Ten zachodni kraniec Afryki rozbrzmiewa rytmami reggae, a każdy Senegalczyk ma duszę artysty. Trudna kolonialna przeszłość, handel niewolnikami ani obecna bieda i bezrobocie nie przyćmiły jego pogodnego oblicza. Może właśnie dlatego Senegal całkiem zawrócił nam w głowie.
Dostępny PDF
– Rekinów nie jadamy. Ale łowimy je na sprzedaż do Gambii, Gwinei i Wybrzeża Kości Słoniowej – tak Lama, chłopak, którego poznajemy w Cap Skirring, nadmorskim kurorcie na południu Senegalu, objaśnia nam zwyczaje tutejszych rybaków. – Złowione ryby trafiają wprost do garnka albo do suszenia. Dopiero wysuszone idą na eksport. W takich temperaturach nie ma innej rady. Na chłodnie nie mamy pieniędzy.
Pomagamy rybakom wyciągnąć na plażę jedną z piróg. Dopiero co złowione małe rekiny nie wyglądają groźnie, przypominają raczej pluszowe zabawki. Rekiny nie stały się przysmakiem senegalskich stołów, bo budzą w Senegalczykach obrzydzenie i strach.
Niejedno dziecko płakało po stracie ojca, który nie wrócił z połowu. W spotkaniu z rekinem nie pomaga żaden fetysz, chociaż rybacy mają je w swoich pirogach.
Kobiety, które uczestniczą w oporządzaniu sieci, kiwają potakująco głowami. Rozglądamy się wkoło. Poza kilkudziesięcioma stołami do obróbki i suszenia ryb widzimy tylko wylegujące się na plaży krowy. Cap Skirring w regionie Casamance to osada rybacka, a jednocześnie ekskluzywny kurort dla turystów z całego świata. Stare sąsiaduje tu z nowym – tylko, że to nowe jest szczelnie zamknięte w enklawach tworzonych przez hotele należące do sieci ClubMed i innych firm spoza Afryki.
Do regionu Casamance dopłynęliśmy promem. Po tragedii w 2002 roku, kiedy przeładowana i będąca w fatalnym stanie technicznym „Le Joola” zatonęła z 1863 pasażerami na pokładzie – procedury na promach są drobiazgowo przestrzegane. To była jedna z największych katastrof w historii żeglugi cywilnej. Teraz obsługa nie pozwala wnieść na pokład choćby małej kuchenki gazowej. Nasza w końcu jedzie z nami, ale nie w bagażniku samochodu, jak dotychczas, lecz w osobnym, zamkniętym na kłódkę i przewiewnym kontenerze.
MAŁY KRAJ, DUŻA PIŁKA
Senegal to w Afryce piłkarska potęga. Raz na cztery lata przekonuje się o tym także reszta świata.
MUZUŁMANIE W RYTMIE REGGAE
94% mieszkańców tego kraju jest wyznania muzułmańskiego, 5% to katolicy, a 1% – animiści. Wszystkich ich łączy radość życia i… reggae!
MARZENIE O JEDNOŚCI
Choć Senegal jest krajem demokratycznym i cieszy się wolnością, życie w tym kraju nie jest łatwe. Bezrobocie wynosi prawie pięćdziesiąt procent, czyli niemal sześć milionów ludzi jest bez pracy. 84-letni prezydent Abdoulaye Wade, który sprawuje urząd od ponad dziesięciu lat, nie spełnił wielu pokładanych w nim nadziei.
– Jest już za stary, zapomniał, co obiecywał – mówi z żalem Ndiogou, policjant, którego podwozimy „na stopa” do żony. Jego rodzina cierpliwie znosi rozłąkę, bo wiadomo – pracuje się tam, dokąd wysyłają przełożeni. Teraz dzieli go od domu sześćset kilometrów. To olbrzymi dystans, szczególnie w Afryce, w której drogi są złe. Następne wybory będą w 2012 roku. Jeśli nie pojawi się dobry kontrkandydat, Wade zostanie wybrany na trzecią kadencję – prorokuje policjant.
Prezydent zabiega dziś o poparcie młodego elektoratu. Obserwatorzy uważają, że krokiem w tym kierunku było wyróżnienie przez niego megagwiazdy muzyki pop o imieniu Akon. Otrzymał on honorowy (i raczej czysto symboliczny) tytuł Ambasadora Dobrej Woli przyznawany przez władze Senegalu ludziom zasłużonym w budowaniu jedności w krajach Afryki. Jak podają afrykańskie media, obu łączy ten cel.
Akon pochwalić się może nawet przebojem o tytule Mama Africa, który zdaje się mówić mieszkańcom całego kontynentu: bądźmy jednomyślni, mamy przecież wspólną matkę, Afrykę.
– Ciągle jesteśmy podzieleni. Mimo że to jeden z największych kontynentów, my nigdy nie trzymamy się razem – skarżył się w jednym z wywiadów artysta urodzony w Senegalu, ale do niedawna jeszcze mieszkający w USA.
KRAINA BASSARI
Podróż do Kedougou, bazy dogodnej do wypadu w górzyste tereny Bassari, przerywana jest krótkimi postojami. Co jakiś czas na drogę wchodzą małpy i trzeba czekać, aż zejdą z jezdni. Gdy pytamy w mieście o przewodnika, spotykamy Hassana. Słysząc o możliwości zarobku, uradowany, omal nie spada z roweru.
Osiem euro za dzień – tyle kosztuje wynajęcie przewodnika, który może poprowadzić nas do wiosek, zamieszkiwanych przez plemiona Bedick i Fula. Trzeba jeszcze zabrać ze sobą dary dla lokalnej społeczności. Hassan doradza kupno na targu orzeszków kola.
– Ze wszystkich plemion Senegalu właśnie tutejsze zachowały wyraźną odrębność kulturową. Zawdzięczają to trudno dostępnym miejscom, w których żyją – tłumaczy nam Hassan, gdy idziemy pod górę.
Mieszkańcy Bassari wiodą życie proste, ale szczęśliwe. Dach nad głową zapewniają im kryte bambusem lepianki. Utrzymują się z roli i hodowli zwierząt. Są samowystarczalni – w zasadzie cywilizacja nie jest im potrzebna. Wolny czas lubią spędzać w grupie. Siadają pod otaczanymi wielką czcią starymi baobabami. Snują opowieści, pijąc słodką herbatę i równie słodki kompot z bissapu lub piwo z manioku. Rodzina i przyjaciele – to przede wszystkim czyni ich szczęśliwymi.
Rodzina jest zazwyczaj liczna, bo to jedyne miejsce w Senegalu, gdzie mężczyźni mają po kilka żon.
Na pożegnanie, choć to w istocie drobiazg, przydałoby się trochę orzeszków kola. Spory ich zapas w zastraszającym tempie znika z naszych plecaków. Nie bez powodu Hassan kazał nam je kupić. Wszyscy starsi z wioski wciąż się o nie dopominają.
– Przynoszą im „dobre myśli” – mówi Hassan, mając na myśli halucynogenne właściwości orzeszków.
Jednak nawet cieszący się prostym życiem mieszkańcy Bassari mają powody do zatroskania. Młodzi coraz częściej poszukują czegoś więcej. Ciągnie ich świat i wyjeżdżają. Najczęściej do odległego Dakaru, senegalskiego eldorado, które mami dostatnim życiem, możliwościami nauki i samorealizacji. Jednak nie wszystkim się udaje. Konkurencja na rynku pracy jest duża: coraz częściej potrzebna jest wyszkolona kadra. Wygrywają najlepsi – ci, którzy nie liczą tylko na łut szczęścia, ale szybko się uczą i mogą chwycić pojawiającą się szansę. Rosną kontrasty społeczne: z jednej strony luksusowe hotele i eleganckie samochody, z drugiej – dzieci ulicy śpiące na kartonach, pracownicy zmuszani do katorżniczej pracy w tkackich manufakturach i biedni rybacy w cuchnącym porcie, gdzie przy pomoście kołyszą się cieknące pirogi.
Szum Atlantyku, słyszany przez nas nocą w namiocie rozstawionym na plaży, długo nie daje nam zasnąć. Ten sam dźwięk, być może po raz pierwszy w życiu, słyszeć musieli afrykańscy niewolnicy przywożeni z głębi kontynentu, przed daleką podróżą statkiem do Ameryki. To właśnie na senegalskim wybrzeżu, w najdalej wysuniętym na zachód rejonie Afryki, handlarze niewolników organizowali punkty przerzutowe.
Smutny los ofiar upamiętnia dziś Brama bez Powrotu, drzwi przez które mieli przechodzić niewolnicy przed załadunkiem na statek. Znajduje się na Île de Gorée, wyspie oddalonej o dwadzieścia minut rejsu promem od Dakaru. Choć trwają spory co do jej autentyczności (punkty przeładunkowe były prawdopodobnie gdzie indziej) – wysepka sama w sobie jest warta odwiedzenia. Uroku dodają jej kolorowe domki, dzieciaki beztrosko kąpiące się w morzu lub grające w piłkę, piękne Senegalki handlujące pamiątkami oraz tętniące życiem kafejki i restauracje.
JAK PRZED LATY
Od kiedy Portugalczycy odkryli Senegal w XV wieku, niewiele się tu zmieniło.
PRZEZ MORZE ZA SZCZĘŚCIEM
Wielu chciałoby opuścić Afrykę i emigrować na Zachód. Z tego miejsca do Wysp Kanaryjskich emigranci mają do przebycia blisko półtora tysiąca kilometrów.
GUSTAVE EIFFEL I PRZEMYTNICY
Paradoksem jest, że dwieście kilometrów na północ od Île de Gorée z jej symboliczną Bramą bez Powrotu upamiętniającą wywózki niewolników do Nowego Świata, znajduje się inne miasto, do którego dziś ściągają licznie ci, którzy sami chcą opuścić Afrykę i emigrować na Zachód. Port Saint-Louis jest główną bazą przerzutową nielegalnych emigrantów na Wyspy Kanaryjskie. Przebycie blisko półtora tysiąca kilometrów zajmuje rybackim pirogom około pięciu dni. Wymykają się nocą z portu, niczym łodzie szmuglerskie. Nie wszystkie docierają do celu – co nie dziwi, jeśli weźmie się pod uwagę ich opłakany stan. Wylewanie wody wiaderkiem nie wystarcza podczas sztormu…
Saint-Louis, uchodzące niegdyś za najbogatsze miasto Afryki Zachodniej, wita podróżnych długą, rdzewiejącą konstrukcją łukowego mostu, zaprojektowanego przez samego Gustava Eiffla. Siedemnastowieczny francuski port handlowy zachował wiele z atmosfery ośrodka kolonialnej władzy, choć budynki swój czas świetności mają już dawno za sobą. Od tamtej pory chyba nikt nie próbował ich odnawiać.
Schedą po czasach kolonialnych są tu też liczne piekarnie bagietek. Francuskie bułki, w gorącym i suchym klimacie już po kilku godzinach zmieniają się w twarde suchary. To drobnostka z rodzaju tych, na jakie nikt tu nawet nie zwraca uwagi. Senegalczycy mają w sobie coś, co w każdej sytuacji pozwala im odnaleźć jasną stronę życia. O koszmarze handlu niewolnikami przypominają już tylko muzea i turystyczni przewodnicy, którzy powtarzają tragiczną historię w niezliczonych językach.