Kiedy dotarłem do kresu podróży, bolało mnie wszystko. Dworcowe budki z żarciem były zamknięte i tylko w ostatniej siedzieli żule z Asunción. Nie próbowałem nawet pytać, bo z tubylczych rozmów płynie jedna nauka: to nie jest hiszpański. Strzeliłem sobie rum i wyruszyłem w noc.
Dostępny PDF
Wystarczy wybrnąć z dworca, żeby ciemność pożarła cię razem ze wszystkim, co wiesz o świecie. I tylko jedno światełko. Otwarte na oścież drzwi sklepiku z warzywami. Mrużę oczy, usiłując odcyfrować miniaturowe literki przy nazwach ulic na moim planie.
– Donde es el hostel? – pytam.
– Hostel…? – pan kręci głową w zakłopotaniu.
Składam dłonie ze sobą i przytulam do nich policzek w nadziei, że zrozumie. No bo o cóż miałoby mi chodzić w środku nocy jak nie o łóżko?
– A! Habitacion! – teraz ja muszę się domyślać, o co mu chodzi. Trochę mnie martwi tutejszy język.
– Habitacion, calle Tobati blablabla – uśmiecha się. Wyprowadza mnie na ulicę i pokazuje, że cztery domy – po lewej stronie.
Dzwonię trzy razy. Światło błyska w małych oknach, zgrzyt zamka w drzwiach.
– Mamy pokoje, pewnie – kobieta jest niska, smagła, czarnowłosa i ma uśmiech, który sam jeden wystarczy, żeby wokół stało się jaśniej.
– Soy Violeta – znowu ten uśmiech. Szkoda, że minęła jej połowa życia, musiała być kiedyś piękna.
– Gregorio – też uśmiecham się.
– A… Gregorio – wygląda na to, że nocne rozmowy mamy już za sobą. Pokoik jest malutki. Koc stary, ale czysty. Kocham tę panią za jej dobroć.
GDZIE NIEMCY MIELI DOBRĄ OPINIĘ
– Długo pan zamierza zostać w Asunción? – rankiem w hoteliku dyżurował starszy pan, który potrafił rozmawiać po angielsku. Zaparzył nam mate. Opowiada mi, co warto zobaczyć w jego mieście. I że niełatwo będzie mi się dogadać. – Wiesz, bo mówimy językiem, który jest właściwie hiszpański, ale ma dużo słów portugalskich, bo wszyscy ciążymy w kierunku Brazylii. No i niemieckich. Co jakaś wojna w Europie, to płynie z Niemiec kolejna fala… Mruga do mnie.
No tak. Naziści i ich dzieci. Umknęli najdalej, jak można. Ci, co się znali na budowie broni jądrowej – do USA. Ci, co się nie znali, do Argentyny, Chile i do Paragwaju. Operację przerzutu 50-60 tysięcy hitlerowców zorganizował zespół Reingarda Gehlena, szefa wywiadu III Rzeszy. Ówczesny prezydent Argentyny, Juan Peron, sprzedał Gehlenowi 10 tysięcy oryginalnych argentyńskich paszportów.
– Tutaj Niemcy mieli zawsze bardzo dobrą opinię. Wie pan, mennonici. To co jakiś czas wraca w gazetach, ale ostatnio nie. Teraz cieszymy się, że nasza gospodarka należy do najszybciej rosnących na świecie. Byliśmy rolnikami. A potem zaczęli budować, i patrz pan, Paragwaj się rozwija jak na drożdżach. Dobrze być blisko Brazylii.
– No pewnie – wziąłem od niego moją porcję mate, lepiej niż być sąsiadem Rosji.
Potem powiedział mi, że do starego miasta trzeba pojechać autobusem. Płaci się dziesięć guarani. U kierowcy.
Autobus jest stareńki. Poobijany. Drzwi otwierają się z sykiem.
– Centro – uśmiecham się do pana kierowcy.
– Dos mil – uśmiecha się pan kierowca.
Wrzucam do koszyczka dwa papierki z marszałkiem Lopezem, który pchnął swój kraj do wojny, kiedy zginęło 90 proc. mężczyzn.
ŚWIĄTYNIA PRZEMIENIENIA
Dziewiętnastowieczny Kościół de la Encarnación jest dumą Asunción, a zarazem tutejszym wyobrażeniem, jak powinna wyglądać świątynia w sercu europejskiej stolicy. Ma dwanaście kaplic, siedem portali i kopułę jak Bazylika św. Piotra w Rzymie.
WESOŁY AUTOBUS
W tym kraju chyba każdy potrafi grać i śpiewać.
WIDOK, KTÓRY ZABIJAŁ
Na Palacio de los Lopez można patrzeć dziś bezkarnie. W czasach dyktatora Stroessnera za krzywe spojrzenie miała grozić kara śmierci.
PĘPEK KONTYNENTU
Asunción, podobnie jak Warszawa, nie ma właściwie centrum miasta, więc Panteon Nacional de los Héroes pełni rolę kolumny Zygmunta, choć nie jest ani taki smukły, ani stary. Wszystkie drogi w kierunku miasta mają drogowskazy z informacją, ile kilometrów pozostało do jego bramy. Panteon jest jak pępek Ameryki Południowej, zresztą niedaleko mu do takiego położenia, bo Paragwaj rzeczywiście leży pośrodku kontynentu.
Jego budowę rozpoczął prezydent Solano Lopez. Miała to być świątynia Matki Bożej Wniebowzięcia, mieć kopułę jak paryski Les Invalides i olśnić lekkością klasycznej bryły. Nie olśniła, gdyż Lopez w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia 1864 roku, na czele 80-tysięcznej armii, uderzył na brazylijskie Mato Grosso, żeby bronić niepodległości Urugwaju. Ale nowe władze tego państwa podpisały pakt z Brazylią i Argentyną i natarły wspólnie na Paragwaj. 22 września 1866 roku 5 tysięcy Paragwajczyków pokonało 20 tysięcy sprzymierzonych. Straty po stronie Paragwaju wyniosły tylko 54 zabitych i 40 rannych.
Był to największy sukces armii w dziejach Paragwaju. Rok później Brazylijczycy po mostach zbudowanych na bagnach obeszli fortyfikacje Paragwajczyków i wyrżnęli ich bez litości. Lopez uciekł w góry z ostatnimi 20 tysiącami mężczyzn, jacy pozostali przy życiu. Bronili się rok. 1 marca 1870 roku został wytropiony z ostatnimi 200 żołnierzami w górach Cora. Walczyli do ostatniego naboju. Prezydent ranny i niezdolny do ucieczki zginął w nurcie rzeki Aquidaban-nigui. Kule rozpruły go na strzępy. Nie uciekał. I za to wciąż go tutaj kochają.
Panteon czekał na dokończenie budowy siedemdziesiąt lat. Wchodzę po białych stopniach nieco stropiony, bo tak tu odświętnie. Wartownicy w czarnych mundurach. Lśniące bagnety. Pod trójkolorowym sztandarem grobowiec Nieznanego Żołnierza. Obok spoczywają Solano Lopez, Bernardino Melgarejo, odważny prezydent, który ocalił gospodarkę, prywatyzując państwowe latyfundia, i José Félix Estigarribia, głównodowodzący w wojnie o Chaco między Boliwią a Paragwajem w latach 1932-1935.
Przed Pałacem Kongresu stoi odziany w zbroję i buty do połowy uda założyciel miasta, el Fundador: Juan de Salazar y Espinoza. W jego czasach budynek, który ma teraz za plecami, jeszcze nie istniał. Postawiony przez jezuitów stał się wkrótce siedzibą hiszpańskich gubernatorów, a potem pałacem pierwszego dyktatora w Paragwaju, José Gaspara de Francii. Dziś Pałac Kongresu nazywa się El Cabildo i nosi zaszczytne miano Narodowego Centrum Kultury. Ale… fontanny zaropiałe, woda brudna i kwitną glony.
Przed samym wejściem – zarośnięty krzewami, lecz owinięty czystą, trójkolorową wstęgą – krzyż odlany z brązu na kształt zbitego z desek krucyfiksu. „Memoria viva homenaje a los mártires de Marzo Paraguayo”. Paragwajski Marzec…
23 marca 1999 roku nieznani sprawcy zastrzelili wiceprezydenta Argañę, kiedy wczesnym rankiem ruszał spod domu swoim autem. Dostał cztery kule. Na placu przed pałacem i parlamentem tysiące ludzi budowały barykady ze spalonych aut, domagając się sądu nad prezydentem Cubasem. Cubas nakazał „oczyścić” miasto i w Wielki Piątek zezwolił policji na użycie broni. Zaczęli strzelać snajperzy. Cubas posłał w tłum czołgi. Wtedy Trybunał Stanu odwołał prezydenta, a na placu przed Pałacem Kongresu zostało siedem ciał.
W KAŻDEJ KIESZENI PIOSENKA
W El Cabildo drzemią olbrzymie płótna pełne abstrakcyjnych bohomazów, od których może zakręcić się w głowie. No i rzeźby. One też są abstrakcyjne. W jednej z sal trwają wykłady z gry na gitarze.
Muzyka to dla okien, sufitów i serc znacznie bezpieczniejsze zajęcie niż polityka. Gorzej z opuszkami palców. Kiedy pan profesor gra klasyczne kawałki z prędkością światła, cieszę się razem ze wszystkimi. A kiedy tłumaczy, co i jak w hiszpańsko-portugalskim koktajlu, gapię się w okno. Chmury pełzną ponad rzeką. Kiedyś pałac stał na brzegu i z okien widać było żagle brygantyn pożółkłe jak stara herbata, a dworskie dziewczyny z okien na poddaszu zerkały w kierunku marynarzy. Ale odkąd władza przeprowadziła się do Pałacu Lopezów, wybrzeże Cabildo spadło do rangi odległego przedmieścia. Port przetoczył się na północ, na sam łuk rzeki, a zatoka, która przez kilka stuleci była pełna życia, zarosła bagnem. Teraz na zapleczu pałacu koty dzielą się miłością bolesną i kostropatą, a grube kobiety pokrzykują na swoich mężczyzn. Zakazana dzielnica, ale kusi mnie coraz bardziej.
– Pssst, pssst – pan profesor wyrywa mnie z zamyślenia. Dzieciaki wstają z miejsc i szurają nogami do wyjścia, więc to pewnie przerwa. Wpadam do sali z pamiątkami po cudownym dziecku gitary: Agustínie Barriosie Mangoré. To właśnie on nagrał pierwszą gitarową płytę w historii świata. W 1908 roku. W tym, kiedy na Times Square pojawiła się kula do odmierzania Nowego Roku, z wieży Eiffla posłano w świat sygnał radiowy, a Irena Solska w lwowskim teatrze pojawiła się nago jako Lady Godiva.
Barrios miał dwanaście lat, kiedy studiował muzykę na akademii. Równolegle wziął się za prawo i dziennikarstwo, ale pozostał bardem i poetą. Pisał z niebywałą lekkością. Nosił piosenki w kieszeniach jak drobne monety. Rozdawał je innym muzykom. Choć mija sto lat, odkąd święcił triumfy, jest dziś w Paragwaju celebrytą. Ma swoje witryny internetowe, w tabloidach można wciąż znaleźć spekulacje na temat jego romansów, a każdy Paragwajczyk musi choć raz w życiu przyjść do El Cabildo i zobaczyć jego gitary oraz zdjęcie w koncertowym stroju. On nigdy nie grał we fraku, lecz w poncho południowych Indian Guarani.
WIECZNY CELEBRYTA
Agustín Barrios Mangoré jest do dziś popularnym artystą w Paragwaju. W 1908 roku nagrał pierwszą gitarową płytę na świecie.
EMERYTOWANY POGRANICZNIK
Widok na zabytkowy okręt „Farina”, niegdyś patrolujący granicę Paragwaju. Na drugim brzegu już Argentyna.
LUDZI SPOTKAŁEM – NIE ZABILI
– Byłeś w slumsach? – mój gospodarz nie może się nadziwić, kiedy wieczorem zdaję mu relację.
– Byłem.
– Ludzi spotkałeś?
– Spotkałem.
– Nie zaczepiali cię?
– Zaczepiali.
– Czego chcieli?
– Nie umieliśmy się dogadać, więc nie wiem. Zabrali mnie na swoją łódź. Wypiliśmy mate. I poszedłem.
– Ale że cię nie zabili? Ho, ho…
– To oni zabijają?
– Tak mówią, chłopcze, tak mówią. Nie widziałem, przecież nigdy tam nie chodzę.
NA STROESSNERA NIE PATRZ KRZYWO
Ranek zapowiadał się burzowy. Wiało. Gołębie, które obsrywały Plaza de Armas, czepiały się szczelin w bruku, ale wiatr odrywał jednego po drugim i rozchlapywał je po niebie.
Pałac prezydencki nazywa się Palacio de los Lopez, na cześć budowniczego, prezydenta Carlosa Lopeza. Patrzę i nikt mnie od tego patrzenia nie chce ustrzelić. Chociaż, jak mówi tutejsza legenda, gdybyś krzywym okiem spojrzał na pałac w czasach Stroessnera, już byś nie żył. Ten dyktator władzę zdobył w 1954 roku i należał do najskuteczniejszych satrapów kontynentu. Tylko Fidel Castro potrafił dłużej przy niej się utrzymać. Stroessner wprowadził bezterminowo stan wojenny i wygrał w cuglach kolejnych sześć elekcji. W 1975 roku służby specjalne sześciu krajów Ameryki Łacińskiej, przy cichej akceptacji prezydenta Nixona, opracowały plan inwigilacji lewicowej opozycji. Miały ich śledzić, ale wkrótce zaczęły likwidować. Operacja Kondor. W Paragwaju zginęło 4 tysiące osób. Wtedy zaczęło się to gadanie, że jeśli popatrzysz na prezydencki pałac spod oka, to wystarczy, żeby cię aresztowali i żebyś zmarł na torturach.
Generał Rodriguez obalił dyktatora w 1989 roku. Ciekawy rok! Księża ogłosili w kościołach, że nastała wolność. Generał ogłosił amnestię i zawieszenie kary śmierci. Rodriguez i Stroessner byli rodziną. Nie krzywdzi się rodziny. Pozwolił dyktatorowi wyjechać do Brazylii. Rodriguez, kiedy go wybierali na prezydenta, przysiągł na honor oficera, że nie będzie nim dłużej niż pięć lat. Zmienił konstytucję i zapisał w niej, że można być prezydentem tylko raz w życiu, i tylko przez pięć lat.
Wiatr szarpał monstrualnym trójkolorowym sztandarem nad pałacem, z którego Rodriguez wygnał Stroessnera. Dziś obaj na tamtym świecie grają w szachy albo siłują się na rękę. Jak to robili kiedyś. Koledzy z podwórka.
NADGRANICZNE ROZMYŚLANIA FILOZOFICZNE
Siedzę nad rzeką, budząc sensację pośród dzieciaków z biednej dzielnicy. Nie mam nic, co mógłbym im podarować. Szkoda. Tylko czapkę z daszkiem z napisem Ford. Pasuje na jedną z dziewczynek. Reszta musi się zadowolić wspólnym puszczaniem kaczek na wodzie. Tuż obok zażywa uroków emerytury zabytkowy monitor rzeczny, okręt wojenny „Farina”. Kiedyś pilnował granicy, ale teraz to już tylko udaje. Gdybym tak wskoczył do rzeki i popłynął na drugą stronę, byłbym w Argentynie.
Puszczamy kaczki. A małe, białe czaple latają za granicę i z powrotem, szukając miejsca, w którym mogłyby spokojnie zaczaić się na jakąś lepszą rybę. Patrzę na to i nagle dopada mnie myśl, że oto taki jest sens mojego podróżowania. Siedzieć i bawić się kamieniami nad rzeką, za którą zieleni się Argentyna.
– Ważne jest tylko teraz – mówię do dzieci, które oczywiście niczego nie pojmują w moim języku. – Trzeba się wyrzec nadziei na przyszłość i zająć świadomym przeżywaniem świata. Rozumiecie?
Poprzekrzywiały tylko głowy jak ptaki.