Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2012 na stronie nr. 54.

Tekst i zdjęcia: Tomasz Zakrzewski, Zdjęcia: Marta Kolanowska, Łukasz Czeszumski,

Darién. Jądro ciemności


Darién to skrawek ziemi oddzielający Amerykę Północną od Południowej. Geograficzna granica przebiega w innym miejscu, jednak to Darién przyjęło się określać jako naturalną barierę przedzielającą kontynenty. Stało się tak za sprawą budowy drogi panamerykańskiej, która miała przebiegać zachodnim wybrzeżem obu Ameryk.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Ponad dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów asfaltu miało połączyć krąg polarny na Alasce z miastem Ushuaia w Argentynie. Okazało się jednak, że dżungla Dariénu jest bardziej niedostępna, niż mogłoby się wydawać. Maszyny odmawiały posłuszeństwa, ludzie padali z wycieńczenia, rażeni jadem zwierząt czy chorobami tropikalnymi. Prace musiały stanąć, a ruszyć na nowo mogły dopiero po drugiej stronie tej nieprzejednanej krainy.

 

POŻEGNANIE Z CYWILIZACJĄ

Pavarando, wioska Indian Embera-Wounaan, ostatnia osada na szlaku.

 

PRZEBYĆ PRZESMYK

 

Z roku na rok nowe zagrożenia czekały na wszystkich śmiałków, którzy zdecydowali się zapuścić na przesmyk Darién. Największym zagrożeniem stawał się człowiek. Miejscowe plemiona Indian płaciły coraz wyższą cenę za kontakty z obcymi, więc były do nich coraz gorzej nastawione. W latach osiemdziesiątych na wielką skalę rozrósł się handel kokainą. Coraz więcej ludzi było weń zaangażowanych, gotowych na wszystko w imię pieniędzy. Niegościnna dżungla Dariénu okazała się wspaniałym szlakiem przerzutowym z Kolumbii do Panamy. Kurierzy wędrowali częściej i w coraz mocniejszej obstawie. W tym samym czasie rosła w siłę kolumbijska partyzantka FARC, która chętnie zapuszczała się w tamte rejony.
Tylko najwięksi twardziele i awanturnicy pchali się w ten zakątek świata. Rocznie przesmyk pokonywało kilkudziesięciu podróżników. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych zrobiło się groźniej i poszukiwacze przygód coraz częściej stamtąd nie wracali. Stało się tak za sprawą wojny w Kolumbii i płaszcza ochronnego, jaki dawała dżungla Dariénu wszelkiej maści rzezimieszkom.
Jednak niebezpieczeństwo i ryzyko, a także dzika dżungla, która tylko w tym jednym miejscu na świecie oparła się cywilizacji – nadal kusiły śmiałków. Napór nie słabnie i dżungla kiedyś odpuści. Cieszę się, że mam szczęście żyć w czasach, kiedy Darién jest ciągle górą.

 

 

TATUAŻE I PALOMA

 

Pierwsza wioska, do jakiej trafiamy, to Rio Tigre. Prowadzi nas do niej młody chłopak poznany jeszcze na statku płynącym z Panama City. Jest kacykiem wioski, bardzo poważanym i zaradnym, o czym niebawem się przekonamy, bo to najbardziej rozwinięta i zagospodarowana wioska, jaką odwiedzimy. Na przywitanie wychodzą dzieci i miejscowe kobiety, przyodziane tylko w kolorowe przepaski na biodrach, zwane paloma. Swoje ciała przyozdabiają kolorowymi naszyjnikami i tatuażami z tropikalnego owocu jagua.
Rytualne zdobienie ciała stanowi jedną z podstawowych tradycji Indian Embera i Wounaan. Tatuują się zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Ma to na celu nie tylko przyozdobienie ciała, ale podobno też chroni skórę przed różnego rodzaju insektami. Do ulubionych rysunków należą wzory w kształcie rombu czy trójkąta. Tradycyjnym strojem mężczyzn jest przepaska okrywająca intymne części ciała, jednak dziś większość panów nosi spodnie.

 

MY, Z KLUBU DARIEN

Michał Zieliński, Krzysztof Strój, Michał Kowalski i Tomasz Zakrzewski.

JAK SOBIE WYTNIESZ, TAK SOBIE PRZEJDZIESZ

Ostra maczeta jest niezbędnym sprzętem dla każdego, kto chce „pospacerować” po dżungli.

 

KLUCZĄC W DŻUNGLI

 

Na początku jest łatwo. Idziemy przez wielką plantację bananów, a potem wzdłuż koryta szerokiej rzeki. Trudności zaczynają się na podejściu pod kilkusetmetrowe wzniesienie. Spiekota, duża wilgotność i wysiłek fizyczny dają o sobie znać. Oddech staje się szybszy, plecak cięższy, a las tropikalny gęstszy. Coraz częściej robimy przerwy, na co z niezadowoleniem patrzy Alfonso, bo tempo mamy słabe. Dodatkowym utrudnieniem jest nieustające pragnienie. Gdy zabraknie wody, siły człowieka opuszczają bardzo szybko. Robi się sucho w gardle, skóra przestaje się pocić i słabnie psychika. Instynkt samozachowawczy podpowiada, żeby się zatrzymać. Stanąć jednak nie wolno, bo to przecież nieznacznie tylko zmieni sytuację – zmniejszy odczucie zmęczenia, ale pragnienia nie zaspokoi.
Na górze trudno znaleźć wodę. Jeżeli się skończy, trzeba jak najszybciej kierować się w dół w poszukiwaniu rzeki. Choć wzniesienia nie są wysokie, stoki są bardzo strome, gęsto porośnięte roślinnością, nie zawsze przyjazną człowiekowi. Niektóre drzewa i pnącza są pokryte mikroskopijnymi kolcami, które ranią ręce. Czasem podszycie staje się tak gęste, że nie sposób się przez nie przedrzeć – wtedy trzeba przeszkodę ominąć. Kluczyć trzeba cały czas, niemożliwe jest kierowanie się na wskazania azymutu. Góry wydają się nie mieć końca, za jedną pojawia się następna, a potem kolejna.
Trzeciego dnia karkołomnej wędrówki decydujemy się na zmianę strategii i maszerowanie wzdłuż koryta rzeki. Okazuje się to jednak nie najlepszym pomysłem, ponieważ eliminuje tylko trudną wspinaczkę, ale wcale nie podnosi tempa marszu. Rzeka kluczy, co chwila zmieniając kierunek o sto osiemdziesiąt stopni. Dno jest pokryte kamieniami, napotykamy przeszkody w postaci wielkich głazów, głębokiej wody i zwalonych drzew. Okazuje się, że po całodziennej wędrówce, zamienionej w istną batalię z własnymi słabościami, zbliżyliśmy się do wyznaczonego celu o zaledwie dziewięćset metrów w linii prostej.

 

 

NIE DAĆ SIĘ ZABIĆ

 

W czasie marszu odkrywamy prawdziwą moc i potęgę natury. Zaczynamy lepiej rozumieć czyhające zagrożenia. Alfonso dwa razy natrafia na ślady jaguara, którego jest bardzo trudno spotkać. Nasz myśliwy widział go zaledwie trzy razy w życiu. Łukasz wpada w rój pszczół, które broniąc gniazda, dotkliwie go żądlą. Z ciężkim plecakiem ucieka przez gęste krzaki z lekkością baletnicy. Możemy tylko obserwować jego poczynania ze wzniesienia. Mija dosłownie chwila od tego zdarzenia, kiedy przewodnik pokazuje roślinę, której nie wolno dotykać, ponieważ jej sok jest silnie toksyczny. W kontakcie z okiem może doprowadzić do utraty wzroku. A przecież co chwilę każdy z nas ociera pot z czoła ręką, która przed momentem chwytała cokolwiek dla podtrzymania równowagi.
Lena już po raz drugi natrafia na węża. Alfonso oznajmia, że jego jad jest śmiertelny. Chce go zabić, ale nie pozwalamy mu na to. Jako częściowy daltonista mam problem z dostrzeżeniem gada. Wszyscy widzą go z daleka – ja dopiero na powiększonym zdjęciu. Świadomość tego, że następnym razem mogę iść pierwszy i nie zauważyć w porę zagrożenia, jest paraliżująca. Nie mam jednak czasu zastanawiać się nad tym, ponieważ właśnie zaczyna padać.
Leje krótko, ale za to bardzo intensywnie. Mokre jest wszystko, nawet niespecjalnie opłaca się wyjmować pelerynę. Najważniejsze, aby mieć dobrze zabezpieczone rzeczy w plecaku. Wszystko musi być popakowane szczelnie w plastikowe worki. Trzeba mieć zawsze jedną parę ubrań na zmianę. Zasada jest taka, że w suchych się śpi, a w mokrych chodzi. Najmniej przyjemną częścią dnia jest poranek, kiedy trzeba włożyć mokre ubranie i ruszyć w trasę.
O stopy trzeba dbać szczególnie, choć trudno jest utrzymać suchość w gumowcach, bo często wlewa się do nich woda, a i stopa się poci. Bardzo ważne jest przestrzeganie podstawowych zasad ostrożności, jak wytrzepywanie buta przed jego założeniem, aby sprawdzić czy coś wcześniej nie wlazło do środka.
Któregoś dnia rano, po przejściu paru metrów od rozpoczęcia marszu, czuję silne ukłucie w dużym palcu lewej stopy. Wiem od razu, że ugryzło mnie coś dużego, nie wiem jeszcze co. Z wytrzepanego kalosza wypada pająk, jest ogromny, wielkości męskiej dłoni. Okazuje się, że to ptasznik, jego jad wprawdzie nie jest śmiertelny, ale bolesny. Potrafi sparaliżować całą kończynę, zaś przeszywający ciało ból – wyeliminować człowieka z jakiejkolwiek aktywności na kilkadziesiąt godzin. Mnie nic nie boli, przewodnik jednak informuje, że toksyna zacznie działać dopiero po kwadransie. Nie ma rady, trzeba iść dalej, jak już zacznie działać, to będę się martwił. Okazuje się, że nic się nie dzieje, czyli ptasznik nie miał jadu, bo zużył go wcześniej, albo go oszczędzał. W każdym razie miałem więcej szczęścia niż rozumu.

 

ZACZERPNĄĆ TCHU

Zmęczony Łukasz i wyczerpany Paweł, a w środku miejscowy przewodnik Alfonso. Jak widać, jemu tchu nie brakuje.

ŚMIERTELNA NIESPODZIANKA

Jadowity wąż kamufluje się na naszym szlaku.

MIESIĘCZNIK, KTÓRY UZALEŻNIA OD CZYTANIA I PODRÓŻY

 

LEKCJA NA ZAWSZE

 

Przez kluczenie w dżungli spędzamy w niej więcej czasu niż zakładaliśmy. Kończy się jedzenie, a przy takim wysiłku głód doskwiera ze zdwojoną mocą. Rozdzielamy resztki batonów równo między siebie, ale to bardzo mało pożywienia, jak na kilka dni marszu, które mamy w perspektywie. Na szczęście, wieczorem Alfonso zławia sporo krewetek, znajduje kilka ślimaków i gotujemy pyszną zupę.
W końcu decydujemy się zawrócić. Nie mamy czasu, by kontynuować próbę przedarcia się do koryta rzeki Balsas. Mając w perspektywie lot powrotny do Europy, trzeba dobrze liczyć pozostające w rezerwie dni. Musimy mieć jeszcze czas na powrót do Panama City. Czy dżungla nas pokonała? Nie mamy takiego poczucia, bo przecież ciągle żyjemy. Lekcję, jaką dostaliśmy, zapamiętamy na zawsze.