Gdzie odbywa się największa impreza kulturalna świata? Ani w paradującym Nowym Jorku, ani w dudniącym sambą Rio de Janeiro, ani w rozpasanym Bangkoku. W kameralnym Edynburgu – mieście na skraju…
Dostępny PDF
Na północ od stolicy Szkocji są już tylko falujące wrzosowiska, wzgórza osnute stalowymi chmurami i zimne morze. Latem temperatura rzadko przekracza tu 20 stopni, a w nocy niepokojąco zbliża się do zera. Mimo to, rok w rok, w sierpniu (w tym roku od 3 do 27), miasto podwaja swoją populację do blisko miliona ludzi. A dzieje się tak za sprawą czterech tygodni festiwali, na które przybywają goście z całego świata. Największy z nich to Fringe, co dosłownie znaczy skraj.
Fringe to festiwal „odrzutków”. Powstał w latach 1940. za sprawą ośmiu grup artystycznych, niedopuszczonych do udziału w Międzynarodowym Festiwalu Edynburskim. Odrzucone ekipy, podobnie jak wykluczeni kilkadziesiąt lat wcześniej z prestiżowych wystaw paryscy impresjoniści, założyły na przekór imprezę konkurencyjną. Minęło ponad pół wieku i Fringe stał się największą tego typu imprezą na świecie – z czterdziestoma tysiącami przedstawień, dwu i pół tysiącami grup uczestników z sześćdziesięciu kilku krajów. Występują one w dwustu pięćdziesięciu miejscach rozsianych po całym mieście. W 2011 roku na te przedstawienia sprzedano blisko dwa miliony biletów.
ROZBAWIONA MILA
Royal Mile to główna ulica starego miasta. Choć położona jest na wulkanicznym zboczu, wybuchowa bywa tylko w czasie festiwalu.
TRUPA Z CZASÓW CHAPLINA
Aktorzy ucharakteryzowani na lata 20. reklamują swoje przedstawienia.
NA SKRAJU SŁAWY
Fringe to nie tylko przedstawienia, na które trzeba mieć bilet. Na czas festiwalu główna ulica miasta – the Royal Mile (Królewska Mila) łącząca postmodernistyczny parlament u stóp wzgórza z majestatycznym zamkiem na szczycie – zamienia się w najdłuższy teatr świata, a zarazem największą przestrzeń reklamową. W czasie festiwalu XIX-wieczna zabudowa góruje nad setkami tancerzy, aktorów, performerów, muzyków, komików, żonglerów, przebierańców i kompletnych dziwaków. Wszyscy walczą o uwagę widza, zachęcając do przyjścia na swoje wieczorne przedstawienia. Ulica jest teatrem, ale bez jasnego podziału na widownię i scenę. Każdy bowiem, wchodząc w rytm Fringe, staje się częścią tego spektaklu.
Rzeźba przedstawiająca XVIII-wiecznego myśliciela Adama Smitha, ojca nauk ekonomicznych, cierpliwie spogląda na show, w którym główną walutą są brawa. Największym komplementem dla artystów jest poproszenie o ulotkę z informacją, gdzie można zobaczyć ich wieczorny występ. Od tego już tylko krok do sławy.
Fringe można porównać do show typu „Mam talent” – tu najlepsi stają się gwiazdami. Dotyczy to w szczególności komików, bo ponad jedna trzecia z tysięcy przedstawień to właśnie ich popisy. Najlepsi wygrywają uznanie widzów i krytyków… oraz lukratywne kontrakty telewizyjne. Fringe to najważniejszy egzamin dla aspirujących kabareciarzy, ale też emerytura dla tych, których czas przemija. Nieco zakurzone i zapomniane gwiazdy, które wypadły z telewizyjnej ramówki, na Fringe wracają, aby choć jeszcze przez chwilę pobłyszczeć.
Sławni są tu jednak nie tylko komicy. Rok temu na Royal Mile można było na przykład spotkać Johna Malkovicha rozdającego ulotki, które reklamowały przedstawienie jego teatru.
NA SKRAJU ROZSĄDKU
Artyści prezentujący się na Royal Mile to iście kosmpolityczna mieszanka, czasami ocierająca się o genialność, ale niekiedy też dochodząca do granic zdrowego rozsądku. Wokół cokołu, na którym dumnie zasiada XVIII-wieczny myśliciel, David Hume, tańczą breaka chłopaki z północnej Anglii, wyczyniając figury, o jakich nie śniło się filozofom. Widać, że będzie o nich głośno. Zaraz obok sympatyczny Szkot zaplata kolorowe zabawki z dmuchanych balonów. Pyta publiczność – skąd kto pochodzi? Na czyjąś odpowiedź, że z Ameryki, odpowiada z szelmowskim uśmiechem „przykro mi” i do potężnych krat w oknach Sądu Najwyższego przywiesza nadmuchanego Mario Brosa oraz Homera Simpsona.
W pobliżu stoi legenda Fringe – Elaine Davidson, urodzona w Brazylii pani, ubrana w zabytkową suknię koloru ecru. Trzyma parasolkę w kolorach tęczy. Na jej widok ludzie przecierają oczy, a dzieci szeroko otwierają buzie ze zdziwienia – a to dlatego, że pani jest rekordzistką Guinnessa w ilości kolczyków. Gdy przyznano jej oficjalny tytuł w 2000 roku, miała ich blisko pięćset. W zeszłym roku dźwigała już ponad 7 tysięcy! Ciężko policzyć, ale na samej twarzy musi ich mieć z kilkaset.
Kilka kroków dalej grupa chłopaków, którzy ewidentnie za kołnierz nie wylewali, rozdaje ulotki ze spuszczonymi spodniami. Na szczęście mają bokserki. Nie można tego powiedzieć o grupie dziewcząt, która na swój występ zaprasza wdziękami ledwie zakrytymi skąpymi, różowymi koronkami. Co ciekawe, stoją naprzeciwko Amerykanek, które w strojach z epoki i z zimnymi spojrzeniami reklamują zaangażowane przedstawienie o heroicznej walce sufrażytek. Zaraz obok pohukiwaniem i dziwacznymi minami reklamuje się rozbrykana ekipa Koreańczyków w strojach pół Supermana i pół Czarodziejki z Księżyca. Nie mam już siły dowiadywać się, o czym jest ich przedstawienie. Aż kręci się w głowie. Zbliża się wieczór i czas na lokalny napitek, oczywiście na skraju rozsądku – half and half (połówka z połówką) to popularna tutaj szklanka piwa z zatopioną miarką whisky.
MARKETING NA POZIOMIE
Dziewczyna rozdająca ulotki walczy o uwagę przechodniów do upadłego.
NA SKRAJU CZASÓW
Fringe na Królewskiej Mili nieopodal bram zamku to ukłon w stronę instytucji błazna. Niczym nadworny wesołek, Fringe bawi, ale i przekazuje zarazem to, czego w innych okolicznościach nikt nie ważyłby się powiedzieć. To nie tylko zabawa, ale też wymagająca intelektualnie rozrywka, nawet gdy z pozoru może się wydawać błaha. Przykład? Obecna gwiazda telewizji, Sarah Millican, o dobrotliwym wyglądzie i głosie sympatycznej bibliotekarki szkolnej, zdobyła kilka lat temu serca bywalców Fringe bezgranicznie sprośnymi żartami, opowiadanymi całkiem niewinnym tonem. Jednak żarty Sarah układały się w monolog na temat rozpadu jej małżeństwa. Zabawa zakrapiana refleksją. Taki właśnie jest Fringe.
Na Royal Mile obiektywy fotografów przyciągają seksownie prężące się Brazylijki – wypinają pupy, roztrzepują włosy, nadymają usta. Błyskają flesze, a krąg mężczyzn robi się coraz większy. Atmosfera gęstnieje i w chłodne popołudnie na ulicy robi się gorąco. Bilety schodzą jak świeże bułeczki. Dopiero później okazuje się, że ich jutrzejsze przedstawienie to awangardowy taniec piętnujący uprzedmiotowienie kobiet…, a Brazylijki nieźle nabijają panów w butelkę.
Na Królewskiej Mili jest serio i buffo – to równoprawna para królewska. Fringe pełen jest barokowych sukni i dźwięków kobz, połykaczy ognia i walk rycerskich. Jest też breakdance i orkiestra grająca na byle czym; ultraawangardowy taniec zaprzeczający istnieniu stawów oraz inne popisy, na które nie wymyślono jeszcze nazwy.
Fringe to ukłon w stronę przeszłości – z jedną nogą w „dzisiaj”, a drugą w tym, co będzie. Ale czasem też jest to ukłon bez nogawek czy w ogóle bez spodni. Zawsze na skraju – Fringe w Edynburgu.