Tych jednak było stosunkowo niewiele, przynajmniej jak na szczyt pory deszczowej. Z drugiej strony, to nas cieszyło, bo deszcz na nieutwardzonych drogach oznacza trudne do przebycia błoto, o czym mieliśmy się wkrótce boleśnie przekonać.
ŻABIMI SKOKAMI
Początkowo jechaliśmy po dobrej, dość twardej szutrówce o pomarańczowym odcieniu laterytu. Pod koniec upalnego dnia wręcz cieszyliśmy się z nadciągającej burzy. Jechaliśmy w strugach deszczu przez kwadrans, aż rozmokła droga uniemożliwiła dalszą jazdę. Szczęśliwie natrafiliśmy na małą wiatę krytą strzechą, gdzie spędziliśmy noc. Takiego koncertu nocnych stworzeń – prawdopodobnie różnych gatunków żab, zachwyconych pojawieniem się wody – nie słyszałem nigdy dotąd.
Kolejnego dnia posuwaliśmy się dalej całkiem sprawnie, osiągając wczesnym popołudniem stolicę regionu – Kyabé. Tam szef lokalnej jednostki tajnych służb – jak się przedstawił – pouczył nas, jak należy się zachować po dotarciu do miejscowości o randze prefektury. W pierwszej kolejności trzeba zameldować się na posterunku policji. Procedura spisywania danych z paszportów odbyła się w sympatycznej atmosferze, bez jakiejkolwiek próby wyłudzenia łapówki. Jeszcze kilka razy na całej trasie byliśmy spisywani i sytuacja wyglądała podobnie.
GDZIE JEST TRZECI BOBAS?
Kobieta z trójką dzieci i dobytkiem przeprawia się przez rzekę.
W ŻUŻLOWYM STYLU
Po ulewnych opadach w okolicach Singako był to nasz typowy styl jazdy.
BLADE TWARZE I NIE TYLKO
Dziewczyny z plemienia Gulaj przyglądają się naszej kąpieli w rzece.
CIĄGNĄC ROWERY
Trzeciego dnia wyprawy, jeszcze wczesnym rankiem, dotarliśmy do suprefektury Singako. To niewielka wieś, w której mieliśmy odbić od głównej drogi w kierunku jeziora Iro i miejscowości Boum Kebir, leżącej na jego północnym brzegu. Nie mogliśmy uwierzyć, że niemal ginąca w trawie ścieżka, którą wskazali nam mieszkańcy Singako, to główny szlak do naszego celu. Po chwili znaleźliśmy się w terenie dość gęsto porośniętym akacjami, a ścieżka zamieniła się w ślad, znaczony racicami stad bydła oraz licznymi kałużami. Po godzinie jazdy zaczął padać deszcz. Przeczekaliśmy go pod namiotami i koło południa ruszyliśmy dalej. Gęste błoto skutecznie blokowało koła. Wydłubywaliśmy je czym się dało – patykiem, dłońmi – mozolnie wyciągaliśmy kawałek po kawałku gęste spoiwo i wsiadaliśmy na rowery w nadziei na dalszą jazdę. Ale nic z tego – już po kilku obrotach kół sytuacja się powtarzała. Rowerów nie dało się nawet pchać – musieliśmy ciągnąć je za sobą. Dalsze posuwanie się w ten sposób nie miało sensu, więc postanowiliśmy zrobić pieszy zwiad. Dziewczyny wraz z rowerami zostały w cieniu akacji, a ja z Andrzejem ruszyłem przez sawannę.
Po blisko godzinie marszu przez busz dostrzegliśmy trzy postacie – rosłego mężczyznę wraz z dwójką chłopców. Wszyscy dzierżyli w dłoniach włócznie i, jak się potem okazało, byli myśliwymi polującymi na gazele. Zarówno oni, jak i my byliśmy mocno zaskoczeni tym spotkaniem, ale przyjazne gesty przełamały obawy i już po chwili rozmawiałem ze starszym mężczyzną. Ten człowiek z głębokiego buszu mówił biegle po francusku. Dowiedzieliśmy się, że pięć kilometrów dalej drogę przecina rzeka, a nad nią leży mała wioska. W znakomitych humorach wróciliśmy do dziewczyn. Blisko ich drzewa spłoszyliśmy kilka sępów – tym razem uczty nie było.
PRZYSTANEK TERMITIERA
Ula i Kasia odpoczywają po pierwszych 20 kilometrach jazdy.
DARZ BUSZ!
Autor wraz z myśliwymi, których spotkał w akacjowym buszu.
SPRAGNIONYCH NAPOIĆ
Czadyjska kobieta napełnia nasze bukłaki na wodę.
U GULAJÓW
Do tej pory nocowaliśmy w buszu, z dala od ludzkich oczu, tym razem postanowiliśmy skorzystać z gościnności tutejszego plemienia. Wjechaliśmy między zabudowania malutkiej wioski, składającej się raptem z 4-5 zagród. Jej mieszkańcy mieli nieco jaśniejszy odcień skóry niż najliczniejsi w tych stronach Murzyni Sara. Ich szczep to Gulaj. Zaprowadzili nas na podwórko szefa wioski, gdzie zapadła zgoda na nocleg. Ktoś spytał, czy nie chcemy kupić ryby – przysmaku tutejszych wód – capitain. Cena była bardzo korzystna, więc dobiliśmy targu. Kawałek od nas dorosła, męska część wioski zasiadała na matach do wspólnego posiłku, by z jednej szerokiej tacy zjeść boule (ciasto z prosa) i gotowane ryby. Wydzielili część swojej porcji i poczęstowali nas. Zrewanżowaliśmy się ryżem, przywiezionym jeszcze z kraju, a po chwili także naszą rybą. Objedzeni, zasnęliśmy przy ostatnich głosach kładącej się spać wioski oraz nieodłącznym cykaniu świerszczy.
U WÓD
Następnego dnia wreszcie dotarliśmy do jeziora Iro. Jego spokojna, blada w południowym słońcu tafla, ciągnęła się po horyzont, którego linia zlewała się z jasnym niebem. W oddali widać było sylwetkę rybaka w pirodze. Porośnięte trzciną brzegi odsłaniały małą plażę. Natychmiast wskoczyliśmy do wody – była mętna, ale każda kąpiel przy takim skwarze jest prawdziwą frajdą.
Po kąpieli ruszyliśmy w kierunku dużej wsi – Boum Kebir (kebir po arabsku znaczy „duży”). Ścieżka wokół jeziora początkowo była przyzwoita, w końcu jednak zniknęła pośród porośniętego trawą zaschniętego błota. Tworzyło ono wyboje, a nam nie pozostawało nic innego, jak cierpliwie na nich podskakiwać. Na dłuższą metę to niezwykle męczące. Z nieba lał się żar, a my w żółwim tempie telepaliśmy się mozolnie, bez szansy na trochę cienia. Do lustra wody było już za daleko, żeby zboczyć. Resztki wody z bidonu wylałem na głowę i plecy.
Posuwanie się po wielkiej płaskiej przestrzeni jest niewdzięczne. Brak punktów odniesienia utrudnia orientację. Byłem pełen podziwu dla Kasi, która dzielnie prowadziła nasz „peleton”. W końcu zarysowały się przed nami słomiane domki. To jeszcze nie Boum Kebir, ale można było chwilę odetchnąć w cieniu. Tym bardziej, że w jednym z domków mieścił się sklep spożywczy. Nie było lodówki i zimnego piwa, ale nam wystarczył cień i woda ze studni, nieco chłodniejsza niż ta z naszych bidonów.
NASZA GRUPA Z KRAJA
Gościmy w uroczej wiosce plemienia Gulaj.
OFERTA Z PIERWSZEJ RĘKI
Podróżując po Czadzie bez trudu mogliśmy uzupełniać nasz prowiant. Młody rybak właśnie proponuje nam świeżo złowionego okonia.
KOBIETA Z PLEMIENIA SARA KABA
Jedna z nielicznych, które do dziś noszą tradycyjne skórzane krążki w górnej wardze.
ZNAJOMI NOWAKA
Oprócz dotarcia do jeziora Iro, naszym celem było odnalezienie pewnego plemienia. Kazimierz Nowak opisał i wykonał serię zdjęć kobietom Sara Dżendżi, które nosiły w wargach różnej wielkości skórzane krążki. Zabieg ten mocno zniekształcał ich twarze, utrudniając wręcz przyjmowanie posiłków. Jest kilka teorii wyjaśniających ten rytuał. Najpowszechniejsza mówi o tym, że kobiety niektórych plemion afrykańskich oszpecały się w taki sposób celowo, by uniknąć porwania przez handlarzy niewolników. Od samego początku wyprawy pytaliśmy w napotkanych wioskach o Sara Dżendżi, ale za każdym razem odpowiadano nam, że o ile w ogóle jeszcze takie plemię żyje, to pewnie w pobliżu jeziora Iro, ale nie umiano nam powiedzieć, gdzie dokładnie. W dodatku wszyscy zgodnie twierdzili, że kobiet z krążkami w wargach dziś już w ogóle nie ma.
Jadąc dalej szlakiem wokół jeziora, przejeżdżaliśmy przez kolejne wioski, za każdym razem pytając o Dżendżi. Byliśmy już zrezygnowani i uznaliśmy, że plemię albo wymarło, albo wyemigrowało w zupełnie inne regiony. W jednej z kolejnych wiosek dla zasady zapytaliśmy o poszukiwane plemię i usłyszeliśmy, że zamieszkuje ono drugą część wioski! I rzeczywiście, ludzie mieszkający z drugiej strony studni potwierdzili, że są Sara Dżendżi. Niestety nikt z nich nie mówił po francusku, więc pozostawało porozumiewać się tylko na migi. Pokazaliśmy i sprezentowaliśmy im pocztówki Nowaka z wizerunkami ich przodków i zrobiliśmy sobie wspólne pamiątkowe zdjęcie. Zgodnie z przypuszczeniami, ich kobiety nie nosiły już szpecących ozdób. Pojechaliśmy dalej w poczuciu spełnionej misji.
W kolejnej wiosce o nazwie Mouffa, przy nabieraniu wody ze studni, pokazaliśmy zainteresowanej grupce mieszkańców nasze pocztówki. Ku naszemu niedowierzaniu, żona szefa wioski stwierdziła, że u nich jeszcze żyją kobiety z takimi krążkami. I rzeczywiście, pod jedną z chat siedziała starsza pani, a w jej górnej wardze widniał skórzany krążek wielkości dużej monety. Z pomocą „sołtysowej” próbowaliśmy opowiedzieć kobiecie, kim jesteśmy i co tutaj robimy. W ruch poszły pocztówki ze zdjęciami Kazika, znowu zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcia. Mieszkańcy wioski przynależą do plemienia Sara Kaba, więc najwidoczniej nie tylko Sara Dżendżi nosili krążki. Na koniec naszej wizyty w Muffa zostaliśmy zaproszeni na pokaz tradycyjnego tańca. Wszyscy ustawili się w krąg i zaczęli klaskać w specyficznym rytmie, wykonywać dynamiczne ruchy ramionami, a nagie stopy wystukiwały rytm na klepisku. Staruszka z krążkiem w wardze zaintonowała śpiew. Byliśmy wszyscy pod wielkim wrażeniem prezentu, jakim był ten występ specjalnie na naszą cześć. Będziemy długo pamiętać wizytę w Mouffa.
Podróż czwórki rowerzystów przez Czad w lipcu 2011 r. była jednym z etapów niedawno zakończonego projektu podróżniczego „Afryka Nowaka”. Projekt zakładał powtórzenie, w formie sztafety, afrykańskiej trasy przedwojennego polskiego podróżnika – Kazimierza Nowaka. Uczestnicy: Katarzyna Falkowska, Ula Wilczyńska-Kalak, Andrzej Zadworny, Dominik Szmajda
KONIEC ETAPU
Postanowiliśmy, że nie będziemy wracać tą samą drogą. Już zaprawieni w boju uznaliśmy, że znów warto zaryzykować i przedzieraliśmy się przez nieznany teren kolejne kilka dni. Przebyliśmy liczne przeszkody terenowe, nieraz gubiąc przy tym szlak, ale w końcu szczęśliwie, dziewiątego dnia wyprawy, dotarliśmy z powrotem do Sarh. Po dwudniowym odpoczynku ruszyliśmy dalej, tym razem na zachód, w stronę świętej rzeki Logone, ale to już zupełnie inna historia…