Ten instrument to synonim prestiżu i dostatku. Magiczny przedmiot dumy i pożądania, o który toczono kiedyś walki, a i dziś, podobno, otwiera lub zamyka drogę do szczęścia.
Dostępny PDF
Na podstawie reakcji Indonezyjczyków pytających o cel naszej podróży można by uwierzyć, że wyspa taka w ogóle nie istnieje. Alor, leżąca na krańcu archipelagu Małych Wysp Sundajskich, jest dla nich abstrakcyjnym końcem świata. Na szczęście o jej realności upewnia nas bilet poważnej linii żeglugowej. Na tej podstawie w ciągu czterech dni dopływamy z Semarangu na Jawie do stolicy Alor – Kalabahi. Nagrodą, jaka spotyka docierających tu wędrowców, jest bogactwo natury i niezwykłych kulturowych zjawisk, skupionych na niewielkim kawałku lądu. Każdy, kto szuka w podróży takich bogactw, uzna Alor za prawdziwą wyspę skarbów.
W Kalabahi unikalny charakter wyspy nie rzuca się w oczy. To 60-tysięczne, trochę bezstylowe miasto jest jedynym na całej wyspie przyczółkiem nowoczesnej cywilizacji. Holenderscy kolonizatorzy, zakładając w 1911 roku stolicę regionu na płaskim wybrzeżu półwyspu Kecil, nie znaleźli alternatywnej lokalizacji. Strome góry i wąwozy pokrywające niemal cały ten obszar sprawiają, że sieć względnie przejezdnych dróg kończy się właśnie w tych okolicach. Jedynym sposobem dotarcia do wielu osad pozostaje piesza wędrówka lub rejs łodzią wzdłuż wybrzeża.
W warunkach tak utrudnionej komunikacji odizolowane od siebie społeczności Alorczyków wytworzyły zdumiewającą rozmaitość grup etnicznych, mówiących około pięćdziesięcioma różnymi językami. Oficjalny język państwowy i napływowe religie w postaci chrześcijaństwa oraz islamu sprzyjały niwelowaniu pierwotnych różnic kulturowych, lecz Alor pozostał fascynującym tyglem wielu tradycji.
MIĘDZY JAWĄ A SNEM
Góry, wąwozy, krystalicznie czyste wody to krajobraz Alor, archipelagu położonego między Jawą a Nową Gwineą.
TRUDY I ZNOJE HANDLU
Wyładunek towarów przeznaczonych na cotygodniowy targ w Alor.
LEGO DANCE
Taniec lego lego wykonywany przez mieszkańców Latefui nawiązuje do tradycji przodków.
MOKO DOBRE NA WSZSYTKO
Jest jednak coś, co od wieków stanowi unikalne spoiwo wielokulturowej mozaiki, a przy okazji powód, dla którego na wyspę tę zaglądają miłośnicy etnicznych osobliwości. W języku wyspiarzy powód ten nazywa się moko i jest – przynajmniej na pierwszy rzut oka lub raczej ucha – dość przeciętnie brzmiącym instrumentem muzycznym w formie bębna, wykonanym w całości z brązu. Mieszkańcy wyspy przypisują mu jednak zupełnie wyjątkowe znaczenie.
Pierwsze bębny, jakie możemy obejrzeć, stoją w gablotach Museum of a Thousand Moko w Kalabahi – tak zakurzonych, że zakłopotany personel, doceniając nasze zainteresowanie, wyjmuje w końcu cenne eksponaty na zewnątrz. Nazwa muzeum ma raczej charakter życzeniowy, bo instrumentów jest zaledwie kilkanaście, ale zawiera się w niej ukryty sens. W poczet muzealnych eksponatów można by przecież – przynajmniej teoretycznie – wliczyć wszystkie bez wyjątku moko, jakie znajdują się na archipelagu Alor.
Jako że są to przedmioty nierzadko o kilkusetletniej przeszłości, wszystkie są niewątpliwymi zabytkami. Nie na tym jednak polega ich fenomen. Co więcej, historia żadnego z nich nie zaczyna się na Alor, bo nie tylko nie umiano ich tutaj nigdy wytwarzać, lecz nawet naprawiać. Skąd zatem pochodzą?
Według naukowych hipotez, przywędrowały one szlakami handlowymi z Chin i Wietnamu, gdzie już za czasów kultury Dongson, czyli dwa tysiące lat temu, wytwarzano bębny z brązu o podobnym klepsydrowatym kształcie. Potem umiejętności te przejęli Jawajczycy, co tłumaczyłoby obecność na młodszych bębnach ornamentów z motywami holenderskimi.
Gdy ruszamy w głąb wyspy, by obejrzeć moko w pejzażu plemiennych wsi, zagęszcza się wokół nich atmosfera mistycznej tajemnicy. Rdzenni wyspiarze wierzą, że bębny są darem bogów i pochodzą wprost z ziemi. Pożywką dla tej wiary jest m.in. tradycja zakopywania moko pod ziemią w okresach zagrożenia. Tak czyniono chociażby podczas inwazji Japończyków w czasie II wojny światowej.
Trudno zrozumieć opowieści o niezwykłej duchowej mocy, jaką wykazują bębny w rękach czarowników – łatwiej pojąć mechanizm ekonomiczny, który limitowanej i wciąż malejącej liczbie moko nadał status świetnie oprocentowanej lokaty kapitału. Bębny można dziedziczyć, ale również pozyskiwać w ramach wymiany za dobra tak konkretne, jak ziemia. Moko stanowi na przykład obowiązkowe wyposażenie posagu dobrze urodzonej panny młodej, a także niezbędny prezent ślubny od narzeczonego. Wynajęty przez nas miejscowy przewodnik Adi – wykształcony i nowoczesny muzułmanin – z myślą o ożenku syna, nawet podczas naszej wspólnej podróży nie ustaje w dyskretnych, acz nieustannych poszukiwaniach „niedrogiego” moko.
Będąc potężną konkurencją dla konwencjonalnych środków płatniczych, moko przysparzały kłopotów już holenderskim zarządcom wyspy, bezskutecznie próbującym wycofać je z finansowego i kulturowego obiegu. Obecne prawo indonezyjskie usiłuje zapobiegać odwrotnemu procederowi – zakazuje mianowicie wywozu tych unikalnych przedmiotów z wyspy.
NIE DO GRANIA, A DO PODZIWIANIA
Dla Alorczyków bębny moko są czymś więcej niż tylko instrumentem...
...To symbol ich kultury, przedmiot kultu, a nawet lokata kapitału.
O SZEŚCIU MNIEJ
Wódz plemienia Abui z dumą prezentuje swoje runji. Na jego ostrzu znajduje się sześć nacięć, które oznaczają liczbę zabitych wrogów.
ŁOWCY GŁÓW TAŃCZĄ LEGO
Wędrówka po Alor w poszukiwaniu moko to podróż w czasie. Z Kalabahi, gdzie działa internet oraz istnieje kilka klimatyzowanych hoteli, w ciągu godzinnej jazdy terenowym samochodem można dotrzeć do wsi, w których czas stanął w miejscu. Asysta przewodnika przydaje się, aby zgodnie z obyczajem odbyć kurtuazyjną rozmowę z miejscowym wodzem i uzyskać od niego prawo wstępu do wsi. W Bampaloli zamieszkanej przez plemię Raja taka zgoda jest niezbędna, by zejść stromą ścieżką w dół do najstarszej części wsi, opustoszałej i odizolowanej od świata na krańcu górskiej grani. Tradycyjne chaty z bambusa, wzniesione na palach i zwieńczone strzechą w kształcie piramidy, kryją w swych zadymionych wnętrzach kilka bębnów moko, ale czuwa tu nad nimi już tylko jedna rodzina.
Życie tętni za to w odwiedzanej przez nas godzinę później wsi Monbang. Członkowie plemienia Cabola właśnie świętują przy sfermentowanym soku palmowym finał zbiorowej pracy nad szkieletem dachu nowej chaty. Pradziadowie mogą być z nich dumni: zgodnie z odwiecznym zwyczajem w dach nie wbito ani jednego gwoździa, lecz połączono go w całość setką misternych węzłów z palmowego łyka.
Alor serwuje przybyszom nie tylko poczucie podróży w czasie, ale również teleportacji na zgoła inną wyspę. We wsi Latefui, położonej kilkanaście kilometrów na wschód od Kalabahi, ulegamy wrażeniu, że dotarliśmy aż na Papuę! Tutejsze plemię Abui, w przeciwieństwie do pozostałych Alorczyków, przypomina rdzennych Papuasów – o ciemnej skórze, szerokich nosach i silnie skręconych włosach. Mieszkańcy uprzedzeni o naszej wizycie przygotowują uroczyste powitanie, które jest równocześnie taneczną prezentacją ich waleczności i klanowych obyczajów. Mężczyźni mają na sobie kompletny rynsztunek wojownika, na który składa się skórzana tarcza, łuk i strzały, a także charakterystyczny miecz z trapezowatą drewnianą rękojeścią, zwany runji.
Wódz nie kryje dumy, demonstrując nam sześć nacięć na ostrzu miecza, oznaczających liczbę zabitych wrogów. Jeszcze w latach 1950. wojownicy Abui wyprawiali się jako łowcy głów na wojny z sąsiadami – dziś co niedziela wyprawiają się na mszę do pobliskiego kościoła, lecz jednocześnie podtrzymują stare animistyczne tradycje. Należy do nich taniec lego lego, wykonywany przez krąg splecionych ramionami współplemieńców, przy dźwiękach gongów i brzęku bransolet na stopach tancerek. Oczywiście, są tu również bębny moko, lecz nie pełnią banalnej roli instrumentów muzycznych. Stoją dumnie i niemo w środku tanecznego kręgu, wywołując raczej skojarzenia z obiektami adoracji.
BIAŁA ATRAKCJA
Kontakt z białymi to nowe doświadczenie dla dzieci z wioski „papy” Dalana.
BUBU NA RYBY
Obsługa podwodnych pułapek na ryby, zwanych bubu, jest dziecięcą specjalnością.
WCZASY UNPLUGGED
Okazji do oglądania moko nie brakuje również na wyspach Pura, Ternate i Pantar, które sąsiadują z Alor, współtworząc archipelag o tej samej nazwie. Jego krystaliczne wody to jeden z najpiękniejszych rejonów nurkowych na świecie. Większość trafiających na Alor turystów (około tysiąca osób rocznie) zainteresowana jest prawie wyłącznie tutejszymi rafami. Zatrzymują się oni w pionierskim ośrodku nurkowym, na wysepce Kepa u wybrzeży Alor Kecil, prowadzonym przez francuską rodzinę. Wakacyjną przygodę można tu kupić w pakiecie, obejmującym zakwaterowanie, wyżywienie i rejsy nurkowe.
My wybieramy inny, zdecydowanie tańszy i ciekawszy „pakiet”, oferowany przez zaprzyjaźnioną z Adim rodzinę rybaków. Po dwóch dniach rejsu wokół wysp przybijamy do urokliwej plaży na zachodnim wybrzeżu Alor, by na kolejne cztery dni osiąść w przytulonej do niej muzułmańskiej osadzie. Gościna w domu „papy” Dalana oznacza rozbrat z luksusami: nie ma tu prądu, toalety, wodę do mycia trzeba nosić ze studni, a jedyne źródło zaopatrzenia to czwartkowy targ w sąsiedniej wsi.
Co dostajemy w zamian? Noce pod niebem tak czystym, że światło księżyca razi jak reflektor. Półmetrowego gadającego gekona toke, rezydującego na belce nad naszym łóżkiem. I szybki kurs lokalnego języka, bo nikt we wsi nie mówi po angielsku, a porozmawiać z białymi chce każdy. Nade wszystko zyskujemy jednak przywilej przyglądania się niespiesznej rutynie życia poza naszą cywilizacją, w którym ludzie potrafią być szczęśliwi i samowystarczalni. Uczą się go zresztą od dziecka. Już kilkuletnie brzdące potrafią zbierać małże i wodorosty poprzyczepiane do ostrych jak brzytwa skał, zakładać na kilkumetrowej głębinie bambusowe pułapki na ryby i polować pod wodą z samodzielnie wykonaną kuszą.
Bogactwa morza uwalniają od głodu, ale wody archipelagu to żywioł nadzwyczaj niebezpieczny. Prądy między wyspami są zdradzieckie i mają siłę zagrażającą nawet sporym łodziom motorowym. My dostajemy od morza stresującą lekcję pokory w zatoczce przy wioskowej plaży, gdy zaabsorbowani snorkelingiem przegapiamy moment narastania wieczornego odpływu, zasysającego nas na otwarte wody.
Gdy nazajutrz oglądamy morze z pokładu łodzi wracającej z nami do Kalabahi, wynagradza nam ono niedawny stres widokiem wielkiego kaszalota oraz stad delfinów, które serfują na falach spiętrzanych przez „znajomy” odpływ. I ten właśnie widok włączamy do prywatnej kolekcji skarbów darowanych nam przez Alor – skarbów nie mniej wartych niż starożytne bębny moko.