Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2012 na stronie nr. 12.

Tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski,

Święta na Wyspie Bożego Narodzenia


Na mapie znaleźć można dwie Wyspy Bożego Narodzenia. Pierwsza, należąca do Australii, leży na Oceanie Indyjskim. Druga, bardziej odległa od ludzkich skupisk, znajduje się na środku Pacyfiku i należy do wyspiarskiego państewka Kiribati. Tylko raz w tygodniu ląduje tu samolot, kursujący między Nadi a Honolulu. Pewnego grudniowego dnia spadłem tam z nieba, realizując jedno z podróżniczych marzeń.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Wyspę odkrył i nazwał kapitan James Cook w Wigilię 1777 roku, podczas swojej trzeciej wielkiej podróży. Wyspa Bożego Narodzenia, w miejscowym języku – Kiritimati, leży niemal na równiku i jest największym atolem na świecie. Zajmuje połowę powierzchni Republiki Kiribati. Na rozległych wodach terytorialnych tego państwa jest wysunięta na wschód. Od stolicy kraju, leżącej na atolu Tarawa, dzielą ją ponad 3 tysiące kilometrów…
Nie ma na niej miast. Wokół laguny rozłożyły się cztery niewielkie osady, z których największa nazywa się London. Pozostałe to Tabwakea, Banana i… Poland. Stary betonowy pas lotniska Wyspa Bożego Narodzenia zawdzięcza Brytyjczykom, którzy pół wieku temu przeprowadzali tu próby z bronią atomową. Ten solidny pas nie ma, niestety, oświetlenia, więc samoloty mogą lądować tylko za dnia.

 

NIE ZBIJAJĄ KOKOSÓW

Z kokosów wyłuskuje się koprę – główny produkt eksportowy wyspy. Rząd płaci za kilogram miąższu zaledwie 60 centów australijskich.

BOŻONARODZENIOWE TAŃCE

Tancerze występują w sztywnych spódniczkach wykonanych z maty. W takich strojach chodzili tu wszyscy mężczyźni, jeszcze zanim biali przywieźli pierwsze tkaniny.

PODSTAWÓWKA W POLAND

Autor przed szkołą w Poland. Na tablicy umieszczono odpowiednik polskiego przysłowia „Bez pracy nie ma kołaczy”.

 

LONDYŃCZYCY POD PALMAMI

 

To bardzo daleko od wielkiego świata. Z samolotu, który przyleciał na Christmas Island, wysiadło zaledwie 8 osób: trzech tubylców wracających do rodzin, czterech Japończyków, którzy przylecieli łowić wielkie ryby i ja – samotny podróżnik, pragnący dotrzeć do Poland, odległej osady po drugiej stronie laguny.
W baraczku pełniącym funkcję terminalu wisiał trochę koślawy napis „Welcome to Christmas Is.” Odprawa przebiegła bardzo szybko. Do deklaracji przyjazdowej wpisałem, gdzie spędziłem ostatnich 10 dni (wyspiarze boją się przywleczenia chorób z obszarów, gdzie panują epidemie) i dostałem piękną pieczątkę do paszportu. Przed terminalem czekały trzy sfatygowane samochody. Uśmiechnięty Rubeteake, właściciel jednego z nich, podwiózł mnie do głównej osady.
Pusta, częściowo utwardzona droga wiła się wzdłuż palm i niskich, zielonych krzewów. Z rzadka widać było chaty na palach, kryte strzechą. Dominowało wrażenie pustki. – Mieszka nas na całym atolu tylko 4 tysiące – opowiadał kierowca. Wkrótce przekonałem się, że jego pobratymcy to ludzie pogodni i otwarci w stosunku do obcych. Między palmami pojawiał się błękitny i turkusowy ocean, w którym – jak twierdził Rubeteake – tutejsi łowią ryby długie na 1,5 metra.
Auto oczywiście nie miało klimatyzacji. Odzież kleiła się już do ciała, gdy dotarliśmy do London. Znalazłem gościnę u jedynego na atolu katolickiego księdza, ciemnoskórego ojca Arobati. Nie pamiętał, czy spotkał już w życiu jakiegoś Polaka. W podwórku plebani ma dla swoich gości niewielką chatkę. Mieszka się tam prymitywnie, nawet bez wiatraka pod sufitem, ale tanio i, co najważniejsze, blisko uśmiechniętych, życzliwych ludzi. Bez przeszkód mogłem obserwować ich codzienne życie. Patrzyłem na przykład, jak sąsiad za płotem co rano wspina się boso na swoją palmę, by zawiesić w jej koronie butelki. Z naciętych pędów ścieka do nich palmowy sok – todzi. Miejscowi dodają go do herbaty lub fermentują na lekkie wino.
W London, największej osadzie na atolu, jest kilka skromnych, ciemnych sklepików oferujących podstawowe artykuły. Jest też urząd pocztowy, sprzedający poszukiwane przez kolekcjonerów kolorowe znaczki. Jest kantorek Bank of Kiribati i – najważniejszy dla mnie – barak tutejszej telekomunikacji. W nim zaś ciasna internetowa kawiarenka, skąd po kilku nieudanych próbach udało mi się wysłać dwa e-maile. Wiatr poruszał firankami, po klawiaturze komputera spacerowały mrówki, a ja „nadawałem” z Christmas Island! Następny samolot do cywilizacji odlatywał dopiero za tydzień…

 

 

POLSKA LEŻY NA PACYFIKU

 

Wreszcie jadę do tej Polski! Atol Kiritimati ma tylko jedno wejście do laguny – szeroki kanał, w którym leży Wyspa Cooka. London rozłożył się po jednej stronie tego kanału. Po drugiej jest opuszczona osada Paris, a zaraz za nią – Poland. Aby dostać się do Polski na Pacyfiku drogą lądową, trzeba zatoczyć wielki łuk wokół laguny. Mijamy lotnisko i osadę Banana. Palmy znikają z krajobrazu – pozostają tylko niskie krzewy. W końcu porzucamy wąską betonową szosę, prowadzącą do opuszczonego drugiego lotniska na południu wyspy, i skręcamy w prawo.
Droga z koralowego piasku, pełna kałuż i wybojów, przebiega między płytkimi słonymi jeziorkami, w których można łowić białe milk fish. Po drugiej stronie rozlewisk znów wyrasta gąszcz kokosowych palm, wśród których widać w końcu wiatrową pompę i zbiornik na wodę, umieszczony na rusztowaniu. Dalej rząd niewielkich domków wzdłuż piaszczystej drogi. To już Poland!
Wśród domostw widzę duże podesty, na których suszy się kopra – biały miąższ wyłuskany z kokosowych orzechów. Kilku półnagich mężczyzn pakuje ją właśnie do worków. To główny produkt eksportowy Wyspy Bożego Narodzenia – rząd płaci za kilogram kopry 60 centów australijskich. Dalej mały, pusty kościółek z wyczyszczoną do połysku podłogą, na której wierni siedzą podczas nabożeństw. Malutka ta Polska, zaledwie 32 rodziny – wszystkiego 130 mieszkańców!
Ludzie uśmiechają się i pozdrawiają mnie, gdy zaglądam na wysypane piaskiem podwórka. Niestety, tylko nieliczni z nich mówią po angielsku. Dzieciaki prowadzą mnie do małej szkoły o łączonych klasach. Druciane siatki zabezpieczają okna, na ścianie rozwieszona jest mapa. – Czy wiecie, że w Europie jest jeszcze jedno Poland? Niestety, nie wiedzą. Pomagam im znaleźć na mapie mój kraj. Kiedy zawita tu następny Polak, wypadną zapewne dużo lepiej.
Nikt w Poland nie potrafi powiedzieć, skąd wzięła się ta nazwa. Ryszard Badowski w jednej ze swoich książek wspomina o Polaku, Stanisławie Pełczyńskim, który był starszym mechanikiem na statku przypływającym na Christmas Island po koprę. Podobno na początku XX wieku założył tutaj plantację palm i osadę, nadając jej nazwę swojej ojczyzny. Katolicki kościółek św. Stanisława powstał znacznie później – za czasów, gdy duszpasterzem na atolu był Francuz, ojciec Bermond, pamiętający zapewne o polskim rodowodzie świętego.

 

LONDYŃSKI PORT

Maleńka przystań w wiosce London. Raz na miesiąc zawija tu niewielki frachtowiec przywożący wyspiarzom niezbędne zaopatrzenie i odbierający koprę.

COOK KUSI

Wyspa Cooka to dziewicze plaże z krzewami, wśród których gniazdują tysiące ptaków.

 

BARDZO GORĄCA WIGILIA

 

W środku nocy na blaszany dach mojej chatki spada z hukiem kokosowy orzech. Potem już trudno jest zasnąć, tym bardziej że przecież dziś Wigilia – moja pierwsza poza krajem, z dala od bliskich. Jak to będzie?
Z opowieści ojca Arobati już wiem, że katolicy na Christmas Island celebrują święta zupełnie inaczej. My wigilijny wieczór spędzamy zamknięci w domowych zaciszach. Oni zjeżdżają się na wspólne obchody (co roku do innej osady) i tam biwakują przez trzy dni. Uroczystościom religijnym towarzyszy konkurs chóralnego śpiewu w pierwszy dzień Świąt i narodowych tańców w dzień drugi.
Na pasterkę w Tabwakea przyszło ponad 300 osób – boso, w spódniczkach tepe, które noszą tu przedstawiciele obojga płci. Byłem wzruszony i onieśmielony, gdy zobaczyłem, że obok ołtarza ustawili dla mnie – jedynego honorowego gościa – specjalne krzesło. Jak każda pasterka, i ta zawierała wiele elementów folkloru. Ksiądz Arobati odprawiał ją w wieńcu z tropikalnych kwiatów. Wierni pięknie śpiewali kolędy Pacyfiku. Kiedy wreszcie o północy zabrzmiało wspólne gromkie „Gloria, gloria!”, miałem wrażenie, że trzęsą się belki maneaby – wielkiej, otwartej wiaty, w której wszyscy się zgromadzili.
Po południu pierwszego dnia Świąt w maneabie, przy temperaturze sięgającej 40 stopni i wysokiej wilgotności, rozpoczął się konkurs chóralnego śpiewu. W drugi dzień osady konkurowały w tańcach. Byłem świadkiem feerii kolorów, porywających rytmów i niezwykłych strojów, a nade wszystko – gorącej, spontanicznej radości.

 

SOK Z WYSOKIEJ PÓŁKI

Każdego ranka chłopcy wspinają się po pniach, aby wymienić butelki, do których ścieka palmowy sok.

SKRZYDŁA NAD WYSPĄ COOKA

 

Ta niewielka wysepka, przegradzająca wejście do laguny, to właściwie jedyna turystyczna atrakcja Kiritimati. Jest bezludna i gniazdują na niej dziesiątki tysięcy morskich ptaków. Ma status rezerwatu przyrody. Za prawo wstępu na wyspę płaci się w biurze naprzeciw telekomu 10 dolarów. Potem trzeba znaleźć prywatną łódź, która tam zawiezie. Taka półdniowa wycieczka kosztuje około 80 australijskich dolarów. Płacę, bo warto!
Tego dnia silnie wiało i mały katamaran, płynąc ku Wyspie Cooka, skakał na wysokich falach jak piłka. Nasz sternik Peter popłynął w kierunku zatoczki otwartej na ocean, gdzie zwykle lądują łodzie z turystami, ale fala była tam tak wysoka, że podejście do lądu okazało się niemożliwe. Podpłynęliśmy więc do wysepki od strony laguny. Przewidywałem, że lądowanie będzie mokre, więc kamery i sandały zawczasu trafiły do szczelnej, plastikowej torby. – Teraz! – zakomenderował Peter, gdy fala na moment cofnęła się od plaży. Chlupnąłem do ciepłej jak zupa wody i za chwilę byłem na suchym piasku.
Zafurczały setki, może nawet tysiące skrzydeł. Rybitwy czarnogrzbiete, przemieszane ze śnieżnobiałymi mewami i czerwononogie głuptaki. W zaroślach i na niższych krzakach siedziały wielkie fregaty, pod nimi zaś, na ziemi, trzepotał tłum ptasiej młodzieży uczącej się latać. – Popatrz! – zwrócił moją uwagę przewodnik – nie wszystkie ptaki budują gniazda! Małe rybitwy białe składają jaja na rozwidleniu gałęzi, a ten drapieżnik z muszlą na grzbiecie – wskazał palcem na sporego kraba – wspina się po niej, by skonsumować pisklę, które się wykluje!
Stałem zaskoczony, a całe to ptactwo, wrzeszcząc, kłębiło się nad moją głową. Czasem zbliżało się na odległość wyciągniętej ręki. Widać było, że pojawienie się człowieka, zamiast strachu, wywołuje raczej zaciekawienie. Na małej, bezludnej Wyspie Cooka występuje 18 endemicznych gatunków ptactwa. Coraz mniej jest takich miejsc na globie.
Tym, których fascynuje obserwowanie nieskażonej przyrody, podpowiadam zatem jeszcze jeden pewny adres: centralny Pacyfik – Wyspa Bożego Narodzenia!