Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-09-01

Artykuł opublikowany w numerze 09.2012 na stronie nr. 32.

Tekst i zdjęcia: Sebastian Szade,

Tam, gdzie rządzi małpi ród


Na pierwszy rzut oka Lopburi to miasto jakich wiele. Po ulicach jeżdżą samochody, na targowiskach trwa handel, a z garkuchni wydobywają się kuszące zapachy. Życie toczy się powolnym rytmem, typowym dla azjatyckiej prowincji. Jednak w tym miejscu natura kpi z ewolucji, a ludzie zdani są na łaskę człekokształtnych krewniaków.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Położone na bezkresnych równinach Tajlandii Centralnej miasteczko dzieli od Bangkoku zaledwie kilka godzin jazdy pociągiem. Jest to stacja przystankowa w drodze do popularnych wśród turystów Chiang Mai, Sukotaju czy Ajutti. Lopburi nie jest i pewnie nigdy nie będzie naczelną atrakcją Krainy Uśmiechu. Urlopowicze wolą złote plaże, turkusowe morza tudzież mistyczne góry na północy. Tymczasem niepozorna Tajlandia Środkowa to miejsce wyjątkowe dla całego kraju. To tam rodziła się tajska kultura i społeczeństwo. Tam też rozkwitały i umierały potężne królestwa karmione przez pola ryżowe, użyźniane wodami wielkiego Menamu.
Współczesność w swej łaskawości wydaje się być tymi obszarami niezainteresowana, jakby uznając, że to, co się tam miało wydarzyć, już się wydarzyło. Nasz pociąg mija kolejne miejscowości, coraz mniejsze i skromniejsze. O większości z nich książkowe przewodniki nie mają do opowiedzenia zupełnie nic. Stukot kół usypia, jednak niestrudzeni „sprzedawcy wszystkiego” regularnie wybudzają nas z drzemki. Kupić można, co tylko żołądek zapragnie – napoje, przekąski, słodycze, owoce, a nawet podejrzane mięsne kulki o wątpliwej świeżości. Siedzące obok starsze kobiety co chwila nas zagadują i uśmiechają się, odsłaniając bezzębne dziąsła. Tak oto wygląda podróż trzecią klasą w dalekiej Azji. Koszt – kilka złotych, wspomnienia – bezcenne.

 

LINIE KOMUNIKACYJNE

Przewody elektryczne to dla makaków wygodne drogi łączące różne części śródmieścia Lopburi.

MIEJSKA MAFIA

Nie tylko ludzie miewają z rana kiepski humor. W takiej sytuacji lepiej przejść na drugą stronę ulicy.

 

Monkey business

 

Po wyjściu z pociągu wita nas miasteczko, którego rodowód sięga VI wieku. Było przygranicznym ośrodkiem Imperium Angkoru, co do dzisiaj jest widoczne w architektonicznych niuansach zachowanych świątyń. Po Khmerach przyszli Tajowie, których królestwo miało swoją stolicę w nieodległej Ajutti. Na kilka miesięcy w roku władca wraz z dworem przenosił się jednak do przyjemniejszego Lopburi, nadając mu tym samym honor bycia „stolicą letnią”. Z czasem znaczenie miasta zmalało, a obecnie jest to nieco zapyziałe centrum jednej z siedemdziesięciu sześciu prowincji, na które dzieli się Tajlandia. O przeszłości świadczą pojedyncze zabytki. Jednak ani dobrze zachowany dawny Pałac Królewski, ani kilka kompleksów świątyń, na czele z Wat Phrasiratanamahathat, nie byłyby w stanie przyciągnąć uwagi na dłużej, niż zajmuje wymowa ich nazw. To, co wyróżnia Lopburi, to jednak jego mieszkańcy. Dzicy, nieokrzesani i osobliwi pod każdym względem. Nikt nie wie, kiedy się pojawili ani dlaczego upodobali sobie akurat to miejsce…
Pewnego dnia małpy wyszły z okolicznych lasów i zaczęły wieść miejskie życie pośród ludzi. Ich nowym domem stało się zabytkowe śródmieście miasta, na czele ze świątynią Prang Sam Yot. Makaki jawajskie (Macaca fascicularis) potwierdziły tym samym swoje powinowactwo z homo sapiens – zamiast walki o przetrwanie, wybrały wygodę i gnuśny dostatek. Czy można im się dziwić? Okoliczni mieszkańcy sami je dokarmiają. Najpierw czynili to z sympatii i buddyjskiego odruchu „pomocy mniejszym braciom”, a obecnie także z pobudek czysto finansowych, bo małpy przyciągają turystów i pozwalają zarobić. Instynkt dzikiego makaka trudno jednak wykorzenić, więc dary prosto z serca uzupełniają zdobyczami pochodzącymi z kradzieży. Małpy doczekały się nawet własnej świątyni, festynu na swoją cześć, tandetnego pomnika, jak i znaków drogowych, które ostrzegają przed człekokształtnymi kieszonkowcami.

 

W MAŁPIEJ WŁADZY

Prang Sam Yot, pierwotnie hinduska, potem buddyjska świątynia, dziś opanowana jest przez makaki.

CIENIASY

Upał sprawia, że nawet makaki chowają się w cieniu.

 

Harce w świątyni

 

Prang Sam Yot stanowi centralny punkt niewielkiego Lopburi. Po wejściu na teren świątyni i uiszczeniu opłaty strażnik od razu wręczył nam kijki, pokazując, że służą one do obrony. Chociaż nie mieściło nam się w głowach, by używać ich w ten sposób, szybko okazało się, że rankiem małpy są wyjątkowo rozochocone. Nie minęła chwila, gdy pierwszy odważny nastolatek rzucił się na nasze kieszenie, obmacując ich zawartość. Kolejne zaatakowały nasze buty i, chcąc nie chcąc, musieliśmy zacząć się bronić. Na szczęście makaki są równie odważne, co mało uparte i nie powtarzają nieudanych prób. Przez pewien czas okrążały nas, pokazując, kto tu rządzi. Napawały się swoim sukcesem (przyznaję, że słusznie, bo nieco zdążyliśmy się spocić), ale po kilku minutach dały nam spokój. Mogliśmy więc obserwować, jak to miejskie stado dzieli się obowiązkami i rozpoczyna kolejny dzień.
Małp było mnóstwo, a brązowe mury świątyni i okoliczne trawniki były nimi wręcz oblepione. Gatunek ten charakteryzuje się bardzo silnym instynktem stadnym i hierarchią. Samice przez całe swoje życie związane są z jednym miejscem, natomiast samce co kilka lat zmieniają otoczenie, migrując do nowego środowiska. Dzieje się to także z powodu nieustannych walk o przywództwo – pokonany często musi nie tylko uznać wyższość zwycięzcy, ale także opuścić utracony teren.
Tego dnia samce, gabarytowo niemal dwukrotnie większe od „pań”, nerwowo patrolowały swe rewiry. Patrzyły na nas z wyraźną niechęcią, być może więc za chwilę rozegrać miała się nowa bitwa o władzę i awanse. Małpie przedszkole bawiło się na trawie, podgryzając się nawzajem i psocąc. Kiedy jednak nieopatrznie któryś z osesków wszedł w paradę seniorowi, ten brutalnie go odpychał, a dzieciaki uciekały z piskiem w objęcia matek. Minęło kilka chwil i harce zaczynały się na nowo…

 

LOŻA SZYDERCÓW

Dwóch zgryźliwych tetryków z dystansem obserwuje resztę stada.

Małpi gang

 

Kiedy kilka lat wcześniej po raz pierwszy odwiedziłem Lopburi, małpy choć psotne i ruchliwe, wydawały mi się w miarę spokojne. Jednak tym razem byliśmy świadkami istnego makakowego armagedonu na ulicach. Być może wpływ na zmianę zachowania miała… telewizja. W końcu ponoć psuje ona charakter człowieka, więc dlaczego nie mogłaby działać podobnie i na naszych kuzynów? Jakiś czas temu jedna ze znanych stacji przyrodniczych nakręciła serial dokumentalny o lokalnej małpiej społeczności. Jeśli wierzyć fabule, makaki z Lopburi dzielą się na dwa wrogie sobie środowiska. Ułożona część zamieszkuje świątynię, natomiast odrzutki, szaleńcy i awanturnicy zajmują się terroryzowaniem miasta.
Tego dnia wychodziło im to nader dobrze, zupełnie jakby chciały potwierdzić wątpliwą reputację ze srebrnego ekranu. Wskakiwały na samochody, biegały po dachach, huśtały się na liniach elektrycznych, ale nade wszystko okradały i zaczepiały przechodniów. Tajowie odganiali się od nich z iście anielską cierpliwością. Czasem, widząc przed sobą małpich gangsterów, w obawie porażki przechodzili na drugą stronę jezdni. Najbardziej stratne były osoby na okolicznym targu spożywczym. Co pewien czas odważny makak podbiegał i zabierał owoce, jakby należały do niego. Najbardziej bezczelne jednostki pozwalały sobie nawet na wcześniejsze przebranie towaru. A to wszystko nie z głodu czy potrzeby dyktowanej naturą, ale z czystej, małpiej złośliwości. Po chwili taki bandyta porzucał swoją zdobycz, interesując się kolejnym łupem. Rozkładające się resztki pożywienia sugerowały, że makaki z Lopburi przeżywały swój złoty okres i obrastały sadłem ponad miarę.
Mimo całego zgiełku Lopburi to nadal spokojne miasteczko. Turyści przyjeżdżają głównie rano, najczęściej w ramach autokarowych wycieczek. Po pół godzinie już ich nie ma. Z rzadka z pociągów wysiądzie grupka żądnych wrażeń podróżników, ale po południu i wieczorem miasto pustoszeje. Idąc ciemnymi uliczkami, człowiek zdaje sobie sprawę, że w tym mieście to nie on dyktuje warunki.