Mauretania jest jedną wielką pustynią, która na południu nieśmiało przechodzi w sawannę, a na zachodzie sięga wybrzeża Atlantyku. Mogłoby się wydawać, że nie ma podróżnikom nic do zaoferowania i tak właśnie uważa wiele osób, traktując ją jako tranzyt w drodze do Mali czy Senegalu. Owszem, turystycznym atrakcjom tego kraju daleko do Timbuktu czy Marrakeszu, ale mimo to warto spędzić 30 godzin w jadącym z Casablanki autobusie, by tu przyjechać.
Dostępny PDF i AudioBook
Mauretania to jedna wielka pustynia, a jednak warto tam się wybrać.
Nawazibu, pierwsze miasto po stronie mauretańskiej, w zasadzie ma niewiele do zaoferowania. Ot, zapuszczone slumsy sporych rozmiarów. Wyrusza stąd jednak słynny pociąg do Zuwiratu, a pod miastem znajdują się „atrakcje” warte zobaczenia.
W płytkich wodach Zatoki Cansado spoczywają dziesiątki wraków porzuconych przez armatorów – od kutrów rybackich po spore transatlantyki. Mauretania, ze względu na trudne do wyegzekwowania prawo i przekupstwo urzędników, jest jednym z większych złomowisk statków na świecie. Niektóre jednostki są momentalnie rozbierane na części przez złomiarzy, reszta rdzewieje na plaży lub w oceanie. Ogromny statek „Malika Tanger” stojący na krańcu Przylądka Białego, na którym leży Nawazibu, to iście surrealistyczny widok. Wymalowana na rufie nazwa jednostki i portu macierzystego już dawno pokryła się korozją, jednak sam statek nadal opiera się falom.
Złomiarze tu nie dotrą, Przylądek Biały jest filią parku narodowego Banc d’Arguin. W parku chroni się przybywające na zimę z Europy ptaki wodno-błotne. Pod klifami półwyspu znalazła też schronienie setka mniszek śródziemnomorskich – zagrożonych wyginięciem ssaków morskich z rodziny fok. Mauretańska kolonia mniszek jest jednym z najliczniejszych stanowisk tego gatunku na świecie, mimo to trzeba mieć szczęście, by je spotkać.
NAJDŁUŻSZY POCIĄG ŚWIATA
Za moimi plecami rozlega się głośne Allahu akbar. Podróżując po krajach islamu, przyzwyczaiłem się do dźwięku muzułmańskiego wezwania do modlitwy, zazwyczaj jednak niosło się ono gdzieś nad głową, z wysokości minaretu. Teraz słyszę je metr od siebie. Gaszę papierosa i odwracam się od okna, za którym widać oświetloną zachodzącym słońcem, piaszczystą pustynię. Konduktor w tym pociągu najwyraźniej pełni również funkcję muezzina. Kilkunastu mężczyzn wysypuje się na wąski korytarz, klęka w rządku, z twarzą zwróconą do kierunku jazdy i zaczyna chwalić Boga. Nie chcę im przeszkadzać, wycofuję się zatem do przedziału.
Pociąg, którym jadę, to chyba najbardziej obskurny i kuriozalny skład, jakim w życiu podróżowałem. Określany jest często mianem najdłuższego pociągu świata. Składa się z jednego wagonu osobowego oraz trzystu towarowych, jadących po wysokiej jakości rudę żelaza do położonych w głębi Sahary kopalni w Zuwiracie. Strategiczna nitka kolei wiezie to największe bogactwo Mauretanii do nadatlantyckiego Nawazibu. Tam przeładowywane jest na statki i wywożone do Europy, USA czy Japonii. Transport ludzi jest tylko dodatkiem. Pasażerowie, którzy nie zmieszczą się w jedynym, rozklekotanym wagonie osobowym, jadą towarowymi. W tę stronę i tak jest dobrze, bo są one puste.
Gdy pociąg wraca z Zuwiratu, siedzi się na rozgrzanej rudzie, rozsiewającej wszędobylski pył. To jedyna możliwość dostania się z północnej części wybrzeża w głąb kraju i odwrotnie. Po pustynnych bezdrożach, ciągnących się wzdłuż granicy z Saharą Zachodnią, można przejechać co najwyżej terenowym samochodem, a i to nie zawsze. W grę wchodzi również kwestia bezpieczeństwa. Jakiś czas temu w tych okolicach pojawiali się partyzanci z frontu Polisario, walczącego o niepodległość Sahary Zachodniej. Ponoć nawet zdarzały się napady na pociągi. Wprawdzie obecnie jest już spokojnie, ale te tereny to kompletne pustkowie. Nie ma co liczyć na pomoc w razie awarii samochodu. Jedyni ludzie tutaj to wędrowni pasterze wielbłądów. Co pewien czas obok torów widać ich obozowiska.
Noc w pociągu jest upiorna. Ciemności rozjaśnia jedynie gazowy palnik, nad którym przygotowywana jest kolacja dla pasażerów – kanapki z mieloną wielbłądziną. Nagle pociąg zatrzymuje się i wraz z większością pasażerów wysiadam, by na bagażnikach samochodów terenowych dojechać do Ataru – stolicy wyżynno-pustynnego regionu Adrar.
CZŁOWIEK W NIEBIESKIM TURBANIE
Wielbłąd bez Beduina jest dalej wielbłądem. Bediun bez wielbłąda jest tylko człowiekiem.
ZŁOMIARZA PILNIE ZATRUDNIĘ
Wraki statków na Półwyspie Białym, będącym filią parku narodowego Banc d’Arguin.
OAZA I OKO
W Atarze jest międzynarodowe lotnisko, na którym raz czy dwa na tydzień lądują samoloty z Francji, ale tylko w sezonie, czyli zimą. Latem spotkanie z cudzoziemcem jest rzadkością. O ile temperatury na płaskowyżu są wówczas w miarę znośne, to na terenach położonych na skraju pustyni jest potwornie gorąco. Główne „pozaprzyrodnicze” atrakcje Adraru – oazy Wadan i Szinkit – przez większą część roku są sennymi, zakurzonymi, spalonymi słońcem mieścinami. Sytuacja zmienia się nieco podczas sezonu turystycznego, ale nawet wówczas trudno uwierzyć, że kilkaset lat temu tętniły życiem.
Wadan, opisywany przez Ryszarda Kapuścińskiego w „Hebanie” jako miejsce, w którym diabeł mówi dobranoc, a wydostanie się z niego graniczy z cudem, przez czterysta lat było kwitnącym ośrodkiem handlowym. Założone w połowie XII wieku przez Berberów, położone na szlaku Marrakesz-Timbuktu miasto, stanowiło przystanek dla ciągnących przez Saharę karawan. Handlowano tu niewolnikami, obracano złotem, solą, daktylami. Znajdowała się tu nawet portugalska faktoria handlowa. Bogactwo sprzyjało rozwojowi nauki. Główną arterię miasta zwano „ulicą 40 uczonych”. Zamieszkiwała ją inteligencja – prawnicy, imamowie, teolodzy. Ich dzieła do dziś znajdują się w prywatnych bibliotekach mieszkańców. Obecnie kamienne stare miasto stoi puste. Nie zachowało się wiele śladów dawnej świetności – meczet, kilka zrujnowanych domów, wysokie mury obronne. Współczesny Wadan to prowincjonalna osada na peryferiach cywilizacji.
Czterdzieści kilometrów dalej leży Kalb ar-Riszat – „Oko Afryki” – osobliwa formacja geologiczna, ni to krater meteorytu, ni to pozostałość po wulkanie. Kompleks wzgórz tworzy kilka różnej wielkości okręgów o wspólnym środku. Zewnętrzny ma blisko 50 km średnicy. Niezwykłość miejsca najlepiej widać z okien samolotu.
MIASTO PIELGRZYMÓW
Mauretania jest oficjalnie republiką islamską. Mimo to obywatele kraju wydają się być niezbyt przywiązani do nakazów szariatu. Ramadan jest przestrzegany mniej rygorystycznie niż chociażby w Maroku. Maurowie, których poznajemy, chętnie sięgają po dostępny na czarnym rynku alkohol. Kobiety, choć skromnie ubrane, widoczne są w przestrzeni publicznej. Jednak to tutaj znajduje się jedno z najświętszych miast islamu – Szinkit. Miejscowość, leżąca na skraju największego kompleksu wydm w Mauretanii, podobnie jak Wadan była ważnym ośrodkiem transsaharyjskiego handlu. Mieszkali tu jednak nie tylko kupcy.
W okresie swej świetności Szinkit szczycił się 25 medresami, czyli muzułmańskimi szkołami teologicznymi, oraz 12 meczetami. To tu muzułmanie z krajów Maghrebu spotykali się, by wspólnie pielgrzymować do Mekki. Nawiedzeniem Szinkitu, ważnego ośrodka myśli muzułmańskiej, zadowalali się również ci, których nie stać było na odbycie pełnego hadżdż. Pisane przez tutejszych teologów księgi do dziś znajdują się w bibliotekach na terenie ksaru, czyli starego miasta. Świetnie zachowane, kilkusetletnie manuskrypty robią wrażenie nawet na nieświadomych zawartości przybyszach z Europy.
Adrar jest najciekawszym turystycznie regionem Mauretanii. Warto spędzić tu kilka dni, by poznać wszystkie atrakcje. Krajobrazy pustyni i płaskowyżu zachwycają, a tutejsi ludzie są gościnni i przyjaźni. Historyczne miasta uświadamiają, że był czas, kiedy ta część świata cywilizacyjnie stała dużo wyżej niż ówczesna Europa.
ZOBACZYĆ NAWAKSZUT I… WRÓCIĆ
Nasz przewodnik Baba, po zakończeniu umówionej wycieczki po Adrarze, zaprasza nas do siebie, a następnie stwierdza, że skoro jedziemy dalej do Nawakszut, to i on przejedzie się z nami do stolicy. W muzułmańskim świecie spotkałem wielu życzliwych ludzi, ale Baba jest jedyny w swoim rodzaju. I z całych sił stara się umilić nam pobyt w Nawakszut.
Stolica Mauretanii jest nieciekawym miastem. Założona zaledwie pół wieku temu, nadal wygląda jak wielki plac budowy. Pomiędzy zardzewiałymi samochodami wałęsają się wielbłądy, bankomat akceptujący europejskie karty jest jeden, zaś wokół miasta rozłożone są obozowiska nomadów. Jedyny powód, by tu przyjechać leży przy samym oceanie. Targ rybny w Nawakszut uważany jest za jeden z największych w Afryce Zachodniej. Codziennie po południu na piaszczystym wybrzeżu powtarza się ten sam spektakl. Czarnoskórzy rybacy przybijają do brzegu i wyciągają na piasek setki niewielkich, drewnianych, kolorowych łodzi, zwijają sieci, segregują połów. Tak samo od kilkuset lat. Jedyne oznaki XXI wieku to motorowe silniki w łódkach i koszulki rybaków – podrabiany t-shirt FC Barcelony wydaje się być ostatnim krzykiem mody.
Nawakszut jest swego rodzaju pułapką. Powrót stąd do domu wiąże się z horrendalnie wysoką ceną biletu lotniczego. Można jechać dalej – dużo tańsze połączenia z Europą oferuje senegalski Dakar czy gambijskie Bandżul – lub powtórzyć lądową trasę przez Nawazibu i Saharę Zachodnią do Maroka. My musimy wycofać się na północ. Afryka kusi, ale kończy się czas i pieniądze.