Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2013 na stronie nr. 64.

Tekst i zdjęcia: Przemysław Płuciennik,

Rycząca Gośka i inne


Wilsons Promontory jest jak Australia w pigułce. To miejsce na krańcu świata, gdzie żył kiedyś diabeł tasmański, nawiedzają wszystkie naturalne katastrofy. Co jakiś czas wstrząsają one południowo-wschodnią częścią kontynentu.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Tidal River trudno nawet nazwać miejscowością. Jest tu punkt informacyjny Parks Victoria, jest niewielki sklepik spożywczy, kawiarenka oraz jadłodajnia serwująca nieśmiertelną rybę z frytkami. Mieszkańcami są zaś urlopowicze, zwabieni urokiem jednego z najpiękniejszych parków narodowych Australii.
To jeden z niewielu kempingów na terenie Parks Victoria. Zarazem jedyny dostępny dla samochodów, umożliwiający też podłączenie do elektryczności. Dla nas jest to świetne miejsce wypadowe w dzikie tereny wiktoriańskiego wybrzeża, otaczające najbardziej na południe wysunięty przylądek kontynentu. W najciekawsze miejsca półwyspu Wilsons Promontory można dojść już tylko pieszo.

 

 

KEMPING NA BOŻE NARODZENIE

 

Senny kemping Tidal River ożywa co roku latem, zamieniając się w dwutysięczne miasteczko namiotów. Na przełomie grudnia i stycznia park przeżywa prawdziwe oblężenie i, aby nie został zadeptany, liczba nocujących turystów musi być ograniczana administracyjnie. Ponieważ chętnych jest więcej niż miejsc, co roku we wrześniu Parks Victoria ogłasza loterię: każdy może wysłać zgłoszenie online i każdy ma szansę na wygranie miejsca pod namiot na Boże Narodzenie.
Ale my przybywamy 16 marca, kiedy jest już po sezonie. Stoi jeszcze kilkadziesiąt namiotów, paru turystów przyjechało też spędzić tutaj weekend, ale po styczniowym szczycie nie ma śladu. Wchodzimy do punktu informacyjnego załatwić formalności. Zostawiamy dane kontaktowe do rodziny, na wypadek sytuacji kryzysowej. Zostajemy pouczeni o zakazie rozpalania ognisk na terenie parku oraz o konieczności uzdatniania przed konsumpcją wody ze strumieni.
Park Wilsons Promontory (przez Australijczyków nazywany w skrócie Wilsons Prom albo nawet The Prom) to miejsce szczególne. Najbardziej dziki i najmniej dostępny odcinek wybrzeża, połączony z kontynentem tylko wąskim przesmykiem o szerokości 5 kilometrów. Na teren parku wiedzie jedna utwardzona szosa, w dodatku kończy się ona w połowie półwyspu. Dalej jechać nie wolno nie tylko samochodem, ale nawet rowerem. Ale masowy turysta australijski, gęsto oblegający Tidal River, rzadko miewa chęć na spacery dłuższe niż kilkaset metrów. Jest to okoliczność sprzyjająca wędrowcom poszukującym ciszy i spokoju.

 

SAMO POŁUDNIE

South Point to najdalej wysunięty na południe skrawek głównego lądu Australii. Aby go zobaczyć, trzeba przejść ok. 20 km od ostatniego parkingu.

HALF WAY HUT

To maleńkie schronisko wygląda niepozornie, ale podczas ulewy jego widok cieszy nawet najbardziej wybrednego wędrowca.

PIKNIK NA SKRAJU DROGI

Zazwyczaj nie jest tu tak pusto – Picnic Bay leży blisko głównej szosy.

 

WIELKI OGIEŃ

 

Nasza trasa biegnie początkowo wzdłuż plaży Norman Beach, potem wspina się na wysoki klif w kierunku Oberon Bay. Jeszcze na Little Oberon Bay spotykamy kilkuosobową grupkę plażowiczów. Gdy po dwóch godzinach marszu opuszczamy wybrzeże Cieśniny Bassa, aby podążyć do środka półwyspu, zostajemy zupełnie sami. Niestety, opuszczamy brzeg oceanu, a nas opuszcza dobra pogoda. Resztę dnia spędzamy, idąc w rzęsistym deszczu, przerywanym tylko od czasu do czasu mżawką. Ale większym problemem tych terenów jest raczej ogień niż woda…
Każdego lata pożary pustoszą Australię i aby im zapobiegać, stosuje się wypalenia prewencyjne, nazywane „redukcją paliwa”. Cel jest jasny: skoro i tak dochodzi do samozapłonów, to lepiej wypalić niebezpieczny teren w sposób kontrolowany. Można to zrobić w sprzyjających warunkach: nie latem, tylko jesienią lub wiosną, i przy dogodnej, bezwietrznej pogodzie. Taka sytuacja miała właśnie miejsce w Wilsons Promontory w marcu 2005 roku, kiedy to Wiktoriański Departament Środowiska wyraził zgodę na jesienne wypalenie obszarów na południe od Tidal River.
Od początku nie szło to gładko. Pożar kilka razy przedzierał się przez linie graniczne, ale jakoś udawało się go opanować. Niestety, 1 kwietnia pogoda niespodziewanie zmieniła się, temperatura wzrosła, zerwał się wiatr i ogień przeskoczył drogę gruntową, która miała być dla niego zaporą. W krótkim czasie prewencyjne wypalanie zamieniło się w niekontrolowany pożar buszu, który zagroził wędrowcom nocującym na leśnych kempingach oraz na latarni morskiej przy południowym wybrzeżu półwyspu. Turystów trzeba było ewakuować, część śmigłowcami, innych zabrały łodzie. Obyło się na szczęście bez ofiar. Pożar strawił 6 tys. hektarów parku, a udało się go opanować dopiero po 17 dniach.

 

 

WIELKA WODA

 

Całkiem inna przygoda spotkała turystów biwakujących na Wilsons Prom sześć lat później, 23 marca 2011 roku. Tego dnia przez cały stan Wiktoria przetoczyła się ogromna burza połączona z intensywnymi opadami. W wielu miejscach wystąpiły lokalne powodzie, ale to właśnie dziki półwysep Wilsons Promontory oberwał najmocniej. W ciągu jednego dnia spadło tu 370 mm deszczu (30 proc. rocznej normy), co zmieniło rachityczne strumyki w rwące rzeki. Zniszczona została nie tylko większość pieszych szlaków oraz miejsc kempingowych, ale też jedyna droga łącząca Tidal River ze światem, porwana przez wzburzone wody Darby River. Czterystu turystów zostało odciętych od świata. W następnych dniach przewieziono wszystkich w bezpieczne miejsca śmigłowcami, a samochody musiały czekać na ratunek dwa tygodnie, aż na kapryśnej rzece zbudowano tymczasowy most.
Naprawa zniszczonej przez powódź infrastruktury zajęła dwa lata, i w chwili gdy wybraliśmy się na trekking, nie była jeszcze w pełni ukończona. Co ciekawe: powódź przyniosła nie tylko szkody. Przy okazji napraw odkryto kilkadziesiąt stanowisk archeologicznych związanych z kulturą Aborygenów, którzy przebywali na półwyspie już tysiące lat temu.

 

HERBACIANY LAS

Brzegi Tidal River gęsto porastają drzewa herbaciane. Te australijskie endemity występują na wybrzeżach, bo świetnie znoszą obecność słonawej wody.

W MARCU, CZYLI JESIENIĄ

Tidal River to jedyne miejsce w parku zawsze pełne turystów. Żeby uchwycić takie kadry, trzeba przyjechać w marcu, czyli australijską jesienią.

 

SKARPETKI W POŁOWIE DROGI

 

Przyroda na tym, położonym na krańcu świata, kawałku lądu bywa rzeczywiście humorzasta. Jeszcze tydzień przed naszym przyjazdem panowały tu 35-stopniowe upały. Teraz moglibyśmy się cieszyć z temperatur w okolicach 20 stopni, gdyby nie to, że deszcz leje przez całe popołudnie. Mimo szczelnych (tak się nam przynajmniej wydawało) ubrań czujemy, jak woda zaczyna płynąć gdzieś po plecach i nogawkach spodni, znajdując w końcu drogę do butów. Dochodzimy do maleńkiego schroniska o nazwie „Half Way Hut” (Domek w Połowie Drogi). Właściwie nazwa „schronisko” nie jest do końca uzasadniona, bo ten obiekt nie ma wiele wspólnego ze schroniskami, jakie znamy z polskich szlaków. Nasz „hut” to mały kamienny domek, pokryty blachą falistą, o którą dudni rzęsisty deszcz. Chatka nie służy jako miejsce noclegowe, ale raczej jako schronienie w przypadku nagłego załamania pogody.
W środku rozwieszamy mokre skarpetki, licząc słusznie, że jutro, w drodze powrotnej, zdejmiemy je suche. Korzystając z chwilowego przejaśnienia, ruszamy dalej. Jeśli następnego dnia chcemy dotrzeć do Południowego Przylądka, musimy dzisiaj przenocować u Ryczącej Gośki. Tę uroczą nazwę nadano maleńkiemu polu namiotowemu, noszącemu również zaszczytny tytuł najdalej na południe wysuniętego kempingu na australijskim kontynencie.
Gdy rozbijamy namioty w czasie kolejnej krótkiej przerwy w deszczu, jesteśmy tam sami, ale przed zapadnięciem zupełnych ciemności dołączają do nas dwaj kolejni miłośnicy wędrówek po buszu.

 

 

POWRÓT DIABŁA

 

Ranek witamy w lepszych nastrojach. Wiatr przegnał gdzieś chmury i nad drzewami widać czyste niebo, a ostre australijskie słońce zapowiada piękny dzień. Okazuje się też, że Rycząca Gośka nie jest tak całkiem dzika: przy drodze do latarni morskiej administracja parku ustawiła toaletę, która, mimo że bez bieżącej wody, jest – jak przystało na Australię – czysta. Po śniadaniu i kawie panuje tak dobra atmosfera, że jeden z nas postanawia nawet zażyć orzeźwiającej kąpieli w towarzystwie węgorza z pobliskiego strumyka.
Od Ryczącej Gośki do cypla są 4 kilometry marszu. Większą część dobytku zostawiamy jednak w obozie. Z lżejszymi plecakami maszeruje się raźniej, tym bardziej że widoki rozpościerają się przed nami piękne. Na Przylądku Południowym jesteśmy zupełnie sami: ani po drodze, ani na miejscu nie spotykamy żywego ducha. Najbardziej na południe wysunięty punkt Australii nie jest, jak widać, tłumnie odwiedzany przez turystów.
Spoglądamy w kierunku Cieśniny Bassa i leżącej gdzieś za nią Tasmanii. Trudno uwierzyć, że jeszcze 10 tysięcy lat temu The Prom połączone było przejściem lądowym z Tasmanią i tędy właśnie dostali się na wyspę Aborygeni. Późniejsze ocieplenie klimatu i podnoszące się wody oceanu odcięły Tasmanię od Australii, zaś Aborygeni nie potrafili już tej przeszkody pokonać. Był to też dość szczęśliwy zbieg okoliczności dla rodzimych australijskich drapieżników: wilka workowatego oraz diabła tasmańskiego, które wyginęły na głównym lądzie wyparte przez psy dingo, ale przetrwały na Tasmanii. Wilka workowatego na początku XX wieku wybili do ostatniego dopiero biali ludzie. Dzisiaj na Wilsons Promontory przygotowywany jest pionierski projekt przywrócenia diabła tasmańskiego Australii. Pierwsze diabły mają zostać wypuszczone na wolność w 2015 roku.
Dla nas to już w zasadzie koniec wyprawy. Pozostaje jeszcze wrócić na chwilę do Ryczącej Gośki, by po 15 km marszu zdążyć na ostatni tego dnia autobus w Telegraph Saddle. Po drodze czekają na nas jeszcze skarpety wiszące na sznurku w Domku w Połowie Drogi. Suche, rzecz jasna.