Siedem milionów kilometrów kwadratowych australijskiego interioru to wypalona słońcem pustynia, na którą latami nie spada nawet kropla deszczu. Jałowa ziemia pokrywa osiemdziesiąt procent kontynentu. Ekstremalne temperatury obszarów wokół Alice Springs, określanych jako Red Centre, uczyniły z niej outback – ziemię nie dla ludzi: pylistą z okruchami skał bądź twardą, lawową skorupę. Zmuszone przystać na oferowane przez naturę warunki, trwają w niej tylko suche krzewy i drzewa wyglądające na martwe. Jest w tym miejscu jednak coś, co skłania ludzi do przemierzania tysięcy kilometrów: to tajemnicza, otoczona aurą złej sławy, samotna skała.
Dostępny PDF i AudioBook
Uluru, miejsce kultu australijskich Aborygenów, przyciąga rzesze turystów.
Tkwi w samym środku bezbrzeżnej pustyni. Widziana z odległości stu kilometrów jest najpierw małym punktem, ale w miarę zbliżania się urasta do gigantycznych rozmiarów: ma 348 m wysokości, 3,6 km długości, 2,4 km szerokości i 9,4 km w obwodzie. Jest równie rdzawoczerwona jak cała otaczająca ją przestrzeń. Rdzenni mieszkańcy Australii zwą ją Uluru.
ECHA CZASU SNU
Dla Aborygenów to święta góra, miejsce metafizyczne, czczone od tysięcy lat, związane z wierzeniami o początkach świata, postrzeganiem relacji między ludźmi a przyrodą, zwyczajami i filozofią bytu przodków. Cała odwieczna mądrość pokoleń zawiera się w świętym prawie, przekazywanej ustnie Tjukurpie, według której na Uluru krzyżują się iwara – drogi pośmiertnych wędrówek przodków. Protoplaści Aborygenów mieli postać zwierzo-ludzi, więc na skale spotykają się duchy z plemienia Kuniya – pytonów dusicieli, Kalaya – strusi emu, Liru – jadowitych węży, Lungkata – jaszczurek i jeszcze wielu innych – na szlaku bywa tłoczno. W odległym Czasie Snu, poprzedzającym początek obecnego czasu, dochodziło między nimi do starć, czego dowodem są wyłomy w skale. Nie chcąc zakłócać duchom odwiecznej wędrówki, buszmeni apelują do turystów, aby nie wspinali się na świętą górę. W 1985 roku rząd zwrócił Aborygenom te ziemie. Teraz dzierżawi od nich tereny objęte parkiem narodowym, do którego mają wstęp turyści. Tak więc oficjalnego zakazu deptania góry nie ma, ale sporo przybyszów respektuje życzenie gospodarzy. Być może niekiedy jest to honorowy sposób tłumaczenia się z obawy przed wspinaczką, która jest mozolna i bardzo niebezpieczna.
RDZAWY OLBRZYM
To dzięki tlenkowi żelaza zawartemu w skale przybiera ona tak spektakularne kolory podczas wschodów i zachodów słońca.
KOLORY ULURU
Zbudowana z prekambryjskich piaskowców Uluru jest jedną z najstarszych skał Ziemi. Przez długi czas ten monolit uważany był za wyizolowaną górę. Dziś geolodzy dowodzą, że jest ona częścią łańcucha, jaki utworzył się w głębinach ówczesnego wewnętrznego morza. Gdy po milionach lat wody ustąpiły, ruchy skorupy ziemskiej wydźwignęły i sfałdowały dno, stawiając nawarstwienia skał na sztorc. Ten wielki grzbiet o pobrużdżonych zboczach jest zaledwie wierzchołkiem góry zagłębionej w podłożu na co najmniej kilkaset metrów. Z każdej strony zdumiewa jego stromizna: nachylenie gładkich ścian osiąga 80 stopni i tylko w niewielu miejscach jest łagodniejsze.
Terenom wokół Uluru przypisuje się występowanie różnych zjawisk paranormalnych, jak pojawianie się na niebie niezidentyfikowanych obiektów czy znikanie ludzi. Sama zaś skała w zdumiewający sposób wielokrotnie zmienia barwy w ciągu dnia. To właśnie ten fenomen każdego wieczora gromadzi setki widzów. Podjeżdżają samochodami na długo przed zachodem słońca, rozkładają krzesełka, stoliki, chłodzą szampana. Niektórzy w tej oryginalnej scenerii pichcą kolację na kuchenkach polowych, inni z aparatami fotograficznymi w dłoniach zajmują miejsca na dachach samochodów.
Kiedy słońce powoli sięga horyzontu, skała zaczyna się jarzyć. W ciągu dnia wcale nie jest intensywnie czerwona – raczej ciemnopomarańczowa, zaś w cieniu jakby fioletowa. W zachodzącym słońcu z sekundy na sekundę staje się jasnoczerwona, a zaraz potem rozpala się karminem. Stopniowo gasnąc, Uluru raz jeszcze rozbłyska – tym razem żółcią i złotem. Kiedy zaś tarcza słońca opuści firmament, staje się brunatna, brązowa, na koniec szara. Zmiany dokonują się szybko i płynnie. Wtórują im oklaski i okrzyki zachwytu. To wspaniałe widowisko.
Niewielu oglądających wraca o brzasku, by raz jeszcze obejrzeć zdumiewające metamorfozy. A warto, bo to niby tylko seans w odwrotnej kolejności, ale jakże inny. Wynurzająca się z czerni nocy skała zaczyna jaśnieć wpierw fioletem, wrzosem, następnie różem. Gdy słońce, nadrabiając nocne nieróbstwo, pośpiesznie wydostaje się zza linii horyzontu, wykrzesuje z kamiennego olbrzyma wszystkie odcienie purpury.
W sercu pustyni o 5.30 słońce mocno już grzeje. Ale kiedy szlak na Uluru bywa otwarty, wyzwala nieodpartą chęć wejścia na skałę. To przecież clou australijskiej wyprawy.
EKSTREMALNY PORANEK
Ściany Uluru są niemal pionowe. U wejścia na jedyny łagodniejszy stok tabliczki ostrzegają przed ryzykiem: podają ilość śmiertelnych ofiar, wymieniają nazwiska nieszczęśników i przyczyny ich zgonów. Były nimi ataki serca i upadki z wysokości. Najczęściej zdarzają się zasłabnięcia, więc przy szlaku zamontowano telefony, by można było wezwać pomoc powietrzną. Wspinaczka na odległy, niewidoczny z dołu wierzchołek zajmuje, z drogą powrotną, do trzech godzin. Latem wejście na szlak możliwe jest od godziny piątej, potem – przez wzgląd na wysokie temperatury – wstęp zostaje zamknięty. Upały australijskiego lata wymagają, aby do godziny 8.30 bezwzględnie opuścić górę. Często się też zdarza, że przez kilka dni szlak w ogóle nie jest udostępniany.
Najbardziej forsowny jest pierwszy odcinek skały – bardzo stromy i wygładzony. Wielu rezygnuje już wówczas ze wspinaczki. Od miejsca, gdzie zainstalowano łańcuch, można czuć się pewniej, ale wciąż jest ostro w górę. Widoczni w dole ludzie szybko maleją, a zaraz potem znikają. W którym kierunku spojrzeć, brunatnoczerwona przestrzeń ciągnie się po horyzont. Niezależnie od wieku, wszystkim daje się we znaki brak oddechu i łomot serca. I świadomość: jeden nieostrożny krok…
A VIEW TO A KILL
Duchy przodków, upalne temperatury, stromizna i wyślizgane skały powodują co roku śmierć kilkunastu turystów.
ŚWIĘTE GRAFFITI
Uluru, ozdobiona licznymi malowidłami, jest świętym miejscem dla plemienia Anangu.
30 MONOLITÓW
W języku aborygeńskim Kata Tjuta oznacza „wiele głów”. Widoczne w oddali skały to dawne miejsce obrzędów religijnych.
SPACER Z DUCHAMI
Rezygnujący ze wspinaczki mogą obejść Uluru wkoło. Dziesięciokilometrowy szlak wymaga trzech do pięciu godzin. Wiodąc wzdłuż skały, zagłębia się w zagajniki, których zieleń, o dziwo, jest w miarę soczysta i świeża; skała wyłapuje każdą kroplę z 200 mm spadającego na nią w ciągu roku deszczu, a tak mizerna ilość wody musi wystarczyć dla zasilenia miniaturowej niby-oazy. Ścieżka po południowej stronie wiedzie do niewysychającego jeziorka, prawdziwej zagadki tej pustyni. Dalej zaś bezpośrednia bliskość skały, z oddali obłej i gładkiej, ujawnia jej budowę pełną bruzd, pęknięć, załomów i występów.
Groty pokryte prastarymi malowidłami to miejsca kultu Aborygenów. Jedne przeznaczone są wyłącznie dla mężczyzn, inne tylko dla kobiet. Są ogrodzone i oznaczone. Wejście do nich osoby postronnej, nawet ich fotografowanie, jest niewybaczalną profanacją. Nikt tych miejsc nie pilnuje, tak jak nikt nie zakazuje wchodzenia na skałę. Wędrujące duchy przodków, których szlaki spotykają się na Uluru, same dbają o własną intymność. Bywa, że depczący „świętą górę” turyści nie tylko odpadają od skały lub doznają zawału, ale umierają po kilku dniach, już w innym miejscu. Zdarza się nawet, że po opuszczeniu Australii giną wkrótce w wypadkach lub spotyka ich ciąg dotkliwych nieszczęść. Aborygeni takich doniesień nie komentują…