Przymierzając się do tej góry, mieliśmy w trójkę 191 lat oraz niemało strachu. Wejście na Mount Cook wymagało umiejętności większych niż na Elbrus, Mont Blanc czy nawet Matterhorn.
Dostępny PDF
DŁUGI JĘZOR
Lodowiec Tasmana, wypływający spod góry o tej samej nazwie, jest największy w Nowej Zelandii. Jego długość wynosi 29 km, a szerokość dochodzi do 4 km.
DOBRY PUNKT WIDZENIA
Schronisko Muller Hut leżące na 2200 m n.p.m. to najlepszy punkt wypadowy w góry. Jest również idealnym miejscem do podziwiania szczytu Mount Cook.
GOTUJĄC SIĘ NA COOKA
Turystyczne miasteczko Mount Cook Village leży na wysokości 800 m n.p.m. Stąd helikopter zabrał nas w miejsce, z którego rozpoczęła się nasza wspinaczka.
Andrzej Kula, mój partner wspinaczek w Tatrach i Alpach, na stałe mieszkający w Australii, zaproponował, że ufunduje mi kilkutygodniowy pobyt na Nowej Zelandii, a do tego połowę kosztów przelotu na jej odległą Wyspę Południową. Chodziło o towarzyszenie mu w próbie wejścia na najwyższy szczyt tego kraju – Mount Cook, znany także jako Aoraki. Wynajęcie lokalnego przewodnika na taką eskapadę kosztuje blisko 3 tysiące dolarów. Praktyczniej więc było pokusić się o zdobycie góry z emerytowanym instruktorem alpinizmu, sprowadzonym aż z Polski.
Do naszej miniwyprawy udało się dokooptować drugiego Andrzeja, Mierzejewskiego, tym razem z Warszawy, z którym w zamierzchłych czasach (1975-1988) wspinałem się po najtrudniejszych drogach nie tylko Alp, ale i Picos de Europa (ściana Naranjo de Bulñes) w Hiszpanii.
Ja sam sporą część życia spędziłem w górach poza Polską, na wszystkich trzech kontynentach północnej półkuli (w tym na McKinley na Alasce – 6194 m n.p.m. i Makalu-La w Nepalu/Tybecie – 7410 n.p.m.).
Razem liczyliśmy sobie 191 lat, czyli dokładnie tyle, ile lat miała pół roku wcześniej moja ekipa na Elbrus, gdzie poszliśmy z Romanem Kuźniarem z Warszawy oraz Jackiem Kranzem z Bieszczad.
PROWADZI NAS AUTOR
Trawers w partii podszczytowej, na wysokości 3200 m n.p.m. Na czele grupy autor reportażu.
BIAŁE PUŁAPKI
Szczeliny lodowcowe były najtrudniejszym i najbardziej niebezpiecznym etapem wędrówki.
ATAK Z MARSZU
W Christchurch, głównym mieście Wyspy Południowej Nowej Zelandii, wylądowaliśmy 28 grudnia, po ponad 40 godzinach podróży. Na aklimatyzację poświęciliśmy tylko dwa dni, kolejne dwa na przystosowanie się do wysokości 2200 metrów, na której znajdowało się schronisko pod Mount Cook, do którego dotarliśmy helikopterem. Ponieważ pogoda była wyśmienita, w niecałe pięć dni od wylądowania na antypodach, 2 stycznia 2012 tuż po północy ruszyliśmy w kierunku wymarzonego celu.
Byliśmy trochę spięci, bo lodowiec, po którym mieliśmy podchodzić, oglądany z helikoptera wydawał się nie do przejścia, tyle znajdowało się w nim szczelin. Na szczęście poprzedniego dnia na szczycie było trzech przewodników z klientami, więc na lodowcu pozostały po nich dodające otuchy ślady. Wraz z nami wyruszyły jeszcze cztery inne zespoły i w towarzystwie było raźniej, zwłaszcza przy nocnym kluczeniu pomiędzy dziesiątkami szczelin.
Trzeba powiedzieć, że w górę, pomimo naszego wieku, szło nam się całkiem nieźle. Po 10 godzinach, pokonawszy pasmo bardzo kruchych skał, stanęliśmy na czymś w rodzaju łącznika trzech grani Mount Cook. Od niego biegła jeszcze poziomo, przez około sto metrów, ścieżka w śniegu po ostro uciętej grani. Dochodziła do podstawy wierzchołka, przewyższającego ją o kilka metrów. Maoryska tradycja zabrania jednak alpinistom na niego wchodzić.
Zatrzymaliśmy się więc kilkanaście metrów od najwyższego szczytu nowozelandzkich Alp Południowych. Jego aktualna wysokość to 3754 metry n.p.m. Dwadzieścia lat temu Mount Cook był o 10 metrów wyższy, ale w grudniu 1991 spory odcinek szczytowej grani obsunął się w dół, i to aż o dwa kilometry.
Droga powrotna wymagała kilku zjazdów na linie poprzez skalny uskok, czego dokonywaliśmy w piątkę, wraz z parą (ojciec i syn) alpinistów z Los Angeles. Zabrało nam to sporo czasu, ale niezbyt się spieszyliśmy, wiedząc, że do zmroku jeszcze daleko. Po 19 godzinach od momentu ich założenia, z ulgą zdejmowaliśmy raki przed drzwiami schroniska.
Andrzej Mierzejewski
Marek Głogoczowski
Andrzej Kula
WIELCY POPRZEDNICY
Trasa na Mount Cook należy do wymagających (III w alpejskiej skali trudności), stąd też niewiele osób na nią wchodzi. Tutejszy doświadczony przewodnik spotkany w schronisku twierdził, że jest to nie więcej niż 200 osób rocznie.
4 stycznia 2012, gdy byliśmy już w wygodnym schronisku New Zealand Alpine Club w pobliżu turystycznej wioski Mount Cook, leżącej na wysokości ok. 700 metrów n.p.m., odebrałem e-mail, opisujący perypetie, jakie miała tutaj polska wyprawa trzydzieści jeden lat wcześniej. Pisał Marek Rudnicki z Chicago:
„Lata temu byłem pod Mount Cook z grupą najlepszych wówczas na świecie (Jurek Kukuczka, Krzysiek Wielicki, Rysiek Pawłowski, Rysiek Warecki, Janusz Mikołajczyk i jeszcze chyba dwie osoby, m.in. Kuba Trzeszewski z Kroniki Filmowej). Ja byłem lekarzem tej grupy.
Obóz mieliśmy szereg kilometrów od schroniska, ale często tam zachodziliśmy popatrzeć na ścianę Mount Cook przez to duże okno z kratką w kształcie krzyża. Potężna wichura zwiała wtedy dach ze schroniska. Jurek Kukuczka miał niewielkie stłuczenie kamieniami z lawiny, musieliśmy go przywieźć helikopterem do Timaru. Wtedy właśnie znaleźliśmy w lodowcu zwłoki Japończyka, który zginął wiele lat wcześniej.
Podczas tej potężnej wichury Rysiek Pawłowski biwakował w ścianie. Wysłany helikopter na poszukiwanie ich zwłok zobaczył dwie zmarznięte figurki, a oni tylko zamachali – dajcie nam spokój – i poszli dalej w górę… Wszystko to działo się na początku 1981 roku. Potem byliśmy kilka dni w skałach Darranu, Milford etc.
Miło wspominać. Gratuluję zdobycia Mount Cook”.
LAS WYEKSPORTOWANY
Prawie wszystkie lasy Wyspy Południowej zostały w latach 1960-80 wycięte, a drewno sprzedane do Japonii. Od 25 lat prowadzi się tu akcję zalesiania uprzednio zdewastowanych obszarów.
SZUKAJĄC ŚRÓDZIEMIA
Krajobraz zachodniego wybrzeża Wyspy Południowej stał się scenerią dla filmów „Władca Pierścieni” i „Opowieści z Narni”.
SKAŁY NALEŚNIKOWE
Te skały, które wynurzyły się z oceanu przed 26 milionami lat, stanowią atrakcję turystyczną niewielkiej miejscowości Punakaiki na zachodnim wybrzeżu Wyspy Południowej.
TREKKINGOWE LENISTWO
Trzeba przyznać, że po naszym „starczym wyczynie” byliśmy tak zmęczeni, że jeszcze przez 20 godzin po powrocie nie potrafiliśmy zjeść nic treściwego. Piliśmy tylko herbatę, a potem i piwo. W dodatku Andrzej z Warszawy nabawił się przykrej kontuzji stopy, więc przez następny tydzień odpoczywaliśmy, zwiedzając turystyczne cuda Wyspy Południowej, zwłaszcza Park Narodowy Fiordlands.
Na zakończenie tej rekonwalescencji dokonaliśmy jeszcze wejścia (w rakach, ale już bez liny) na szczyt Barrier Peak (2150 m) w okolicach Przełęczy Gertrudy – na granicy zlewisk Morza Tasmana i Oceanu Spokojnego.
Nowa Zelandia to rzeczywiście raj dla turystów mających ambicje sportowo-trekkingowo-kajakowe. Szkoda, że Polacy rzadko tu zaglądają. Podczas naszej krótkiej wyprawy spotkaliśmy tylko pięcioro rodaków.
Minusem wędrówek po Nowej Zelandii są grodzenia. Na terenach pozamiejskich zabroniony jest wstęp na prawie cały – za wyjątkiem parków narodowych – teren wyspy, szczelnie ogrodzonej za pomocą drutów kolczastych, ciągnących się wzdłuż dróg przez setki kilometrów. Andrzej Kula, który przywiózł ze sobą z Australii nowy lekki „spadolot” (spadochron do lotów), nie miał gdzie go wypróbować – wszystkie wolne od kamieni i krzaków wzgórza okazały się terenami prywatnymi, służącymi do wypasu milionów owiec.
Gdy po dwóch tygodniach pięknej pogody nastąpił okres ulewnych deszczów i silnych wiatrów, przemieściliśmy się na północny kraniec Południowej Wyspy, zwany Farewell Spit. Aby wyprostować nogi po ciągłym jeżdżeniu samochodem, przez kilka godzin przekopywaliśmy się przez ruchome piaski mierzei, przypominającej wydmy w okolicach Łeby.
Kiedy pogoda się poprawiła, zrobiliśmy jeszcze długą, w stylu grani słowackich Tatr Zachodnich, wycieczkę po górach Nelson Lakes National Park. Następnie wykąpaliśmy się w dość zimnym i niebezpiecznym do pływania oceanie, w pobliżu miasteczka Kaikoura.
Nasze ponadtrzytygodniowe wakacje na antypodach zakończyliśmy, wygrzewając się w gorących źródłach Hanmer Springs, już tylko dwieście kilometrów od lotniska w Christchurch.