Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2013 na stronie nr. 86.

Tekst i zdjęcia: Michał Kozok,

Podróż siłami natury


Spotkałem człowieka, który łódką pokonał Amazonkę. To mi zaimponowało. Tamtej nocy z zazdrości nie mogłem zasnąć. Wtedy zrodził się plan przemierzenia Ameryki Południowej bez napędu silnikowego, z przylądka południowego na północny. Naszkicowałem mapę. Poniosła mnie jednak wyobraźnia i trochę przesadziłem. Ale jak już coś postanowię, łatwo się nie poddaję.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Dziewięć lat później stanąłem na Cabo Froward, najbardziej na południe wysuniętym krańcu stałego kontynentu. I tak przez następne jedenaście tygodni stawiałem kolejne kroki, jeden za drugim. Biegiem, pieszo, pontonem, po górach, lasach, rzekach, drogach i bezdrożach. W deszczu i słońcu, w zimnie i pod wiatr, o wschodzie słońca i pod tęczą. Ameryka Południowa oferuje bowiem pełen zestaw atrakcji.

 

 

BYĆ JAK WIATR

 

Patagonia to góry i stepy. Górską część trudno mi opisać, bo jakimi słowami można oddać piękno strzelistych skalnych wież, turkusowych lagun, wiszących lodowców, śnieżnobiałych szczytów czy wijących się rzek? Góry są niesamowite i spędziłem w nich sporo czasu. Chciałem też poznać stepy jako coś nowego, innego.
Wokół tylko trawa. Po trawie chodzę, na niej śpię i odpoczywam, na trawie gotuję i myję się, trawą oddycham. Mało brakowało, a trawą bym się odżywiał. Człowiek Trawa – tak na mnie wołają. Trawa zwykle jest zielona, bywa też żółta lub brązowa, innym razem czarna lub czerwona. Faluje niczym ocean, jest delikatna, ale bywa też ostra i nieprzyjazna. Zabiła już Grażynkę, moją towarzyszkę podróży – dmuchaną kaczuszkę. Aż dziwne, że tyle tej trawy, skoro nie ma tutaj wody – brak rzek, strumieni, nawet deszcz zapomniał o pampie.
Opis stepu byłby niepełny, gdybym nie wspomniał o wietrze. To stały bywalec, są razem z trawą gospodarzami tego terenu. Gdybym był wiatrem, to chciałbym być taki jak ten na patagońskiej pampie – silny, nieposkromiony, robiący to, co do niego należy. A wiatr powinien wiać. Nie walczę z pogodą, akceptuję ją taką, jaka jest. To pomaga lepiej znosić dyskomfort, który czasem z sobą niesie.
Ptaki nie potrafią lecieć do przodu, spotkani rowerzyści zawrócili, coś jest nie tak. Jednak wytrwale biegnę dalej, chociaż momentami zgina mnie w pół, stawia dęba, rzuca raz w jedną, raz w drugą stronę. Nie zatrzymuję się, bo w końcu to normalne, że w Patagonii wieje. Przestrzeń pozwala oddychać pełnią życia, a wiatr nie pozwala słyszeć własnych myśli. Mimo trudności udało mi się wybiegać dzienny limit bliski dystansowi maratonu. Ten dzień jednak do zwyczajnych nie należał – przeczytałem później w gazecie, że w związku z wyjątkowym wiatrem o prędkości 136 km/h zamknięto międzynarodowe lotnisko w Punta Arenas.
W parku Torres del Paine chodzę wyznaczonymi szlakami, ale później podejmuję decyzję o marszu na przełaj. Początkowo boję się trochę, jak miejscowi będą reagować na to, że chodzę po ich prywatnym terenie. Będą strzelać bez ostrzeżenia czy szczuć psami? Pierwszy płot przeskakuję nerwowo, drugi też. Przy dziesiątym już się relaksuję, a potem wcale o tym nie myślę. Idę najkrótszą drogą, jaką wskaże kompas.

 

BEZ TCHU

Zachwycony urodą rezerwatu Cerro Castillo i wykończony wspinaczką.

NIE WIEM, GDZIE JESTEM

Na pewno gdzieś w chilijskich Andach. Gubiłem się tam co chwilę, ale nawet lubiłem to uczucie.

OD SKLEPU DO SKLEPU

Wózkiem sklepowym pokonałem 180 km. Zniknął on z supermarketu w Coyhaique i pojawił się w supermarkecie w Puyuguapi kilka dni później.

 

TOWARZYSZE MOJEJ SAMOTNOŚCI

 

Drogę urozmaicają mi zwierzęta. Większość z nich na mój widok ucieka i gromadzi się w stada. Owce orientują się najpóźniej – mogę je podejść na kilka metrów, a uciekają, kiedy już mijam ich pastwisko. Zające też nie są najczujniejsze – trzy razy o mało co nie nabiłem ich na kijek. Natomiast konie, a czasami i krowy, idą za mną ciekawe w bezpiecznej odległości.
Guanako słychać, zanim jeszcze je widać. Zwykle wódz stada stoi dumnie na grani i ostrzega inne o mojej obecności dźwiękiem przypominającym skrzyżowanie śmiechu i gwizdu. Podejść je na bliżej niż kilkaset metrów udaje mi się tylko parę razy. Jeszcze trudniej jest z nandu, tutejszą odmianą strusia. Te uciekają panicznie poza zasięg aparatu.
Mam natomiast szczęście z sokołem siedzącym na płocie czy dzięciołem w transie stukania w drzewo. Tak rąbał, że szkoda mi było jego łba. Widziałem też kilka szarych lisów, w tym jednego bardziej obserwującego mnie niż ja jego. Jednak prawdziwy szlagier to znaleziony pośród brązowej trawy pancernik. Bał się maluch, więc po szybkiej sesji fotograficznej dałem mu spokój. Natomiast w górskiej części Patagonii warto było zabłądzić i kiedy męczyłem się z przekroczeniem skalnego kanionu, sporo radości sprawiły mi kondory, które szybowały nisko nade mną.

 

 

Z KACZKĄ NA TACZCE

 

Staję na szpitalnej wadze – zgubiłem sześć kilogramów samego siebie. Przejście górami wycisnęło ze mnie tłuszcz. Przeszukiwałem swoje śmieci w nadziei na znalezienie resztek jedzenia, a kiedy jadłem, musiałem zamykać oczy. Na szczęście był sezon na jagody, co prawda kwaśne, ale miałem z sobą najlepszą przyprawę świata – głód. Towarzyszył mi on długo, zbyt długo. Łącznie 16 dni błądzenia i odnajdywania pomiędzy Tres Lagos i Cochrane.
Na dole turkusowe jezioro, wyżej strome zbocze, pośrodku gęsty las. Przedzierałem się, walczyłem, szukałem innej drogi. Gubiłem się często. Nawet lubiłem to uczucie: marsz na azymut, klif, jezioro, gęsty las, szalejąca rzeka – którędy teraz? Nieraz musiałem zawrócić, ale w końcu przeszedłem tę dzicz.
Później dla odmiany maszerowałem wzdłuż drogi. Carretera Austral nie jest jednak autostradą, tylko małą dróżką położoną w malowniczych dolinach i przedzierającą się przez górskie przełęcze. Na jeden z nielicznych asfaltowych odcinków pożyczyłem wózek sklepowy z supermarketu w Coyhaique. Miałem ubaw – szczególnie podczas zjazdów, kiedy zwisałem na wózku i w szaleńczym tempie staczałem się z górki. Buty służyły jako ster i hamulce. Asfalt niestety szybko się skończył, musiałem więc wymyślić coś nowego. Po wizycie w lokalnym sklepie już wiedziałem, co będzie moim towarzyszem podróży przez kolejny tydzień. Mijający kierowcy mieli mnie za wariata – turysta z dmuchaną kaczką… na taczce. Z tymi dwoma nietypowymi środkami transportu udało mi się pokonać dystans nieco większy niż z Krakowa do Poznania.

 

SAMOPAS PRZEZ LAS

Park Narodowy Pumalin był jednym z najtrudniejszych odcinków wyprawy. Nawet zwierzęta niechętnie zapuszczają się w ten gęsty, dziewiczy las.

RWĄCA RZEKA

Przeprawa pontonem w parku Pumalin. Zakończyła się ona wywrotką. Byłem mokry i wystraszony, ale cały.

WALKA W PARKU

 

Ciężko się ruszyć w jakimkolwiek kierunku. Nie mam jednak wyjścia, sam się tu wpakowałem, sam się muszę wydostać. Według GPS w ciągu pierwszej godziny walki z leśną wegetacją pokonałem zaledwie 300 metrów. Waham się, czy nie zawrócić. Potwierdzają się przestrogi miejscowych, że ten las jest wyjątkowy. Park Pumalin jest dziewiczy, trudno dostępny, piękny i gęsty. Momentami zbyt gęsty. Nawet zwierzęta trzymają się z daleka od większości miejsc.
Mam ze sobą maczetę, ale problem jest taki, że można używać jej, gdy balans ciała nie jest zagrożony. Kiedy jednak nie widać podłoża przez leśne podszycie, a ziemia pełna jest powalonych pni, uskoków, skarp i rzecznych głazów, lepiej nie mieć przy sobie ostrych narzędzi, bo podczas upadku można się na nie nadziać. Upadam wiele razy, zwisam na uskokach, trzymając się lian, gałęzi i łodyg roślin, zapadam się pod spróchniałymi pniami i słabymi korzeniami. I znowu lecę, nie zdążyłem się chwycić drzewka – trzask i cisza. Złamałem… na szczęście kijek, a nie nogę.
Zakładałem trzy dni przejścia przez park, wyszło pięć. Dobrze, że wziąłem rezerwę jedzenia, chociaż nawet z nią jestem głodny, bo przecież nie mogę być pewien, ile jeszcze do końca. W dodatku miejsce słynie jako jedne z najbardziej deszczowych w Chile, większość czasu jestem zatem przemoczony. Najmniej przyjemne jest zakładanie mokrego ubrania rano, bo suchy zestaw muszę mieć na noc.
Największy błąd popełniam pod koniec pobytu w parku. Kiedy docieram do rzeki Reinhue, zamiast iść wzdłuż jej brzegu, nadmuchuję swój ponton i zaczynam spływać. Podczas przekraczania niektórych progów rzecznych lodowata woda wlewa się do środka. Ciężko jest manewrować pomiędzy kataraktami a podwodnymi głazami. Jednak na tym etapie zmęczenia wszystko jest lepsze od przedzierania się przez gęsty nadbrzeżny las. Przynajmniej tak mi się wydawało, nie wiedziałem jeszcze, co przygotował dla mnie wielkanocny lany poniedziałek.

 

 

ODPŁYWAJĄCY DOBYTEK

 

Ostro wiosłuję, walczę ile sił, staram się, jak mogę. Niestety, zderzenie nieuniknione. Tak oto nagle ze spokojnej płytkiej rzeki zrobiła się górska wzburzona woda, pełna podstępnych, ukrytych głazów i gałęzi. Wystarczyło parę poprzewracanych drzew i wąskie gardło spotęgowało siłę nurtu. Wpakowałem się w drzewa.
Nie umiem się wydostać, woda dociska ponton do drzew i próbuje przeciągnąć go na drugą stronę. Nie potrafię wrócić ani wspiąć się do góry. Szarpię. Kombinuję. Nagle świat zamiera. Wszystkie dźwięki są przytłumione, jakby z innego wymiaru. Jestem pod wodą. Instynktownie łapię gałąź i wynurzam głowę, aby złapać tchu. Ponton ciągnie mnie w drugą stronę – niezbyt długo, bo puszcza węzeł na lince łączącej mnie z nim. Wdrapuję się na górę i obserwuję cały mój dobytek niknący za zakrętem rzeki. Jestem sam, kompletnie przemoczony, w dziczy, gdzie od czterech dni nie widziałem nie tylko człowieka, ale też żadnego jego wytworu. Jeśli ponton zatonął, muszę do wieczora znaleźć ciepłe i suche schronienie.
Najpierw wracam, aby przekroczyć rzekę w płytszym miejscu, po pas. Potem biegnę – by uniknąć hipotermii, muszę rozgrzać organizm. Pomału ustępuje szok. Maszeruję wzdłuż rzeki i wypatruję pontonu. Po godzinie tracę już nadzieję na suche ubranie, jedzenie, namiot itp. Nagle jeden z nabrzeżnych kamieni zalśnił nieco inaczej. Już nie biegnę, tylko pędzę. Nie da się opisać ulgi, którą czuję, gdy widzę mój dmuchany ponton na płyciźnie.
Było naprawdę ciężko, a to zaledwie początek mojej podróży. Przeszedłem Patagonię, dwa tysiące kilometrów za mną, ale wciąż jeszcze czeka na mnie dziesięć tysięcy kilometrów drogi. Aż do lądowego północnego krańca kontynentu – kolumbijskiego przylądka Gallinas. Będę podróżował pieszo, konno, rowerem, żaglówką. Przez góry, dżungle, pustynie, jeziora i rzeki. Już nie mogę się doczekać.