Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2012 na stronie nr. 82.

Tekst i zdjęcia: Jakub Kowalski,

Muruga lubi różowy


Podczas pobytu na Mauritiusie można leżeć plackiem na białej plaży i taplać się w błękitnej wodzie. Można też podziwiać barwne korowody Tamilów, którzy witają zbliżający się nowy rok, i świętować razem z nimi.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Kawadia celebrowana jest tam, gdzie żyją Tamilowie – w Indiach, Sri Lance, Singapurze, Indonezji, Malezji i właśnie na Mauritiusie. Świętowanie odbywa się raz w roku, w miesiącu Thai (odpowiednik lutego), po pełni księżyca, i poświęcone jest bóstwu Murudze. Zwiastuje nadchodzący tamilski nowy rok.

 

GWAR PRZED BURZĄ

Kawadia jest atrakcją dla mieszkańców wioski i okolic. Ludzie gromadzą się na wiele godzin przed procesją.

GRA MUZYKA

Odgłosy rytmicznych uderzeń w bębny i drewniane pałki wprawiają męczenników w trans.

POMOCNA DŁOŃ

Rodziny męczenników poprawiają kawadie na głowach i podtrzymują omdlałe ramiona.

 

KOROWÓD MĘCZENNIKÓW

 

Muruga jest w hinduizmie ważną personą, jako syn Sziwy i młodszy brat Ganeszy. Wedle różnych źródeł jest bogiem wojny, zwycięstwa, młodości i piękności zarazem. Ale prawda jest jedna i zaskakująca – Muruga, który ma sześć głów, jest wszystkim po trochu. Godząc się z tym, lepiej pojmiemy jego sentencję: „Wyrzeknijcie się wszystkiego, aby mieć wszystko”.
Stary kapłan z różową kropką na czole – mimo nerwowej krzątaniny w świątyni, w końcu dzisiaj wielkie święto – znajduje czas, aby cierpliwie tłumaczyć nam, niewiele rozumiejącym innowiercom, wszystko jak należy. I to płynną angielszczyzną. Wcześniej pytał Murugę o zgodę, czy w ogóle może z nami rozmawiać. Bóg pozwolił, i mogliśmy wejść. W środku trwa jeszcze próba zespołu muzycznego, słychać głos kobiecy i jednostrunowe harfy. Pomocnicy kapłana zamiatają podłogę, układają dywany, zapalają świece i kadzidła. Przed wejściem stoi mnóstwo gapiów. Jest i policja. Wszyscy czekają na procesję.
Trasa, którą zmierza korowód, nie jest długa. Raptem kilka kilometrów wokół okolicznych wiosek. Rytuał ma wypędzić złe duchy i pozwolić ludziom oczyścić się przed nadchodzącym nowym rokiem – dlatego m.in. pochód wiedzie w pobliżu rzeki. Co prawda procesję poprzedza cysterna lejąca wodę na drogę, ale to już z bardziej prozaicznych względów, słońce stoi bowiem w zenicie i rozgrzany asfalt parzy bose stopy. Więc idą. Bębniarze, tancerki, starsze kobiety w sari, mężczyźni rozebrani do pasa, czereda dzieci. Całość skąpana w kolorach rozmaitych, choć dominuje jeden – różowy. To ulubiony kolor Murugi. Różowe są koszulki, spodnie, chusty, przepaski i koraliki. A nawet pomalowane dłonie i stopy są różowe.
Idą i oni. Męczennicy. W języki, twarze oraz inne części ciała wbite mają dziesiątki metalowych igieł. Na igłach zawieszone są limonki oraz inne ozdoby „ku czci”. Na głowach niosą drewniane łuki, czyli ołtarze, udekorowane posążkami, rzeźbami i plakatami Murugi – one także toną w kwiatach, obecnych tu wszędzie. Taka konstrukcja nazywa się kawadia, stąd i nazwa święta. Kawadie ważą ponad 20 kilogramów, więc marsz z nimi to nie lada sztuka. Od czego są jednak rodziny i przyjaciele, którzy idą tuż obok męczenników: czasem podeprą omdlewające ręce, czasem otrą pot z czoła, spływający do oczu.
Bębny wybijają rytm coraz szybciej i szybciej, a męczennicy mimo zmęczenia i dźwiganego ciężaru – tańczą. Powoli wpadają w trans. Przymykają oczy, których wywrócone białka zapadają się gdzieś w czeluście oczodołów. Zdarza się, że tracą równowagę i wtedy przydają się gapie, którzy łapią drewniane konstrukcje i stawiają je do pionu. Przed świątynią niektórzy śmiałkowie zakładają jeszcze buty z gwoździ i tak – człapiąc krok po kroku – dochodzą do celu, w religijnym uniesieniu nie czując wcale bólu. Co więcej – krwawym, wydawać by się mogło, obrzędom w ogóle nie towarzyszy krew! Korowód dochodzi do świątyni, gdzie rozpoczyna się krótkie nabożeństwo. Po nim rozdawane są banany, kamfora, mleko. Wszyscy powoli rozchodzą się do domów.

 

SKŁUTE CIAŁO

Uczestnicy nakłuwają język, twarz, ramiona, klatkę piersiową, brzuch i plecy.

NAJTRUDNIEJSZY PIERWSZY KROK

Najodważniejsi zakładają buty z gwoździ, a niektórzy nawet w nich tańczą.

DUMA I POŚWIĘCENIE

Męczennicy traktowani są przez społeczność jak bohaterowie.

 

U TAMILÓW PRZY STOLE

 

Na Mauritiusie dominują Hindusi (w tym Tamilowie) oraz ich wierzenia. Biali stanowią ledwie kilka procent mieszkańców, jednak to oni trzymają w garści finanse. – W naszym hotelu – tłumaczy Nirad, boy hotelowy – główni szefowie to Francuzi. Sam hotel nam się podoba. Nawet chętnie wspomnielibyśmy jego nazwę, o pochwale obsługi nie mówiąc, jednak Nirad prosi o dyskrecję. Nie powinniśmy afiszować się z naszą znajomością, bo hotelowej obsłudze zabrania się spoufalania z gośćmi.
Kawadia to na Mauritiusie święto narodowe, co oznacza też dzień wolny od pracy, więc Nirad – mimo hotelowego regulaminu – zaprasza nas do domu na uroczysty obiad. Uczestnicy pielgrzymki mają obowiązek nie jeść mięsa przez 10 dni oraz chodzić na wieczorne modły do świątyni – także w ramach oczyszczenia. Ale teraz czeka ich suty posiłek (oczywiście również wegetariański). W domowym zaciszu, gdzie ubogo, ale swojsko, można świętować do woli. Takie obiady to ważne wydarzenia, bo celebrują trud i poświęcenie uczestników procesji. Tym razem w korowodzie szedł Nirad i jego dwaj bracia, a zaproszenie na uroczystość dostali krewni, przyjaciele, sąsiedzi. I my. Razem – kilkadziesiąt osób.
Na razie czekamy w sieni pod dachem z blachy falistej, bo oceaniczny klimat wyspy lubi przygnać deszczowe chmury i właśnie teraz trwa ulewa, która wcześniej wisiała nad całą Kawadią. Ciotki Nirada z mozołem mieszają ryż w wielkich garach nad paleniskiem. – Ale jesteśmy prymitywne, co? – żartują.
Matka Nirada – wyraźnie dumna i wzruszona – wita synów na skraju domu, okalając ich głowy małym płomieniem z kaganka i częstując ryżem. Potem wszyscy trzej zamykają się w pokoju, gdzie modlą się i oglądają kawałki procesji nagrane na telefony komórkowe, żywo ją komentując. Obiad nie rozpocznie się, dopóki oni nie wezmą pierwszego kęsa do ust. Potem do stołu zasiadają goście. W dwóch turach, bo nie starcza miejsca dla wszystkich. Na blacie ląduje papierowa tacka, a na niej wegetariańskie specjały. W menu jest pieczona dynia, marynowane banany, gotowana fasola. I nieodłączny ryż. Na deser – kokosowa breja z migdałami. Wszystko jemy rękoma. Popijamy coca-colą.

 

COŚ DLA CIAŁA

Po procesji, w której umęczenie ciała służyło duszy, czas na tradycyjny obiad dla rodziny, sąsiadów i przyjaciół domu.

MIĘDZY PROCESJĄ A FACEBOOKIEM

 

Bracia Nirada – jeden rozwozi towary do sklepów, drugi rozmyśla jeszcze o swoim biznesie, więc póki co pomaga rodzicom w uprawie ziemi – bawią gości rozmową. Dzisiaj to oni są bohaterami. Tylko Nirad odpoczywa na plastikowym krześle. Oczy same mu się zamykają, jednak nie z powodu religijnych uniesień, lecz ze zmęczenia. Nie chodzi nawet o samą procesję, lecz o przygotowania do niej – struganie ołtarza, układanie kwiatów i misterne nakłuwanie ciała.
Nirad mówi, że spał tylko godzinę, a gdyby mógł, to wbiłby w ciało jeszcze więcej igieł. Za rok chyba da sobie spokój z Kawadią, ale potem pójdzie jeszcze raz, bo to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Zdjęcia, które mu robiliśmy, chętnie obejrzy, ale może jednak potem – zresztą, najlepiej wysłać mu je przez facebooka. A teraz, jeśli nie mamy nic przeciwko, weźmie prysznic i położy się spać.