Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-09-01

Artykuł opublikowany w numerze 09.2012 na stronie nr. 54.

Tekst i zdjęcia: Jan Wasilewski,

Mały kraj dzielnych ludzi


Oczarowały mnie opowieści o malutkim kraju, w którym właściwie nie ma nic. Z istniejących kilkunastu kilometrów dróg asfaltowych najlepsza prowadzi do górującego nad stolicą pomnika Jana Pawła II.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Kiedy wyglądam przez okno samolotu, jestem prawie pewien, że będziemy wodować. Nie stworzono mnie do latania. Nastroju nie poprawiają zasłyszane opowieści o kontrolerach lotu, którzy – z braku radia i regularnego kontaktu z samolotami – podczas pracy oddają się grze w tetrisa. Na pewno się uda – powtarzam jak mantrę, starając się dokończyć prowizoryczny rachunek sumienia.
Zamykam oczy niemal w tej samej chwili, w której nasz airbus ledwie wyczuwalnie dotyka kołami pasa startowego, lądując w sposób, którego nie powstydziłby się sam kapitan Wrona. Welcome to Presidente Nicolau Lobato International Airport.

 

VIP mimowolny


Wylądowałem w Timorze Wschodnim. To jedno z najmłodszych i zarazem najbiedniejszych państw świata. Na mapie pojawiło się dopiero w 2002 roku, po prawie 30-letniej partyzanckiej walce z okupującym go potężnym indonezyjskim sąsiadem.
Lotnisko, choć niewielkie, wydaje się nowoczesne i bardzo zadbane. W niczym nie przypomina tego z opowieści o pospiesznym przeganianiu bydła z pasa startowego. Na płycie czeka komitet powitalny, gdyż mój pobyt przypadkiem zbiegł się w czasie z inauguracją urzędu nowego prezydenta i uroczystościami 10-lecia odzyskania niepodległości. Wielu współtowarzyszy mojego lotu z Singapuru okazuje się być Bardzo Ważnymi Osobistościami, które przybyły, aby uświetnić oba te wydarzenia swoją obecnością.
W powszechnym zamieszaniu ktoś ściska mi rękę, a ktoś inny wskazuje drogę do saloniku VIP. Korzystając z chwili nieuwagi, odłączam się od grupy dostojnych gości i szybkim krokiem zmierzam do punktu odprawy dla zwykłych śmiertelników. Czekając w kolejce, obserwuję licznych policjantów w mundurach ONZ. Dla zabicia czasu odczytuję nazwy państw, z których przybyli: Portugalia, Australia, Malezja...
Atmosfera wielkiego święta towarzyszy mi w drodze do hotelu. Wzdłuż zamkniętych dla ruchu ulic ciągnie się szpaler policji i wojska, zza którego przygląda się nieskończona rzesza gapiów. Najbardziej zaskakuje ilość dzieciaków – reprezentacjom szkół podstawowych i średnich nie ma końca, podobnie jak wybuchom entuzjazmu i oklasków. Uśmiecham się na myśl, że być może wzięto mnie za gubernatora Nowej Zelandii… Kolejne oklaski. Wyjmuję aparat, otwieram okno i zaczynam pstrykać zdjęcia. Chcę uwiecznić moment, w którym poczułem się jak gwiazdor z pierwszych stron gazet.

 

PRZEGLĄD WOJSK

Taur Matan Ruak to powszechnie używany przydomek wojenny nowego prezydenta Timoru. W języku tetum oznacza „dwoje bystrych oczu”.

WESPÓŁ W ZESPÓŁ

ONZ utrzymuje na Timorze ponad półtora tysiąca uzbrojonych policjantów.

KAWA Z PREZYDENTEM

Obok ropy i gazu, kawa jest jednym z nielicznych produktów eksportowych Timoru Wschodniego. Na opakowaniu widnieje wizerunek byłego prezydenta José Ramosa-Horty.

 

Z prezydentem na obiedzie

 

Droga z lotniska do hotelu zajęła niecały kwadrans, co wiele mówi o całym Timorze Wschodnim. República Democrática de Timor-Leste jest mikroskopijna – kraj mieści się na obszarze około 15 tysięcy km2 (jego powierzchnię można porównać do województwa małopolskiego). Mieszkańców jest niewiele ponad milion, z czego niemal 300 tysięcy mieszka w stolicy republiki i najbliższych okolicach.
Chodząc po ulicach stołecznego Dili, nie sposób pozbyć się wrażenia, że wszyscy się tu znają. Odczucie to nie jest dalekie od prawdy, zwłaszcza w odniesieniu do lepiej wykształconej części społeczeństwa. Wytłumaczył mi to jeden z przybyłych na uroczystości dyplomatów, spotkany w klimatyzowanym hotelu, które można tu policzyć na palcach jednej ręki.
Prawie cała elita polityczna zna się doskonale jeszcze z czasów partyzantki. Na przemian albo wspólnie obozowali w dżungli, albo gościli w sąsiednich celach indonezyjskich więzień.
Nawet krótki pobyt w Dili pozwala na osobisty kontakt z wielką, jak na lokalną skalę, polityką. Wystarczy udać się do jednej z nielicznych klimatyzowanych restauracji, by mieć niemal gwarancję zjedzenia posiłku kilka stolików od premiera, prezydenta czy któregoś z ministrów. W ciągu pięciu dni najwięcej szczęścia miałem do José Ramosa-Horty, byłego prezydenta i laureata pokojowej Nagrody Nobla z 1996 roku (którą otrzymał wraz z katolickim biskupem Carlosem Belo). Jeżeli akurat nie stołował się koło mnie, to przynajmniej firmował kawę, którą popijałem albo sam delektował się lemoniadą na pobliskim molo. Uroczy to widok, gdy ustępujący prezydent znajduje czas, by porozmawiać z ulicznym sprzedawcą ryb, a po stolicy porusza się wózkiem golfowym – nawet jeżeli towarzyszy mu przy tym dwóch ponurych ochroniarzy. Tę asystę można zresztą zrozumieć, w końcu cztery lata temu ledwo przeżył zamach na swoje życie.

 

 

Bezpiecznie, choć niekoniecznie

 

Czytałem wcześniej, że w Timorze Wschodnim nie jest zbyt bezpiecznie, słyszałem opowieści o młodocianych gangach, ale w czasie mojego pobytu ani przez moment nie czułem się zagrożony. Nawet w czasie desperackiej próby nabycia wody mineralnej wpół do trzeciej nad ranem nieliczni spotkani na ulicach ludzie byli nadzwyczaj uprzejmi i pomocni. Najbardziej ujął mnie strażnik pobliskiego banku, który opuścił swój posterunek i poprowadził ciemnymi, krętymi zaułkami na sobie tylko znane podwórko, po czym z dumną miną podniósł leżący w błocie wąż, odkręcił kurek z wodą i zaoferował ugaszenie pragnienia. I jak tu odmówić?
Co do bezpieczeństwa, nie należy jednak sugerować się tylko moim doświadczeniem. Przebywałem bowiem niemal wyłącznie w stolicy i w trakcie ważnych dla Timorczyków uroczystości państwowych. Ponadto nie przypadkiem ONZ utrzymuje tutaj ponad półtora tysiąca uzbrojonych policjantów. Siły Narodów Zjednoczonych stacjonują w kraju nieprzerwanie od 1999 roku, ale obecna misja – UNMIT (United Nations Integrated Mission in Timor-Leste) – ma zakończyć się jeszcze w tym roku. Dominuje jednak przekonanie, że jakaś obecność ONZ pozostanie.
Sytuację trudno uznać za stabilną i, choć tegoroczne wybory prezydenckie i parlamentarne przebiegły nadzwyczaj spokojnie, konflikty na tle politycznym i etnicznym wybuchają tu dość regularnie. W 2006 roku, aby opanować rozruchy wywołane przez starcia różnych frakcji w wojsku (w armii Timoru Wschodniego służą zarówno byli partyzanci, jak i dawni wrogowie z proindonezyjskich milicji), konieczne było przybycie zagranicznych kontyngentów wojskowych. Wspomnienie panującego wówczas chaosu i przemocy jest wciąż bardzo żywe.

 

 

Z Bogiem ku wolności

 

Zauważalny jest silny katolicyzm Timorczyków i trudno nie dostrzec w nim pewnych podobieństw do Polski. Za katolików uważa się ponad 98 procent społeczeństwa. Lata okupacji przez Indonezję – największy muzułmański kraj świata – doprowadziły do sytuacji, w której granica pomiędzy sacrum a profanum, wiarą a kulturą, jest chwilami trudna do uchwycenia. Podobnie jak w naszym kraju, identyfikacja z kościołem była tutaj sposobem przeciwstawiania się dominacji potężnego sąsiada.
Katedra Niepokalanego Poczęcia w Dili, aspirująca do miana największej w tej części świata, jest być może najbardziej okazałym budynkiem w stolicy. Nad miastem, malowniczo położonym nad cieśniną Ombai, góruje osadzony na jednym z okolicznych wzgórz Cristo Rei – monumentalny, 27-metrowy pomnik Chrystusa Króla. Wybudowali go jeszcze Indonezyjczycy. Miał być prezentem dla ludu Timoru Wschodniego od Suharto, wieloletniego dyktatora Indonezji. Początkowe i dość zrozumiałe obiekcje przywódców ruchu niepodległościowego poszły dziś w niepamięć, a Cristo Rei stał się jednym z symboli stolicy.
Na innym wzgórzu, po przeciwległej stronie miasta, widoczny jest, wspomniany już, pomnik Jana Pawła II. Polski papież odwiedził Timor Wschodni z pielgrzymką w 1989 roku, o czym każdy Timorczyk – nawet urodzony kilka lat po tym fakcie – wie doskonale. Wątek tej pielgrzymki pojawiał się w każdej rozmowie, w której padło pytanie, skąd pochodzę. Niektórzy moi rozmówcy dopytywali także o Lecha Wałęsę, który przebywał tu z wizytą przed dwoma laty.

 

PHOTO, MISTER, PHOTO!

Aparat fotograficzny w rękach turysty wzbudza powszechny entuzjazm.

Plusy ujemne, plusy dodatnie

 

Pomimo bogatych złóż ropy i gazu Timor Wschodni pozostaje bardzo biednym krajem. O ile w Dili są dziś nie tylko dość porządne ulice, ale i chodniki (rzecz w sąsiadującej Indonezji niespotykana), to krótka podróż za miasto uświadamia skalę potrzebnych inwestycji. Wyjeżdżając ze stolicy na północny wschód, dojedziemy do Cristo Rei i ani metra dalej. W ciągnącej się wzdłuż brzegu drodze jest kilkumetrowa wyrwa, więc próba dalszej przeprawy samochodem niechybnie zakończyłaby się kąpielą w odmętach zatoki.
Dzięki funduszom pozyskanym z eksploatacji surowców naturalnych sytuacja ekonomiczna kraju jest dzisiaj o wiele lepsza niż jeszcze kilka lat temu, ale nadal pozostaje trudna. – Powinieneś tu zostać i rozkręcić biznes – powtarza mi Sakib Awan, honorowy konsul generalny RP w Dili. Sam przybył tu kilkanaście lat temu – dziś jest uznanym biznesmenem, właścicielem hurtowni i sklepów wolnocłowych. Prowadzi też hotel oraz restaurację, uchodzącą za najlepszą w kraju. – Jesteś prawnikiem. Wiesz, że tu nie ma prawie żadnej firmy prawniczej? Tu niemal nic nie ma! – Sprawdzam w Wikipedii. Pod hasłem „Economy of East Timor” dostrzegam dwie sekcje – „History” oraz „Oil and Gas”.
Po kilku spędzonych tutaj dniach nie mam wątpliwości, że prawdziwą szansą dla tego kraju mogłaby być turystyka. W Timorze nietrudno się zakochać. Niestety, wycieczka do Dili nie należy do najtańszych. Odstraszyć może już cena biletu lotniczego: lot z Singapuru to wydatek 450 USD w jedną stronę. Nieco taniej można dolecieć z Bali. Najtaniej dostaniemy się drogą lądową, z indonezyjskiej części wyspy. Ceny na miejscu również potrafią zniechęcić, na przykład za butelkę małego piwa trzeba zapłacić 2,5 USD. Timor Wschodni nie posiada własnej waluty i obowiązującym środkiem płatniczym jest amerykański dolar. Sytuację poprawi, być może, zakończenie misji UNMIT i opuszczenie kraju przez część hojnie opłacanego personelu ONZ.
Na położonej w sercu Dili plaży, nie zważając na liczne znaki ostrzegające przed krokodylami, tłumnie kąpią się timorskie dzieciaki. Na migi proszą, by zrobić zdjęcie. Cierpliwości wystarcza im na dwa-trzy ujęcia. Otaczają mnie ze wszystkich stron, radośnie pokrzykując, kiedy rozpoznają kolejne twarze na wyświetlaczu aparatu. – Jeszcze! Jeszcze! – Nie mogę, za chwilę mam samolot. Z ciężkim sercem staram się to wytłumaczyć i obiecuję po angielsku, że jeszcze kiedyś tu wrócę. Nic nie rozumieją, ale nie szkodzi. Ja rozumiem.