Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2012 na stronie nr. 70.

Tekst i zdjęcia: Robert Robb Maciąg,

Imperium z bawełny


Bucharski Registan, czyli rynek, został zaanektowany przez cinkciarzy. W kraju, gdzie bankomaty wprawdzie są, ale turystom i tak wydają tylko dolary, ich praca jest wyjątkowo potrzebna. Cinkciarz najpierw pyta, ile dolarów chcemy wymienić, podaje swoją cenę, a następnie daje nam odliczone pieniądze, byśmy przeliczyli, czy aby na pewno wszystko się zgadza. Dopiero potem bierze od nas dolary.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Uzbekistan to także kraj niezwykłych zabytków i życzliwych ludzi.

Wśród meczetów i medres – koranicznych szkół – krył się niegdyś bazar, gdzie od świtu do zmierzchu rozbrzmiewało mruczenie tłumu. Stragany uginały się od arbuzów, winogron, moreli, brzoskwiń, jabłek i śliwek – to wszystko w mieście otoczonym przez pustynię. Dziś nie ma już tego bazaru i nie ma takich arbuzów. Dziś trzeba uważać, by się nimi nie zatruć. Są ogromne, często nawet ośmiokilogramowe, soczyste i… pełne pestycydów. Biegunka to najlżejsze, co może się przytrafić łakomym turystom, którzy ulegną ich urokowi. Miejscowi jedzą ich niewiele, w obawie przed poważnymi zatruciami, o których czytają w gazetach.

 

 

TANIO JAK ZA ŚNIEG

 

Niegdyś wśród straganów stały małe piecyki, na których parzyła się powoli herbata. Pito ją na wiele sposobów: z cukrem, z mlekiem, z masłem, z solą – jak kto lubił. Ale przede wszystkim zieloną. Można tu było kupić tytoń i fajki, ale nie wolno było palić na ulicach. Gdy przyłapano nałogowego nieszczęśnika na paleniu, zaciągano go przed sędziego i zazwyczaj biczowano lub obwożono po mieście na ośle, z osmoloną twarzą. Pomiędzy herbatą z Chin, przyprawami z Filipin i cukrem z Indii, możni tego miasta, jak i żebracy, stali razem w kolejce do kopczyków taniego śniegu, którym schładzali wodę czy sok z winogron. Dziś na starym bazarze stoją stragany z pamiątkowymi figurkami, czapkami, kilimami, nożami i wszystkim, co turyści mogą zabrać ze sobą do domu.

 

SMAKI ORIENTU

Na bazarze w Samarkandzie wciąż krzyżują się szlaki handlowe Azji. Sprzedawane są tu nie tylko lokalne warzywa, ale i przyprawy z odległego Damaszku.

ZAMIAST SATURATORA

W upalne dni arbuzy orzeźwiają lepiej niż gazowana woda.

ZAUŁEK NOŻOWNIKÓW

Warsztaty wytwórców noży na taszkenckim bazarze.

 

TĘTNIĄCA ŻYCIEM SADZAWKA

 

Wieczorami, gdy ukryte w arkadach medres i meczetów stragany znikają, gdy ta pamiątkowa pozostałość po niegdyś wspaniałym bazarze chowa się, całe życie starego miasta przenosi się na plac z niewielką sadzawką. Nazywają go Lyabi-Hauz, czyli właśnie „Nad sadzawką”. Okalają go ogromne medresy i restauracyjne ogródki, a na scenie, przy pomniku Mułły Nasreddina, zawsze coś się dzieje. Na przykład tańce albo koncerty. Uzbeccy turyści próbują zaprzyjaźnić się z tymi z Zachodu. Częstują serem, somsami, ale przede wszystkim piwem.
Problemem Buchary zawsze była woda, a właściwie jej ciągły brak. Gdy Rosjanie zajęli Samarkandę, mogli łatwo nękać niepokorną Bucharę, zakręcając jej wodę. Wystarczyło, by zablokowali kanały łączące miasto z rzeką. W najgorszych przypadkach, a zdarzały się takie regularnie, świeża woda pojawiała się w mieście co cztery tygodnie. Wówczas gromadzono ją właśnie w sadzawkach. Rozwijały się w nich, zbierając bezlitosne żniwo, choroby, jak ta wywołana przez risztę – obrzydliwego pasożyta osiągającego nawet metr długości, gnieżdżącego się pod skórą i żywiącego się ludzkim ciałem. Tej samej wody używano do picia, gotowania i mycia się przed modlitwami. Średnia długość życia nie przekraczała w mieście 40 lat.
Dziś życie tętni wokół sadzawki. Dobre jedzenie, spacery, muzyka i śpiew. Totalna beztroska i wieczorne zapomnienie. Tak się złożyło, że z całej naszej grupy turystów tylko ja dukałem coś po rosyjsku i to na mnie skupiła się uwaga Uzbeków, kiedy inni bawili się przy kolejnych piwach, ja walczyłem z brakami w języku. Moi rozmówcy wierzyli, że rosyjski mam w małym palcu i porozmawiamy nie tylko o banałach, ale i filozofii życia, wszechświecie i całej reszcie. Nawet nam się to udawało, pomagało piwo.

 

 

PRZYBYSZE Z BABILONU

 

W pewnym momencie podeszła do mnie starsza pani:
Ja jestem Żydówką, wiesz? – zagadnęła. – Ciężko nam się tutaj żyje. Zawsze tak było, ale teraz prawie wszyscy wyjechali. Do Ameryki i Izraela. Tylko kilka rodzin zostało. Jak do Uzbekistanu przyjechał Clinton, to z nim była taka dziewczyna, Rachela. I ona tu do nas przyjechała i robiła nam zdjęcia, i do Ameryki zabrała. Dawno temu, ale pocztówkę przysłała.
Po raz pierwszy Żydzi zaczęli pojawiać się w Bucharze już w VII wieku p.n.e. Przybyli prosto z Babilonu i gdy trzysta lat później Aleksander Wielki przejeżdżał przez miasto, było ich tak wielu, że zauważyli to nawet jego historycy. Na początku VIII wieku n.e. Bucharę podbili Arabowie, narzucając swój język i religię. Przez ponad tysiąc lat miasto pełniło w świecie muzułmańskim niemal tak istotną funkcję, jak Mekka. W świętym mieście islamu, Żydzi nie mieli łatwego życia. Musieli nosić żółto-czarne ubrania, by wyróżniać się z tłumu. Gdy płacili roczny podatek, na „do widzenia” otrzymywali policzek od urzędnika. Oczywiście, publicznie. Bo Bucharze mogli się przemieszczać wyłącznie pieszo. Gdy lata później do Buchary wkroczyła Armia Czerwona, chętnie poparli komunizm, wierząc, że przyniesie im równość. Nowa władza szybko zapomniała o ich zasługach.

 

RADOSNY JAK UZBEK

Tu każdy mówił do mnie „Bracie” i pytał „Kak u was w Polsze?”.

 

BAWEŁNA NA STEPIE GŁODU

 

Niegdyś pomiędzy Samarkandą a Taszkentem rozciągał się wielki step. Wszyscy się go bali. Pierwsi żołnierze rosyjscy, którzy przybyli do Uzbekistanu pod koniec XIX wieku jako najeźdźcy, nazwali ten obszar stepem głodu. Woda wsiąkała w piach i nic po niej nie zostawało.
Dziś galodną pokrywa sieć kanałów. Takich większych, szerokich na kilka metrów, w których obficie płynie woda, oraz mniejszych, betonowych rynien nawadniających pola bawełny i przydomowe ogrody, w których można się też spokojnie wykąpać.
Za czasów ZSRR, Rosjanie zarządzili całkowitą restrukturyzację rolnictwa i kolektywizację gospodarki. Zbudowano tu kołchozy, nauczono ludzi, jak korzystać z melioracji, pestycydów, i obsadzono wszystko bawełną. Roślina wygląda niepozornie. To zielony krzaczek, wysoki może na metr, obrośnięty białymi kępkami. Widać go niemal na każdym kroku. Nie tylko na sięgających po horyzont polach, ale także we wzorach na bucharskiej porcelanie, na obrazach zdobiących betonowe przystanki autobusowe i na pomnikach stojących w szczerym stepie.
Uzbekistan jest trzecim światowym eksporterem bawełny. W 2010 roku wyprodukował jej prawie 3,5 miliona ton. W czasach radzieckich mieli tu kombajny i większość bawełny zbierali właśnie nimi – dziś aż 90 procent zbiera się ręcznie. Każdego roku, we wrześniu, gdy bawełna gotowa jest do zbioru, w Uzbekistanie zamyka się szkoły. Tak jak kiedyś w Polsce ziemniaki, tak tutaj dzieci jadą zbierać bawełnę. Nie tylko nastolatki, ale i maluchy, czasem i te z pierwszych klas podstawówki. Dzieci, które mieszkają niedaleko pól, wracają na noc do domów. Te, które przywieziono tu autobusami z daleka, śpią w namiotach, starych budynkach lub szkołach.

 

 

TURYSTYKA REJESTROWANA

 

Uzbekistanem rządzi Islam Karimow, który panuje od 1989 r., najpierw jako komunistyczny sekretarz, a od 1991 r. jako prezydent. Rządzi silną ręką, a mimo to nie spotkaliśmy w Uzbekistanie człowieka, który powiedziałby o nim złe słowo. „Daje pracę, dzięki niemu nie ma wojny” – mówią. Rządom silnej ręki są poddawani nie tylko Uzbecy. Karimow nie lubi, by turyści poruszali się niekontrolowani po jego kraju. Daje im wizy, ale każe codziennie rejestrować się w hotelu. W wielu miejscach jednak hoteli nie ma. Można przespać się u miejscowych, ale trzeba wykupić „registrację” za 20 dolarów na posterunku milicji.
Uprzedzano nas też, że aby kupić bilet na pociąg, trzeba pokazać i paszport, i rejestrację z hotelu. Straszono, że jeżeli turysta nie ma rejestracji, to następny hotel nie tylko nie ma prawa go przyjąć, ale nawet powinien wezwać milicję. Ta już sprawdzi, przepyta, hotelarza pochwali, a turyście wypisze mandat do tysiąca dolarów. Na granicy trzeba te rejestracje okazać i biada temu, kto ich nie ma lub ma ich za mało. My jednak przekroczyliśmy granicę uśmiechnięci, z głośnym: „Dzień dobry, jak u was”, i nikt nas nawet o te małe świstki nie spytał.