Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2012 na stronie nr. 22.

Tekst: Marcin Kołpanowicz,

Mind the gap


Zmysł estetyczny Anglików wzbudza podziw: z przedmiotów, które w innych krajach są po prostu banalne, tutaj uczyniono arcydzieła codzienności – tak, jak londyńskie piętrusy czy taksówki. Inne gadżety miejskiego pejzażu to, występujące solo, parami lub w czteropakach, budki telefoniczne oraz, przypominające ogromne puszki na herbatę, skrzynki pocztowe. Te są jednak na wymarciu: budki telefoniczne za sprawą komórek, skrzynki za sprawą e-maili.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Nazywa się Hackney, jest czarna i piękna. Londyńska taksówka w najnowszym wcieleniu osiągnęła doskonałość. Limuzyna TX4 jest zarazem staroświecka i nowoczesna – a więc ponadczasowa. Ostatnie słowo ewolucji dochodzi do platońskiej idei samochodu: ni to osobowego dużego, ni to miniaturowej ciężarówki. Czarny to jedyny słuszny kolor – jest to czerń wypastowanych trzewików, melonika, parasola.

 

 

KOGO ANGLIK NIE PRZEJEDZIE

 

Zaokrąglona linia limuzyny kojarzy się ze staroświecką tekturową walizką lub przedwojennym radiem, a napis TAXI, podświetlony przyćmioną żółtawą lampką, to dla mnie szczyt nostalgii wyrażonej w designie. Niestety, coraz częściej na maskę londyńskiej taksówki wdzierają się komercja i bezguście – pomysł, żeby malować ją na różowo lub żółto i oblepiać reklamami, jest równie niestosowny, jak uszycie fraku z pstrokatego materiału i umieszczenie na nim nadruków.
Ze względu na zwyczaj zwracania się przez szofera do pasażera per „sir”, przejażdżka taksówką po Londynie jest dla przybysza z kontynentu niewątpliwą atrakcją, zaś ruch lewostronny przyprawia o lekki zawrót głowy – podobnego uczucia mogła doznać Alicja, gdy znalazła się po drugiej stronie lustra. Specyficznym wyróżnikiem przejść dla pieszych są namalowane na ich początku i końcu białe napisy: Look left, Look right – umieszczone tam w trosce o to, by goście spoza Wysp nie wpadali bez przerwy pod koła pojazdów. Są one także wyrazem angielskiego zdroworozsądkowego pragmatyzmu i poczucia wolności, bo dopuszczają możliwość przechodzenia na czerwonym świetle, jeśli upewni się, patrząc w lewo (lub prawo), że z lewej (lub prawej) nic nie jedzie. Jednak na Wyspach najbezpieczniej jest przechodzić przez ulicę z psem na smyczy, bo prawdziwy Anglik nigdy nie przejedzie psa.
Piętrowe autobusy miejskie pędzą przez ulice całymi stadami. Podobnie jak z taksówkami, stary model autobusu zastąpiono niedawno nowym, ale w tym przypadku nie udało się prześcignąć pierwowzoru. Ich boczne ściany od lat służyły jako „ruchome parkany” dla banerów reklamowych, a odkąd British Humanist Association zawiesiło na nich hasło „Prawdopodobnie Boga nie ma”, stały się także forum sporów światopoglądowych. Chociaż pędząca masa czerwonego żelastwa wydaje się wzmacniać przekaz, w efekcie nastąpiło jednak ożywienie anemicznej wiary Wyspiarzy, gdyż kampania ta skierowała ich myśli ku sprawom ostatecznym.

 

BOHATER PIERWSZEGO PLANU

Piętrowe autobusy miejskie mają paskudny zwyczaj wjeżdżać w kadr dokładnie w momencie, gdy naciska się spust migawki.

LONDYŃSKI PUC

Dziś niewiele pozostało z dickensowskiego mrocznego molocha, otulonego nieustającym smogiem. Współczesny Londyn to wymyte do białości kamienne gmachy i wyszorowane ceglane kamienice.

 

MOJA MEDYTACJA W METRZE

 

Taksówki, autobusy – i metro do kompletu. Zjazd stromymi schodami w czeluście może kojarzyć się ze spadaniem w głąb króliczej nory (znów ta Alicja!). Pod ziemią czekają rozwidlające się korytarze o wykafelkowanych ścianach i sklepieniach, grajkowie zagłuszani co chwila przez łoskot wagonów i gwałtowne podmuchy podziemnego wiatru. Plan metra przypomina mi zawsze plątaninę kolorowych nici – jej rozwikłanie ma w sobie coś z rozrywki umysłowej, szukania drogi w labiryncie i teleportacji. Niezmienna czerń za oknem i jednakowy wygląd wszystkich stacji sprawiają, że sama jazda wydaje się cokolwiek umowna.
Z powodu braku widoków za oknem, pozostaje rozglądać się dyskretnie po wnętrzu przedziału. Tu spotykają się ludy, narody i języki ze wszystkich zakamarków planety. (Zdarzają się także Anglicy: bladzi urzędnicy bankowi o zaczesanych w idealny przedziałek włosach oraz piegowate dziewczyny z niedomkniętymi ustami, o fryzurach, makijażu i biżuterii znacznie efektowniejszych niż one same). Spotykają się – i ignorują nawzajem. Drzemią z półprzymkniętymi oczami, wsłuchani w rytmy muzyki ze swych ojczystych stron, płynące czarnymi drucikami prosto do uszu. Pochylają się nad notatkami ze studiów lub kolorową gazetą. Kim byliby i co by robili w swych ojczystych stronach ci egzotyczni przybysze z Commonwealthu i spoza jego granic, gdyby zawierucha losu czy miraż kariery nie przygnały ich do tej pędzącej pod piwnicami londyńskich kamienic metalowej puszki? Na chwilę zgromadzeni w zaskakujących etnicznych permutacjach, siedzą, dotykając się ramionami na ciasnych ławkach, pod migotliwym światłem jarzeniówek, zanim na następnej stacji rozproszy ich kolejny poryw podziemnego wiatru.
„Mind the gap” – tę frazę powtarza lektorka w wagonowym głośniczku na każdej stacji. „Uważaj na szparę” (między drzwiami pociągu a peronem) – to rozwinięte tłumaczenie lakonicznego ostrzeżenia, lecz może mieć ono bardziej egzystencjalny wydźwięk. Słowo „gap” ma w języku angielskim wiele znaczeń: oznacza również przerwę, rozłam, przepaść, lukę. Ja myślę o rozdźwięku między wyobrażeniem o Londynie, jakie miałem przed przyjazdem, a miastem, które zobaczyłem. I co zostało z tej ostoi konserwatyzmu i bastionu tradycji.

 

 

UMARŁA KLASA ALBIONU

 

Współczesny Londyn to wymyte do białości kamienne gmachy i wyszorowane ceglane kamienice. Odkąd zabroniono opalać miasto węglem, smog zniknął jak zły sen. Słowo „smog” ma w sobie coś ze słów-walizek Lewisa Carolla – jest zbitką „smoke” (dym) i „fog” (mgła). W Londynie nie ma dziś ani jednego, ani drugiego. Miasto szczyci się przejrzystym powietrzem, a Tamiza, mimo rudawego odcienia, jest jedną z najczystszych rzek Europy. Odkąd w pubach zabroniono palić, rozpyla się tam wieczorami dla nastroju „koncertową” mgłę – nostalgiczne wspomnienie dawnego smogu. Londyn podzielić można najogólniej na część imperialną, portową oraz City (zapełnione nowoczesną architekturą, o jakiej Josif Brodski pisał, że bardziej zniszczyła wygląd miast europejskich niż naloty Luftwaffe).
Krążyłem z aparatem między potężnymi budynkami Parlamentu a opactwem Westminster i trochę niechcący dostałem się do wnętrza samego opactwa, wchodząc pod prąd przez sklep z pamiątkami (co pozwoliło mi zaoszczędzić szesnaście funtów). W tym narodowym sanktuarium Zjednoczonego Królestwa znajdują się grobowce wszystkich królów oraz posągi i nagrobki wielkich Anglików. Zagęszczenie epitafiów, natłok rzeźb. Podziw budzi mnogość artystów, naukowców, odkrywców, generałów i arystokratów, których wydał Albion. Archetypiczny dramatyzm wyróżnia znajdującą się w kaplicy Świętego Michała grupę rzeźb, którą można by zatytułować: Tug of war (przeciąganie liny). Młodą, osuwającą się bezwładnie damę przytrzymuje jej mąż, podczas gdy wynurzająca się z krypty, okryta rozwianą szatą, śmierć z dzidą chwyta kobietę za stopę i usiłuje wciągnąć do swego podziemnego świata. To grób lady Elizabeth Nightingale, która, będąc w stanie błogosławionym, zmarła od uderzenia pioruna.
W Poets’ Corner (Zakątku Poetów) przez stulecia wokół nagrobka George’a Chaucera wmurowywano w posadzkę płyty, upamiętniające zmarłych pisarzy: Lorda Byrona, Karola Dickensa, Dylana Thomasa, T.S. Eliota, Ezrę Pounda i wielu innych. Dobroduszny profil w binoklach przedstawia Edwarda Leara, poetę, malarza i ornitologa, bez którego nie rozbłysłaby kunsztowna forma limeryku. Tuż obok pastor Charles Lutwidge Dogson, bardziej znany jako Lewis Carroll. Jego nazwisko opisane jest na okręgu – litery układają się jakby wokół króliczej nory.
W krużgankach westminsterskiego opactwa mieści się najbardziej niezwykłe londyńskie muzeum: kolekcja „effigiów”, czyli kukieł królewskich. Tradycja pośmiertnego wykonywania z drewna, płótna, pakuł i wosku figur królów, królowych i królewskich dzieci wiąże się z obyczajem wystawiania przed pogrzebem zwłok monarszych na widok publiczny. Czas, jaki upływał między datą śmierci a pogrzebu, bywał na tyle długi, że zwłoki zastępowano kukłą – naturalnej wielkości podobizną zmarłego. Twarz (na podstawie maski pośmiertnej) i dłonie odlewano z wosku, dorabiano naturalne włosy, a kukłę odziewano w oryginalne szaty, co dawało tyleż naturalistyczny, co makabryczny efekt. Obok głów koronowanych znajduje się tu również kukła admirała Horatio Nelsona, pokazywana po jego śmierci w podobnym celu, w jakim pokazuje się dziś celebrytów u Madame Tussaud. W sklepionym przyciemnionym wnętrzu, w szklanych gablotach stoją, siedzą i leżą przysypane kurzem postacie… Ta „umarła klasa” robi o wiele bardziej upiorne wrażenie niż sala tortur w Tower of London.

 

MODERNISTYCZNA KUPA CEGIEŁ

Sylwetka Battersea Power Station przypomina przewrócony do góry nogami stół. Budowla ze swoimi czterema białymi kominami wznosi się nad własnym odbiciem w Tamizie jak największa świątynia bezużyteczności na świecie.

WYBIERZ TRUMNĘ SWOICH MARZEŃ

Wieczny odpoczynek sześć stóp pod ziemią będzie z pewnością weselszy w futerale na gitarę, latawcu, wagonie kolejowym lub kontenerze na śmieci.

 

DO GROBU W BALETCE

 

Przechodząc przez Vauxhall Bridge, zobaczyłem w oddali na brzegu Tamizy surrealistyczną budowlę. Monumentalna bryła ceglanego budynku z czterema białymi kominami przypomniała mi płytę sprzed lat – album „Animals” legendarnego Pink Floyd. Nie wiedziałem wtedy, że jest to prawdziwa budowla, sądziłem, że to fotomontaż wykonany przez grafika. A jednak dziwaczny zikkurat z kominami istnieje naprawdę, nazywa się Battersea Power Station i uważany jest za największą (obok zamku w Malborku) kupę cegieł w Europie. Zbudowana w latach dwudziestych XX wieku w stylu art deco elektrownia dostarczała Londynowi energię, ale gdy rozpoczęła się walka o czyste powietrze w mieście, opalane węglem piece zostały wygaszone, a budynek stoi odtąd nieużywany. Czasami w murach elektrowni kręci się teledyski lub offowe filmy.
Trochę dalej, po drugiej stronie Tamizy, w South Bank Center (Centrum Południowego Brzegu), trwała właśnie niecodzienna wystawa. Eksponaty przypominały powiększone zabawki – samochód, cygarniczkę, hot-dog, baletkę i inne przedmioty codziennego lub niecodziennego użytku, pieczołowicie odtworzone w drewnie i polakierowane na jaskrawe kolory. Wspólną ich cechą było to, że wykonane były z dwóch części, jakby pojemnika i przykrywki, wewnątrz puste i wyłożone śliskim jedwabiem. „Crazy coffins” (szalone trumny) – to tytuł wystawy tych artefaktów. Połowa eksponatów pochodziła z Ghany, gdzie popularny jest zwyczaj grzebania zmarłego w trumnie nawiązującej kształtem do jego zwyczajów lub zamiłowań, zaś druga połowa… z Anglii, gdzie specjalizująca się w tej branży firma wykona na zamówienie najbardziej nietypową trumnę, w cenie od dwu do siedmiu tysięcy funtów. Firma Crazy Coffins z roku na rok odnotowuje coraz więcej zamówień…

 

 

MINISTERSTWO, KTÓRE RZĄDZI ANGLIĄ

 

Charakterystycznym rysem angielskiego myślenia było zawsze połączenie zdrowego rozsądku z poczuciem absurdu. Anglosaski pragmatyzm i purytańskie zasady z czasów królowej Wiktorii zbudowały Commonwealth i uczyniły ze Zjednoczonego Królestwa światowe imperium. Odreagowaniu bezwzględnego purytanizmu służył pure-nonsens, który odbijał się w humorze Edwarda Leara i Lewisa Carolla. Dziś następuje odwrócenie proporcji: absurd staje się obowiązującą zasadą, a poczucie rozsądku i przyzwoitości – wyjątkiem. Latający cyrk Monty Pythona przejmuje powoli miejsce parlamentu, a „Ministerstwo głupich kroków” staje się najbardziej proroczym skeczem wszechczasów.
Cywilizacja zachodnia również i tutaj jest w odwrocie. Jeśli któregoś dnia umrze i pozostaną z niej tylko przysypane kurzem kukły, podobne „effigiom” z muzeum w Westminster Abbey, to przynajmniej „szalone trumny” zagwarantują wyjątkowo kolorowy pogrzeb.