W argentyńskim rejonie Andów jest magiczna siła, która zmusza mnie do stałych powrotów, choć rozsądek podpowiada, że powinnam poznawać nowe miejsca. Nie potrafię jednak zapomnieć tajemniczego piękna. Tęsknię za kojącym spokojem.
Dostępny PDF
Zauroczona krajobrazem kształtowanym przez naturę na przestrzeni milionów lat zapominam o problemach świata i własnych niepokojach. Upływ czasu staje się dla mnie naturalnym zjawiskiem, oczywistym faktem, przeciwko któremu przestaję się buntować. Marzę o andyjskich szczytach, o tysiącach kilometrów górskich łańcuchów zapewniających wciąż zmieniające się widoki i klimat. Od subpolarnego chłodu Ziemi Ognistej na południowym końcu kontynentu, przez smaganą wiatrem i deszczem Patagonię, poprzez suche i słoneczne okolice Mendozy w centralnej części kraju, do tropików i solnych pustyń na granicy z Boliwią.
W KRAINIE ARAUKARII
Potężne pasmo Andów stanowi naturalną, trudną do pokonania barierę, odgradzającą Argentynę od Chile. Ośnieżone sześciotysięczniki górują nad niższymi, łatwiejszymi do zdobycia szczytami, do których dotarcie nie jest jednak łatwe. Wytyczone szlaki istnieją głównie w częściej odwiedzanych rejonach objętych parkami narodowymi, w pozostałych trzeba zaufać książkowym opisom i własnej intuicji. Można również zorganizować wyprawę z lokalnym przewodnikiem, ale wymaga to czasu i pieniędzy. Traci się też pociągającą spontaniczność, eliminuje swobodę w wyborze kierunku. Ujarzmia to wyobraźnię i zmusza do podporządkowania się cudzym decyzjom, co nie przychodzi łatwo po rozsmakowaniu się w samotnej, mojej i męża, włóczędze po argentyńskich bezdrożach.
Oprócz skalistych grani i ostrych granitowych szczytów andyjskie pasmo gór oferuje dodatkową atrakcję, niezmiernie rzadką na innych kontynentach. Jest nią możliwość zdobycia wulkanów. Tajemnicze, samotne stożki wyrastają ponad ciągnące się przez cały kontynent alpejskie łańcuchy. Od najdawniejszych czasów pomagało to ludziom ustalić lokalizację i kierunki świata. Budziło, i wciąż budzi, podziw i szacunek dla nieujarzmionych sił kształtujących naszą planetę. Ich potęga wspaniale prezentuje się w rejonie pomiędzy Mendozą i Bariloche. W samym tylko Parque Provincial Payunia na przestrzeni 4500 km kwadratowych jest ponad 800 wulkanicznych stożków o różnych kolorach i wysokościach. Ten niedostępny teren absolutnych bezdroży jest szokująco ekstrawaganckim popisem przyrody, miejscem niezwykłych kształtów i barw.
Zdobycie wulkanu zawsze było moim marzeniem, które w Argentynie mogę w końcu zrealizować. Z daleka podziwiam pokryte wiecznym śniegiem, sięgające chmur kolosy, których zdobycie wymaga alpinistycznego przygotowania i wielu dni wędrówki. Nie dla mnie jest potężny Tupungato, bo wejście na niego uważane jest za trudniejsze niż na Aconcaguę. Nie będę mogła dotrzeć również do znacznie niższego Domuyo, bo ukrywa się on w sercu dziewiczego, niedostępnego rejonu.
Ale regularna, zaznaczona na mapie droga prowadzi do wulkanu Copahue położonego na granicy z Chile. Wiem z przewodnika, że możliwe jest dotarcie na jego szczyt, mimo że jest aktywny i zaskoczył świat wybuchem w 2000 roku. Niepokojące wstrząsy sejsmiczne ciągnęły się od lipca do października. Trzy kolejne eksplozje wyrzuciły w powietrze opary, popioły i kamienie na wysokość 3 km, przy czym pierwsza całkowicie opróżniła kraterowe jezioro na szczycie. Najpotężniejsza i najdłuższa była trzecia eksplozja, ale na szczęście miasteczka u stóp wulkanu, Copahue i Caviahue, nie ucierpiały tak bardzo.
WODA OGNISTA
Ten płomienny kolor nadają rzece minerały świadczące o bliskości wulkanu Copahue.
PODEJRZEĆ EWOLUCJĘ
Erozja ukształtowała żleb w zboczu wulkanu, odsłaniając wiekowe warstwy i pozwalając rzucić okiem na ziemską ewolucję.
SZMARAGDOWE SPA
Jeziorko zaprasza do kąpieli, a wodospad oferuje prysznic pobudzający nie tylko krążenie.
Droga do uzdrowiska Copahue jest żwirowa, wąska, pokonuje w bród potoki, ale jak każda prowadząca w głąb Andów, jest niezapomniana. Odbija od słynnej trasy Ruta 40 na zachód, w kierunku Chile i kłębiących się na horyzoncie chmur. Jest to dla nas normalne zjawisko i przyczyna, dla której preferujemy Argentynę, a nie jej równie malowniczego sąsiada. W Chile zatrzymują się wilgotne masy powietrza znad Pacyfiku, spadając na Andy ulewnymi i częstymi deszczami. W Argentynie prawie zawsze świeci słońce. Słońce zalewa dolinę rzeki, wzdłuż której ciągnie się nasza droga i nadaje jej złotą poświatę. Żółte trawy podchodzą pod szmaragdową wodę, na skałach pojawiają się kolorowe wykwity świadczące o dużej zawartości minerałów. Do turkusowego jeziora z pomarańczowych skał spada wodna kaskada. Mamy wrażenie, że poruszamy się po surrealistycznym pejzażu.
Na skalnych zboczach zauważamy potężne drzewa przypominające gigantyczne parasole. Są to odwieczne araukarie, zwane również monkey puzzle tree. Zadziwiające drzewa o niespotykanej urodzie i zaskakujących zdolnościach adaptacyjnych do skalistego, wulkanicznego podłoża. Wysokie i długowieczne jak amerykańskie cedry. Niewiele zostało na świecie tych gigantów, a największe ich skupisko jest właśnie w okolicach wulkanu, który planujemy zdobyć.
COPAHUE SIĘ GNIEWA
Copahue jest popularnym w Argentynie uzdrowiskiem, słynnym z leczniczych właściwości gorących źródeł, ujętych w baseny o różnej temperaturze i składzie mineralnym. Gdy do niego dojeżdżamy, wciąż świeci słońce, choć andyjskie szczyty i wulkan chowają się za gęstymi chmurami. Nad basenami unoszą się siarkowe opary, po ulicach spacerują kuracjusze. Zatrzymujemy się na nocleg w najstarszym w mieście hotelu Valle del Volcan, którym zarządza melancholijny kucharz Ricardo. Nie bardzo możemy dowiedzieć się od niego szczegółów szlaku na wulkan, ale traktowani jesteśmy bardzo życzliwie i rozpuszczani w trakcie obiadu niezliczonymi dokładkami.
Gdy budzimy się rano, na ziemi leży cienka warstwa śniegu i wulkan jest wciąż niewidoczny. Niezrażeni wyruszamy stosunkowo wyraźną ścieżką, czasami tylko znikającą we mgle. Okrążamy długie, szmaragdowe jezioro z dwoma samotnymi flamingami i zaczynamy ostrą wspinaczkę. Ścieżka ginie wśród skał, ale na szczęście chmury podnoszą się stopniowo, odsłaniając wspaniały krajobraz, choć sam wulkan wciąż jest niewidoczny. Natura nigdy nie wydawała mi się bardziej imponująca. Na horyzoncie ośnieżone, chilijskie szczyty, pod nami czarna, wulkaniczna wyżyna ze złotymi wykwitami minerałów i rozległa dolina Copahue i Caviahue. Wspinamy się po zboczu luźnych, pumeksowych kamieni, odkrywając, że leżą one na lodowcu. Zsuwamy się bez końca wraz z lawiną lodu i skał, z trudem zdobywając wysokość.
Wulkan złośliwie chowa się przed nami, nie pozwalając na znalezienie właściwej drogi. Powoli tracimy siły, a słońce zniża się niebezpiecznie, zmuszając nas do zaakceptowania porażki. Zawiedzeni zawracamy i praktycznie zjeżdżamy na butach aż do skał na krawędzi lodowca. Przed oczami mamy widok tak niezwykły, że zanika w nas uczucie klęski.
Wydaje się nam, że ziemia drgnęła lekko, więc szybko odwracamy się w kierunku wulkanu. Z czarnego krateru wysoko unoszą się opary, na niebie nie ma śladu chmur. Gdy schodzimy do miasteczka, dowiadujemy się, że Copahue znowu budzi się do życia i rejonowe władze zabraniają wstępu na jego zbocza. Spoglądamy na siebie, nie przyznając, że właśnie z niego schodzimy. Dwa miesiące po powrocie do domu dowiadujemy się o ewakuacji mieszkańców z rejonu wulkanu Copahue w oczekiwaniu na wybuch, do którego jednak nie doszło.
ZIMNE TRAWY
Szron wkrótce zginie na oświetlonych słońcem stokach wulkanu, choć szczyt Copahue uparcie kryje się w chmurach.
LANIN SIĘ ROZCHMURZA
Drugi wulkan, który pragniemy zobaczyć, jest położony na terenie Parque Nacional Nahuel Huapi. Krajobraz zmienia się tu zasadniczo, dominuje soczysta zieleń. Postrzępione granie odbijają się w wodzie jezior o nierealnych kolorach, miasteczka nabierają alpejskiego uroku, kojarzącego się ze Szwajcarią. Jest to wakacyjna część Argentyny, przyciągająca na letni odpoczynek, włóczęgę po lasach i kąpiele w kryształowo przejrzystych jeziorach.
Wulkan Lanin, wznoszący się na wysokość 3776 m n.p.m, leży w mniej odwiedzanej, trudniej dostępnej części parku. Na jego podbój wyruszamy z miasteczka Junin de los Andes polną drogą wzdłuż jeziora Huechulafquen. Niestety, znowu jedziemy w kierunku czarnych chmur nad Chile. Wiemy doskonale, że nie uda nam się zdobyć samego szczytu, potrzebny jest przewodnik i raki, ale pragniemy dotrzeć chociaż do krawędzi lodowca. Szlak prowadzi wśród charakterystycznych dla patagońskich lasów buków nirre i lenga, zmieszanych z potężnymi araukariami. Drobna mżawka zamienia się w obfity deszcz. Po dwóch godzinach wspinaczki dochodzimy do stromego, zupełnie ginącego w chmurach podejścia. I znowu musimy zawrócić, nie widząc sensu błąkania się wśród chmur.
Coś nas jednak wstrzymuje przed ucieczką z tego rejonu, słynnego z pięknych widoków i gigantycznych pstrągów w potokach. Pociąga nas cisza i niepowtarzalny nastrój w powietrzu. Ruszamy więc dalej drogą, która coraz mniej drogę przypomina, aż wreszcie kończy się na pastwisku hacjendy Hosteria Lanin. Niepozorne z zewnątrz budynki kryją uroczy hotel i restaurację. Sympatyczna seniora Marcjana pokazuje nam niewielki pokoik z łazienką i pyta, co zamawiamy na obiad. Jak zwykle w takich sytuacjach prosimy o comida typica i wyruszamy na spacer wzdłuż jeziora.
Silny wiatr tworzy na falach białe grzywy, ale jednocześnie przegania chmury. Ze zdumieniem odkrywamy, że nasza kwatera leży u stóp widocznego całkiem wyraźnie wulkanu. Przykrywa go biała czapa lodowca, strome zbocza nie wyglądają na przystępne. Kolejna porażka nie wydaje nam się w tym momencie tak straszna, szczególnie w trakcie obiadu w jadalni z olbrzymim, promieniującym ciepło kominkiem. Przez okna zaglądają ciekawskie owce, a gospodyni bez końca serwuje nam kolejne dania, czekając na naszą reakcję.
Ostatecznie, w trakcie całej podróży udaje nam się zdobyć tylko jeden wulkan. Jest nim Batea Mahuida położony w pobliżu miasteczka Villa Pehuenia. Prowadzi na niego szlak, który pokonujemy w godzinę od wyjścia z parkingu. W końcu odnosimy zwycięstwo i nasycamy oczy panoramicznym widokiem. Pogoda jest wspaniała, w każdym kierunku ciągną się andyjskie szczyty. Zdecydowanie wyróżnia się wśród nich osiem imponujących, wulkanicznych stożków. Rozpoznajemy wśród nich dwie znajome sylwetki. Dwa wulkany, Lanin i Copahue, które nie pozwoliły nam poznać się z bliska.