Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2011 na stronie nr. 98.

Tekst: Henryk Dumin,

Zagubieni w czasie

Kraina Polaków w brazylijskiej dżungli

Brazylia Brazylia / Ameryka Południowa
Ślady Biało-Czerwone

Na starych fotografiach dobrze ubrani ludzie: kobiety w długich sukniach z koronkami, wąsaci mężczyźni w garniturach. Wszyscy mają godne postawy i piękne polskie nazwiska: Krasowski, Zawadzki, Topaczewski, Maliszewski, Wołowski.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Polacy nie byli tu pierwsi. Najpierw dotarli Francuzi, ale podążyli dalej, zostawiając po sobie nieliczne domostwa o architekturze typowej francuskiej prowincji. Parterowe domki do dziś przyciągają wzrok eleganckimi proporcjami i dyskretnym detalem okiennych obramowań. Sao Feliciano przemianowano na Dom Feliciano, aby brzmiało bardziej swojsko.

 

 

DAWNO, DAWNO TEMU...

 

…w 1890 roku, polscy imigranci zaczęli zasiedlać ten teren. Każdej przybywającej rodzinie obiecywano dwadzieścia pięć hektarów ziemi na terenie wytyczonym wzdłuż linii wychodzących z centralnego punktu miasta.
Zamieszkiwanie w Porto Alegre było nobilitujące i nawet obecnie, mając mieszkanie i pracę w stanowej metropolii, można nadal chwalić się takim pochodzeniem. Dotrzeć tam jednak nigdy nie było łatwo, nawet dziś, kiedy budowana jest już pierwsza droga. Niwelowanie wzniesień i wysadzanie skał trwa od ponad roku i dotychczasowe wyprawy przez bezdroża pośród wzgórz będą niedługo należały do przeszłości. Podobnie jak cała historia, którą przynieśli ze sobą tutejsi mieszkańcy.

 

 

KRAINA POLAKÓW

 

Prawie wszystkie nagrobki na miejscowym cmentarzu mówią po polsku. Mnogość szlacheckich nazwisk – zestawiona z egzotyką subtropikalnej roślinności, tworzy nieco surrealistyczny klimat miejsca. Na emigracyjną podróż decydowali się najodważniejsi: ci z poczuciem swojej wartości i silną wolą.
Po obu stronach wysadzanej palmami alei leży kilka pokoleń Polaków którzy budowali brazylijską współczesność. Słowiańskie rysy twarzy do dziś można dojrzeć na ulicach. Ich posiadacze toczą rozmowy w języku z czasów i środowiska, które opisała Maria Dąbrowska w „Nocach i dniach”. Dla współczesnego Polaka to język prababci; dziwi w pierwszej chwili, zwłaszcza np. w ustach dwudziestolatka, który marzy o studiach w Polsce.
Dom Feliciano to kraina Polaków, którzy nie zaznali wojen światowych ani upokorzeń komunizmu. Za to – żywe są tu nadal wspomnienia carskich represji i doznanego wtedy niedostatku. Nie zatarły tych obrazów współczesne relacje o dzisiejszej Polsce, ponieważ nie dociera tu sygnał polskich stacji telewizyjnych, czasopisma ani książki – a kraj pradziadków odwiedzili dotąd tylko nieliczni.

 

 

DALEKO OD SZOSY

 

Chcąc dotrzeć tu z Porto Alegre, gdzie lądują samoloty i wrze wielkomiejskie życie, trzeba przemierzyć sto siedemdziesiąt kilometrów dróg i bezdroży. Mijane pola ryżowe, z fruwającym nad nimi kolorowym ptactwem, sąsiadują z połaciami pastwisk, gdzie samotnym gauchom na koniach asystują nieodłączne psy. W zaroślach, wzdłuż dróg posiadują grupy „bugrów”, jak zwykli określać miejscowych Indian tutejsi Polacy.
Sprzedawanie przez nich plecionych wyrobów łatwo uznać za pretekst, by pozostawać godzinami w bezruchu. Unikają wzroku obcych, szczególnie tych o niebieskich oczach, i trwają obok galopującej cywilizacji. Nocami stanowią zagrożenie dla kierowców, no i siebie samych – ze względu na osobliwą predylekcję do sypiania na ciepłym asfalcie.

 

 

PÓŁTORA LUB WIĘCEJ

 

Stan Rio Grande do Sul to bogata ziemia o obszarze niewiele mniejszym od Polski. Słynie hodowlą bydła, rozwiniętym przemysłem i życiem kulturalnym o wysokich aspiracjach. Sprawcami obecnego dobrobytu tej ziemi byli imigranci przybywający tutaj w ciągu całego dziewiętnastego stulecia. Z dużych grup osiedleńczych najpierw pojawili się tu Niemcy, potem Włosi, zaś pod koniec wieku – Polacy. Często mylnie określano ich jako Rosjan lub Niemców, z powodu paszportów wydanych przez zaborców.
W Brazylii do polskiej tożsamości otwarcie przyznaje się dziś prawie półtora miliona osób, a rzeczywiste szacunki mówią o liczbie dwukrotnie wyższej, z czego trzysta tysięcy zamieszkuje na południu.

 

JEDNI Z WIELU

Rodzina Longiny Szczeciński-Kawski wywodzi się z Warszawy.

PAMIĘĆ PRZETRWA

Napisy na grobach w Dom Feliciano opowiadają historię tutejszych Polaków.

STRACH POPŁYNĄŁ Z NIMI

Rodzina Stefanii Borowiczowej pochodzi z Kazimierza: „Wyjechali do Brazylii, bo w Polsce taka rewolta była, że i Niemiec, i Ruski chcieli naszych chłopów na wojnę brać”. Pani Stefania jest jedną z ostatnich przedstawicielek pierwszego pokolenia Polaków urodzonych na brazylijskiej ziemi: „Ciężko było, a już najbardziej ludzie bali się dzikich, co wielu Polaków zabili, upiekli nad ogniem i potem zjedli”.

 

GORĄCZKA

 

„Gorączka brazylijska” pod koniec dziewiętnastego wieku zawładnęła wyobraźnią wielu Europejczyków. Oferowano im darmowy rejs statkiem w jedną stronę i ziemię. Tej ostatniej szczególnie głodni byli Polacy mieszkający na terenie zaboru rosyjskiego. Po powstaniu styczniowym, na mocy carskich ukazów nie wolno im było nabywać ziemi. Posiadane przez szlachtę zagrodową majątki stawały się coraz mniejsze – przez dzielenie ich wśród licznego w tamtych czasach potomstwa. Na początku lat dziewięćdziesiątych XIX wieku sytuacja stała się tak dramatyczna, że zdesperowani młodzi ludzie z rodzinami postanowili skorzystać z brazylijskiej szansy.
Z Mazowsza, Podlasia i Lubelszczyzny wyruszali w podróż, zostawiając za sobą przykre wspomnienia nieustannych urzędowych szykan, biedy, braku jedzenia i jakichkolwiek perspektyw.

 

 

EKSODUS

 

Wypływano z Hamburga i Bremy, by po czterdziestu dniach, syconych marzeniami o spodziewanym dobrobycie, dotrzeć do Rio de Janeiro. To jeszcze nie były te spodziewane „bramy raju”, ponieważ po przesiadce podążano do położonego bardziej na południe portu Rio Grande. Po kolejnych kilkunastu dniach przeładowywano dobytek na wozy zaprzężone w woły i kierowano się ku położonemu wśród wzgórz Dom Feliciano. Wycieńczonym podróżą ludziom oferowano do objęcia po 25 hektarów ziemi. Jak się jednak okazało, trzeba było za nią zapłacić, choćby w ratach.
Wielu chciało natychmiast wracać. Kłócili się potem i pili na umór. Większość jednak z pokorą wobec losu osiadła na ziemi, porośniętej gęstym, subtropikalnym lasem. Aby pozbyć się pni po powycinanych z mozołem drzewach, należało rozpalić na nich ogniska. Wypalone w ten sposób, z czasem próchniały. Można było przystąpić do uprawy roli.
Wspólnotę budowano z trudem, nie brakło dramatów osobistych i grupowych. Powstały pierwsze osady, ale czasy nie były bezpieczne. Grasowały bandy, bezkarnie pozbawiające ludzi mienia i życia, a grozę budziły opowieści o Indianach, gustujących ponoć w mięsie białych ludzi. Stefania Borowiczowa do dziś opowiada o jednym z ostatnich aktów kanibalizmu, który miał miejsce w niedalekiej okolicy Camaqua.
Jednakże, kontakty z Indianami bywały sporadyczne. Trzymali się oni zwykle w oddaleniu, chociaż znany jest przypadek, że jeden z Polaków miał za żonę Indiankę, zaś jego indiańska teściowa wzbudzała podziw tym, że potrafiła węchem wyczuć zapach zbliżającej się żmii.
Żmije budzą strach i zwykłym jest widok przydomowych kur nocujących na drzewach w obawie przed ukąszeniem.
Tęsknicie za Polską? – pytam Helenę Czarnecką.
Nie. Czemu? Kilka razy w roku mamy tu plony, możemy codziennie jeść mięso…
Urodziła się już w Brazylii, ale wie, że w Polsce było biednie. Ze ścian patrzą święci z Polski, podobni duchom opiekuńczym. Stoją wszechobecne pasyjki z Chrystusem. Zdarzają się też haftowane makatki z inskrypcją: „Boże, błogosław nasz dom”. Mają chronić domostwa w brazylijskiej „ziemi obiecanej”.

 

 

A TU... „GÓRAL”

 

Dzisiaj przy wjeździe do Dom Feliciano bieleją ściany budynku w pseudogóralskim stylu. To miejscowy Dom Kultury i Imigrantów. Kiedy niedawno go projektowano, starano się nadać mu styl jak najbardziej polski, więc wybrano… dość egzotyczną dla tutejszych Polaków konwencję góralską.
Wewnątrz – skromna ekspozycja zebranych pamiątek pozwala przenieść się wyobraźnią do czasu, kiedy rozpakowywano skrzynie z narzędziami do pracy, żeliwnymi garnkami, szklanymi muchołapkami. Były też instrumenty i książki. Do dzisiaj zadziwia mnogość obrazów zachowanych z czasu wielkiej wędrówki – oleodruków, często poskładanych w osiem części – tak, żeby można je było łatwiej transportować.
Obrazy maryjne i święci mieli błogosławić przestrzeń objętą w posiadanie i wspierać w częstych chwilach zwątpienia.
Ekspozycja w domu kultury pełna jest polskich akcentów, a dyrektor Lucjana Rembowska opowiada o swojej rodzinie – jak to pradziadek, podczas przeprawy do Brazylii, stracił na oceanie żonę oraz dwoje dzieci. Po poślubieniu kolejnej kobiety – znów pozostał samotny, z dwójką następnych. Załamany, niedługo potem zmarł.

 

UDANE DACHÓWKI

Pani Stefania z sąsiadem, Karolem Brysiem, przed domem wybudowanym przez dziadków. Kształt glinianych dachówek formowano na… męskich udach.

POZOSTAŁ SMUTEK

Ana Maciejewski ze smutkiem wspomina carskie szykany: „Ruscy gnębili Polaków, nawet pacierza nie można było uczyć…”.

PO ZNOJNYM DNIU

Przedwieczorny powrót z pola, a po drodze modlitwa pod krzyżem na rozstajach wśród palm i eukaliptusów.

 

NIE JESTEŚ POLACA!

 

Lekarka Grażyna Ziemiecka pochodzi z Białegostoku. Pracuje wśród tutejszych Polaków od dwudziestu lat i z niezmiennym uporem poprawia pacjentki przedstawiające się „Eu sou polaca”: „Nie mówi się polaca (potocznie: prostytutka), lecz polonesa!”. Pejoratywne określenie upowszechniło się w pierwszym okresie emigracji, kiedy to wiele osamotnionych kobiet, także innych nacji, zeszło na złą drogę w portowym tyglu Rio Grande. Wszystkie nazywano wtedy „polaca”.
W trakcie rozmowy pojawiają się pielęgniarki – także Polki. Starają się trochę mówić po polsku, ale przychodzi im to z trudem. W języku tym rozmawiały z babcią i matką, teraz mają mniej okazji do używania polskiego. Z wdzięcznością przyjmują obrazki z Matką Boską Częstochowską.
Najczęściej we wspomnieniach historia rodziny rozpoczyna się dopiero na brazylijskiej ziemi. Nikt nie pamięta nazw miejscowości, z których przybyli pradziadkowie. Trauma wyniesiona stamtąd okazała się tak silna, że wymazywano celowo z pamięci ślady polskiej przeszłości. Nie chciano do tego wracać.

 

 

ZASŁUCHANI W PRZESZŁOŚĆ

 

Elias Górnicki-Racki ma wygląd przedwojennego polskiego rejenta lub lekarza. Razem z żoną Laurą mieszkają w Camaqua. W ich domu można spotkać zwykle wielu Polaków. Longina Kawski przyszła z synową, Niemką, której nie może się nachwalić. Przyniosła stare fotografie z dziadkami i rodzicami.
Wszyscy zasłuchują się, gdy „Podolankę” śpiewa obecna tu także Salomea Pietrowicz: Na Podolu biały kamień, Podolanka siedzi na nim… Jako jedna z nielicznych pamięta, że rodzice przybyli spod Wilna. Dość późno, bo tuż przed pierwszą wojną światową. Nie może przypomnieć sobie ostatniej zwrotki. Po chwili maksymalnego skupienia wszystkich obecnych, wreszcie jest niemal kompletna wersja ballady liczącej sobie ponad sto lat. Kiedy spotkam ją kilka dni później, doda jeszcze jedną przypomnianą zwrotkę – i to już będzie chyba całkowita wersja pieśni przeniesionej w pamięci przez kilka minionych pokoleń.
Pieśni do dziś wzmacniają poczucie polskiej tożsamości. Według opinii folklorystów, właśnie w brazylijskim interiorze przetrwały najstarsze na świecie formy polskiego folkloru ustnego. Kolejne potwierdzenie tej tezy znajduję podczas spotkania ze śpiewaczką, o której prawie wszyscy mi wcześniej wspominali. Znajduję ją na rozległym polu tytoniowych sadzonek przy pracy w pełnym słońcu. Janina Goldas daje się bez trudu namówić na śpiewanie. Mimo zaawansowanego wieku – jej wzrok zdradza energię i poczucie humoru. Snuje zaraz dawną balladę o wojnie tureckiej, o wojskach pod Kamieńcem Podolskim. Pieśń przywołuje odległe klimaty i epokę bohaterskich zmagań wojsk króla Sobieskiego. Na pytanie o źródło pieśni wskazuje na sogrę, czyli teściową, która się jej nauczyła podczas podróży przez ocean.

 

 

BALE

 

Do dziś z pasją opowiada się o pierwszych weselach i zabawach na brazylijskiej ziemi. Zawsze czterech muzykantów grało przy powitaniu młodych chlebem i solą, a potem do tańca. Były oczepiny z uroczystym zdejmowaniem welonu zdobionego świeżymi kwiatkami. Gości zapraszano wielu, bywało, że nawet i dwieście osób. Po muzyce wszyscy szli na churrasco, czyli mięso pieczone na ogniu. Do dziś potrawa ta stanowi narodową namiętność brazylijską bez której nie obejdzie się żadna większa uroczystość, szczególnie w krainie gauchów. Do niedawna małżeństwa zawierano w kręgu własnej, polskiej grupy. Od czasu zaniechania w latach siedemdziesiątych organizacji polskich zabaw, zwanych „balami”, coraz więcej zdarza się mieszanych małżeństw z „Brazylianami” i dorastają już pierwsze dzieci z tych związków.
Z pewnym sentymentem wspomina się do dziś te polskie „bale”. Odbywały się zwykle raz w miesiącu w budynkach wiejskich szkół. Grywano walczyki, oberki i polki pamiętane jeszcze z Polski. Olga Rosiak wspomina, jak na „bale” jeździła z rodzicami na koniu. Pannie koniecznie musiał towarzyszyć ojciec lub brat, nigdy nie mogła iść tam sama. Wnętrza szkół dekorowano z tej okazji bibułkowymi kwiatkami. Tylko kawalerowie musieli płacić za wstęp i bawiono się potem do rana. Spotkań tych zaniechano czterdzieści lat temu, kiedy urzędowo zaczęto wymagać od wiejskich muzykantów licencji.

 

MARCIO ROSIAK

Lider miejscowych Polaków. Jest radnym, prowadzi polskie audycje w radiu i współpracuje z Polakami w kraju. Mówi się, że zna mowę zwierząt.

WIECZÓR

 

Na rozstajach oracz z koniem wraca z pola uznojony i uśmiechnięty jak z obrazu. Aby złudzenie było całkowite, przystaje nieopodal krzyża, pozdrawia z daleka jadących, daje się sfotografować, lekko zdziwiony zainteresowaniem.
Tuż przed domostwem Laura Rosiaka droga obniża się. Widać skromne gospodarstwo z witającymi nas kolejno dzieciakami, psy ujadające na przybyszów. Zapada szybki zmierzch. Wchodzimy do ubogiego wnętrza. Cała rodzina krząta się, robiąc miejsca dla gości, dopełniając prezentacji. Córeczka Laurinha ma dzisiaj piąte urodziny. Przyjmuje skromne prezenciki. Na stole staje taca z różowym ciastem przygotowanym przez ciocię dziewczynki. Rodzina ubogich, lecz na swój sposób szczęśliwych ludzi, akceptuje życie takim, jakim jest.

 

 

KUCHNIA

 

Z pól wracają rolnicy, z wołami w jarzmach. Są Polakami i spieszą się na posiłek po pracy. Może porozmawiamy innym razem…
Siadamy do kolacji. Potrawy są pamiątką po opuszczonej niegdyś Polsce. Nie wszystkie jednak mogły się w Brazylii udać. Czasem bywało z tej przyczyny dramatycznie – jak np. z grzybami, kiedy po jednym z pierwszych obfitych grzybobrań na nowej ziemi, uśmiercona została cała polska wieś. Grzyby, podobne do rosnących w Polsce podgrzybków, okazały się trujące.

 

 

DZIEŃ

 

Ulica w Dom Feliciano często mówi po polsku, lecz powszechnie po portugalsku. Czas trochę inaczej tu płynie. Może będzie tak jeszcze do momentu zakończenia budowy drogi i szerszego otwarcia na świat. Tymczasem za kościołem Nossa Señora de Czestochowa suszy się drewno, w księżym ogrodzie dojrzewają cytryny wyglądem przypominające pomarańcze. W hotelu „Lauro” należącym do Lauro Górnickiego, podają do obiadu pyszny creme bulle, a po sąsiedzku, w pobliżu przybytku uciech o wdzięcznej nazwie Lanche Sul wylegują się znudzone psy. Słychać muzykę Chopina. To z pobliskiej kancelarii adwokata. Ivan Cesar Stachlewski Barao Dias – informuje tablica nad wejściem do biura prawnika.
W klubie emerytek przy sportowej sali jest tłoczno. Tańczą w malutkim pomieszczeniu same ze sobą. Środek dnia, bez specjalnej okazji – i ta atmosfera jak w marynarskiej kajucie. Witają się „dobry wieczór”, pytają „czy jest dobrze?
Wieczorem społeczność elektryzują taneczne i muzyczne popisy w sali gauchów, gdzie Brazylijczycy o włoskim, niemieckim i polskim pochodzeniu przebierają się w pumpy, wkładają kapelusze o niskich rondach i miękkie buty do kolan, by ćwiczyć układy, z których słynie cały stan. Stan Rio Grande do Sul jest też sławny z najpiękniejszych modelek brazylijskich pochodzących właśnie stąd.
Polskiej społeczności w Dom Feliciano pisane jest otwarcie na świat. Dzięki nowej drodze. Coraz liczniejsze pewnie będą też powroty do krainy pradziadków, aby przekonać się, że nie ma tam już biedy, jest prąd, a ruski to po prostu sąsiad. Ci, którzy już tam byli, chcą znowu wracać, kształcić w Polsce dzieci i pielgrzymować do Nossa Señora de Czestochowa. Gorącym orędownikiem tego jest młody lider tutejszej społeczności – Marcio Rosiak, niezwykle popularny miejscowy radny, dumny ze swojej polskości. Pozostaje nadzieja, że kulturowe dziedzictwo miejscowej społeczności nadal będzie źródłem inspiracji i punktem odniesienia dla kolejnych generacji zamieszkujących tę ziemię o urodzie jurajskiego parku.