Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2012 na stronie nr. 20.

Tekst i zdjęcia: Małgorzata Jarmułowicz, Zygmunt Leśniak,

Kropla wody z wulkanu


Natura wykazała przewrotne poczucie humoru, nadając wyspie Palue kształt parasola. Ten niewielki, okrągły skrawek lądu dzieli, wraz z innymi wyspami archipelagu Nusa Tenggara, trudny los najsuchszych rejonów Indonezji. Widok deszczowych chmur, nadciągających z początkiem grudnia, oznacza tu życie, a podstawą przetrwania wielomiesięcznych okresów suszy jest skrupulatnie gromadzona woda opadowa. W takich miejscach ludzka zaradność i determinacja przechodzą wyjątkowo ciężką próbę.
W połowie sierpnia, na półmetku pory suchej, płyniemy pasażersko-towarową łodzią ku brzegom Palue, by spotkać ludzi, którzy zdecydowali się tam żyć.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Na indonezyjskiej wyspie Palue nie ma źródeł słodkiej wody, a mieszkańcom zagraża czynny wulkan. Osadnicy znaleźli sposób, by jeden problem rozwiązać za pomocą drugiego.

 

PRZYSTAŃ W PALUE

Niebezpiecznie przeładowane łodzie wożą ludzi i ich dobytek. Palue nie posiada pirsu portowego, dlatego meble, zwierzęta, a nawet motocykle rozładowywane są wprost do wody.

PIĄTKA BEZ STERNIKA

Mali paluańczycy, jak wszystkie dzieci na świecie, z zaciekawieniem przyglądają się przybyszom.

 

Na siedemdziesięciu dwóch kilometrach kwadratowych wyspy nie ma żadnych naturalnych źródeł słodkiej wody. Dodatkowo jej mieszkańcom stale zagraża czynny wulkan Rokatenda. Za dużo jak na możliwości człowieka? Nic podobnego! Tutejsi osadnicy znaleźli unikalny, a zarazem genialnie prosty sposób na to, by jeden problem rozwiązać za pomocą drugiego. Na Palue receptą na brak pitnej wody okazał się właśnie… wulkan.

 

PRZYPŁYNĘŁA, NIE POJEDZIE

Ciężarówka, pozostawiona przez australijską ekipę budowlaną, czeka na zdolnego mechanika.

SKRAPLARNIA W RERUWAIRERE

Połączone rury babmusowe skutecznie zbierają wodę, która wpada do plastikowych wiader i kanistrów. Ten system poa jest znacznie oddalony od zabudowań. Dogląda go jedyna mieszkająca tuż obok rodzina.

WODA KROK PO KROKU

Tu do domu, każdą kroplę wody trzeba przynieść.

 

ZAPOMNIANA WYSPA

 

O istnieniu niezwykłej wyspy, której mieszkańców poi dymiąca góra, dowiadujemy się przypadkiem w Maumere, portowym mieście na północno-wschodnim wybrzeżu wyspy Flores. Nie sposób zweryfikować tych informacji w żadnym przewodniku, ani nawet we wszechwiedzącym internecie. Palue pozostaje praktycznie białą plamą na turystycznej mapie Indonezji. Drążąc temat, upewniamy się, że to osobliwe miejsce koniecznie trzeba odwiedzić, ale nie uda się to bez zgody i pomocy samych mieszkańców. Znajomości zawarte w Maumere działają z zadziwiającą skutecznością i po paru dniach płyniemy na Palue w asyście – bagatela! – najbliższej rodziny nieformalnego wodza wyspy: jego brata Petrusa i anglojęzycznej siostrzenicy Indy. Ich autorytet i świetna znajomość terenu okażą się równie nieocenione, jak gościna zaoferowana nam przez lokalnych krewniaków wodza. Już na miejscu przekonamy się, że wyspa rzeczywiście nie jest przygotowana na turystów. Nie ma tu nie tylko bazy noclegowej, ale nawet sklepów, a o zdrowie mieszkańców dba jedyny felczer, wyposażony wyłącznie w plastry opatrunkowe.
Czterogodzinny rejs na Palue to przeżycie samo w sobie. Zdezelowane łodzie, wyładowane są po brzegi ludźmi, kwiczącym i gdaczącym inwentarzem, motocyklami i górą najróżniejszych pakunków. Podczas nagłych zmian pogody łodzie często toną, nie wytrzymując starcia z dużymi falami. Przy odrobinie wyobraźni można w tym odnaleźć echa jednego z mitów założycielskich wyspy. Opowiada on o armadzie siedmiu łodzi, jakimi mieli dotrzeć na Palue praprzodkowie jej mieszkańców. Dwie łodzie, wiozące wodę i ryż, nie osiągnęły celu, i dlatego wyspa pozbawiona została właśnie tych dóbr.
Osadnictwo na wyspie od początku funkcjonowało na wyjątkowych zasadach. Nadało to odrębny charakter również tutejszej kulturze. Ludzie z Palue mają swój własny język oraz wierzenia i rytuały, w których istotną rolę odgrywają siły natury charakterystyczne dla tego miejsca. W 1928 roku nastąpiła największa w dziejach erupcja Rokatendy, w wyniku której zginęły setki osób, a wyspę zrujnowało równocześnie trzęsienie ziemi i fala tsunami. Miejscowa ludność nie miała wtedy wątpliwości, że wulkan zareagował gniewem na arogancję holenderskich kolonizatorów, kopiących ziemię u jego stóp w bezskutecznym poszukiwaniu słodkiej wody. Białym intruzom udało się narzucić dominację mieszkającym na Palue ludziom, ale nie przyrodzie.

 

 

SKRAPLARNIA W WOKO KESOKOJA

Tutaj poa zlokalizowane są przy samych domostwach. Dzieciaki z poszczególnych rodzin czekają aż im nakapie...

ZESPÓŁ JEDNEGO PRZEBOJU

Obchodom Dnia Niepodległości akompaniował miejscowy band. Aż szkoda, że muzycy w repertuarze mieli tylko jeden utwór.

 

Umiejętność życia w warunkach skrajnie nieprzyjaznych człowiekowi pozostała nienaruszonym monopolem wyspiarzy i nie zmieniły tego nawet ostatnie interwencje pomocowe takich potęg technologicznych, jak Japonia czy Australia. Japoński plan wyposażenia wyspy w urządzenia do odsalania wody morskiej zakończył się fiaskiem. Dziś mało kto o nim pamięta. Z kolei po Australijczykach pozostało kilka betonowych zbiorników na deszczówkę i rozklekotana ciężarówka. Zmiany cywilizacyjne zadziałały na wyspie wybiórczo. Pod wpływem intensywnej chrystianizacji na początku XX wieku, miejscowi przyjęli wiarę katolicką. Poddali się też narzuconej władzy. Dziś korzystają z dobrodziejstw nowoczesnej techniki w postaci choćby telefonów komórkowych czy agregatów prądotwórczych. Jednak w sztuce obłaskawiania lokalnych sił natury wciąż są zdani na własny spryt.

 

DEFILADA

Obchody Dnia Niepodległości są wprawdzie bardzo skromne, ale za to bardzo oficjalne.

CICHYM ŚCIGAŁEM GO LOTEM...

Tylko podwodnym polowaniom towarzyszy cisza. Poczciwy na lądzie – pod wodą Albinus staje się bezwzględnym łowcą, a przy tym zachowuje się tak, jakby natura wyposażyła go w skrzela.

 

BAMBUSOWA WYTWÓRNIA WODY

 

Unikalne na skalę światową świadectwo tego sprytu oglądamy już kilka godzin po dotarciu na wyspę. Pokonujemy wcześniej kamienisty szlak w górę jednego z wulkanicznych wąwozów, które zbiegają promieniście z wierzchołka Rokatendy ku morzu. Gdy docieramy do polany, na której podgrzewana przez wulkan ziemia zaczyna dymić gorącą parą, rozpościera się widok na przedziwną instalację. Dziesiątki wbitych w grunt bambusowych kominów łączą się pół metra nad ziemią z końcówkami poziomych, wielometrowych rur. Ich równoległe rzędy przypominają tor biegu przez płotki. Prawdziwą ideę tego wynalazku wyjaśniają cenne krople wody, skapujące ze skośnych otworów. Oto oglądamy jedyną w swoim rodzaju wytwórnię wody wulkanicznej, wykorzystującą prosty mechanizm skraplania pary wodnej, która schładza się w poziomych odcinkach bambusowych pni. Woda ta nie tylko nadaje się do picia, ale zdaniem wyspiarzy posiada właściwości lecznicze. Mamy powody, by w to uwierzyć: gdy Zygmunt podczas forsowania któregoś „płotka” nieszczęśliwie rozbija sobie goleń, Petrus za pomocą okładu z gorącej wody w pięć minut likwiduje paskudny obrzęk. Nie na darmo jego ojciec uchodził na wyspie za doskonałego znachora.
Takich instalacji, zwanych przez miejscowych poa, działa na wyspie więcej. Nazajutrz trafiamy do wsi Woko Kesokoja, gdzie labirynt rur znajduje się bezpośrednio przy zabudowaniach. Kropla po kropli, życiodajna ciecz spływa do podstawianych dzbanów i wiader. Choć wydajność pojedynczej rury jest raczej mizerna, w sumie stanowi to bardzo istotne, bo darmowe i niezawodne uzupełnienie zbyt małych zapasów wody opadowej. Poa nie mają długiej historii, wynaleziono je w latach 60. XX wieku, gdy populacja wyspy nie przekraczała trzystu osób. Wcześniej musiała wystarczyć zebrana deszczówka oraz woda pozyskiwana z orzechów kokosowych i z soczystych części roślin, na przykład pędów bambusa lub pni bananowca. Dzięki nowej metodzie pozyskiwania wody, liczba ludzi żyjących na wyspie wzrosła do około 10 tysięcy, chociaż sezonowo się zmienia, gdyż w okresie suszy wielu mężczyzn migruje dla zarobku na sąsiednią Flores.

 

WYPATRZYŁ PRZYDACZNIĘ

Petrus, brat wodza wyspy, dumnie prezentuje muszlę przydaczni, znalezioną na rafie.

 

PIERZE, PIECZE I LECZY

 

Nasz pobyt na Palue zbiega się w czasie z obchodami indonezyjskiego Dnia Niepodległości (17 sierpnia), mamy więc rzadką sposobność, by zwykle rozproszonych mieszkańców wyspy obejrzeć podczas licznego zgromadzenia. W tej odświętnej sytuacji wyglądają rzeczywiście reprezentacyjnie: wiele kobiet w ręcznie tkanych ikatach, mężczyźni w batikowych koszulach, dzieci tworzące chór – w mundurkach. Przy okazji przekonujemy się po raz kolejny, że na tej niewielkiej wyspie wszystko ma odpowiednio skromną skalę: patetyczne przemówienie wygłasza jedyny urzędnik państwowy, modlitwę odmawia jedyny duchowny, a paradę wojskową wykonuje… jedyny żołnierz.
Po obchodach, zorganizowanych wedle ogólnokrajowego schematu, na Palue szybko wraca jednak codzienność. Codzienność swojska, ale jednak wyjątkowa, bo dziejąca się w miejscu, gdzie ludzie wykształcili wyjątkowy przepis na życie. Jego ideą wydaje się mądre partnerstwo z naturą, która potrafi przecież nie tylko szkodzić, ale również służyć człowiekowi. Dowody tego spotykamy na każdym kroku. Ślady niszczycielskiej siły wulkanu widać na ścianach okolicznych domów, popękanych w wyniku niewielkich, lecz częstych trzęsień ziemi. Silna erupcja w 1992 roku skłoniła wielu mieszkańców do opuszczenia wyspy. Władze ułatwiły tę migrację, darowując Palueńczykom ziemię do zasiedlenia na obrzeżach Maumere. Ci, którzy pozostali, nauczyli się „współpracować” z wulkanem. Kobiety piorą ubrania w wodzie z nadmorskiej studni – wprawdzie słonawej, ale za to gorącej; słodkie bulwy gotuje się wprost w rozgrzanej ziemi; wywierzyska z siarczaną wodą przy plaży są wykorzystywane do leczenia schorzeń skóry.

 

FOTOGRAF ATRAKCJĄ PIKNIKU

Trzask migawki odwrócił uwagę uczestników pikniku od głównych uroczystości.

PAPAJA OD ALBINUSA

 

W tę zdrową, a coraz rzadszą w Indonezji koegzystencję ludzi z naturalnym środowiskiem, wpisują się nietypowi rybacy, z jakich Palue słynie w okolicy. Słyszeliśmy już w Maumere o ich osobliwej technice łowieckiej. Od pokoleń polują na ryby za pomocą prymitywnych kusz, nurkując na bezdechu po okolicznej rafie. Ich oręż, wykonany ze starych szprych i dętek rowerowych, nie wygląda zbyt poważnie. Wyposażeni w okularki pływackie własnej roboty, poruszają się w błękitnej toni z wdziękiem i harmonią istot powołanych do życia w wodzie. Wypracowana od pokoleń technika upodabnia ich do lewitujących wojowników z chińskich filmów kung-fu albo do czujnych drapieżników, gdy w bezruchu mierzą do upatrzonej ryby. A potrafią mierzyć skutecznie. Pięćdziesięcioletni Albinus, wytrzymując cierpliwie nasze towarzystwo pod wodą, w ciągu półtoragodzinnego polowania wyciąga z morza porcję ryb na pokaźny obiad. W czasach coraz powszechniejszych w Indonezji polowań na rafie z użyciem materiałów wybuchowych, metoda łowiecka z Palue wydaje się szlachetna i piękna.
Tego dnia, w którym opuszczamy wyspę, Albinus nieoczekiwanie zjawia się, by nas pożegnać. Bez słowa, bo przecież i tak się nie zrozumiemy, wręcza nam małą papaję. Wyhodowanie tego owocu na suchej jak pieprz wyspie wymagało dużo zachodu, prezent nabiera więc dodatkowej, symbolicznej wartości. Jest namacalnym, a na dodatek smacznym dowodem, że życie w skrajnie trudnych warunkach wyzwala ludzką serdeczność.