Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2007-08-01

Artykuł opublikowany w numerze 08.2007 na stronie nr. 44.

Osvaldo, kierowca taksówki, zamówił w ulicznym barze kieliszek canie, wódki z trzciny cukrowej. Miał dobry dzień. Godzinę temu sprzedał turyście z Kanady pięćdziesiąt peso w banknocie już wycofanym z obiegu. W przypływie szczerości zwierzył się, że jeździ na fałszywych numerach, trudno bowiem o licencję taksówkarza. Więc on sam wymyślił numer dla swojego auta - 43 780. Identyczny – ale prawdziwy – jeździ gdzieś po mieście. Kto to sprawdzi...?! Buenos przeraża swoimi rozmiarami. Mieści w sobie ponad czterdzieści tysięcy fabryk różnej wielkości. Jedna z centralnych ulic, Rivadavia, liczy ponad trzydzieści kilometrów długości. Avenida 9 Julio ma sto dwadzieścia metrów szerokości. W City krąży około dwóch milionów taksówek i czterdzieści pięć tysięcy autobusów. Metro przewozi dziennie ponad trzy miliony pasażerów. Nie sposób, nawet w ciągu kilku dni, poznać nadmorskiego kolosa, rozpościerającego się na przestrzeni 3800, kilometrów kwadratowych, w którym – jak się sądzi – mieszka dziś połowa Argentyńczyków. Trzeba jednak spróbować, czy chociaż przez chwilę nie uda się podpatrzyć duszy miasta.

 

 

Co w duszy gra

 

Wieczorem pustkami świecą urocze knajpki w XIX-wiecznych domach starego miasta -  San Telmo, gdzie przy butelce wina słucha się tradycyjnej argentyńskiej muzyki. Jedynymi gośćmi kawiarni "Caminito" na Balcarce 749 jest para podstarzałych turystów z Puerto Rico. Tuż za rogiem, w ekskluzywnej restauracji "Tortoni", z powodu braku publiczności aktorzy sami sobie biją brawo. 35 peso za wstęp odstrasza niejednego! A to La Boca, jedna z najstarszych części miasta. Tutaj właśnie dzięki angielskim żeglarzom powstał kiedyś miejscowy futbol, a później słynny klub Boca Juniors. Tu też zrodziło się tango. Tak, Buenos Aires ma duszę, żyje! Jest trochę smutne, nasycone melancholią, a jednocześnie zmysłowe, eleganckie i dumne. Tak jak tango. Tango unosi się w powietrzu, tangiem się tu oddycha. Z ulicznych głośników kolorowej dzielnicy sączy się muzyka, konkurują najwięksi mistrzowie tanga: Carlos Gardel, Julio Sosa i Astor Piazzola. Tutaj tańczy się na ulicach i w kafejkach. Taniec łączy w sobie prostotę codzienności z dużym wyrafinowaniem. Najlepsi tancerze nie są ani młodzi, ani nadzwyczaj piękni, są za to niesłychanie prawdziwi. Tańczą ze wszystkimi swoimi problemami, obiadami do ugotowania, kochankami, kredytami, bezrobociem i biedą. Jednocześnie są tak doskonali w swoim tańcu, tak ekskluzywni i nieuchwytni. I tak pięknie ze sobą w tym tańcu rozmawiają.

 

 

Z nizin na salony

 

W latach siedemdziesiątych XIX wieku, gdy tango się dopiero rodziło, tańczyło się je głównie w domach publicznych. Tańczyli tylko mężczyźni. Rywalizowali oni na wiele sposobów: dyskutując, pijąc, śpiewając, czasami sięgając po noże. Albo – tańcząc. Tango stało się czymś na kształt bezkrwawego pojedynku. Skąd w tangu wzięła się kobieta? Pierwszymi tancerkami były prostytutki. Tango rozprzestrzeniało się niczym zaraza. Pod koniec XIX wieku na popularne potańcówki zaczęli napływać dostojni goście. Młodzi Argentyńczycy z zamożniejszych domów przybywali do tancbud przebrani za prosty lud. Nie mogli się oprzeć zakazanemu światu. I tą drogą wyuzdany taniec z burdeli przeniknął na salony. Dziś, wieczorową porą, w każdej dzielnicy Buenos Aires można przypadkiem trafić do "tangerii" – miejsca, gdzie tańczy się tango.

 

 

Minuta z tangiem

 

Przed wejściem zaintrygował mnie napis na drzwiach: "Rock to nie wszystko". W środku uderzał surowy, industrialny styl. Zamiast muzyki klubowej czy techno rozbrzmiewało dźwięczne tango. Na podniszczonym parkiecie, jak na rondzie, wirowały pary. Od młodzieży po staruszków, od dżinsów po smokingi. Wszystkich łączyły precyzyjne kroki, głęboka koncentracja, kamienne twarze, muzyczne uniesienie. Kobiety tańczyły z zamkniętymi oczami, wspierając się lekko na swych partnerach, ufając im bezgranicznie. Podobnych miejsc jest w Buenos Aires mnóstwo. Niektóre, jak to, alternatywne, może nawet nielegalne, gdzie pomimo braku szyldu trafiają wszyscy zainteresowani, a inne bardzo eleganckie i wytworne. Tam nikt nie odchodzi od bon tonu tanga argentyńskiego; królują styl retro, kabaretki i długie boa z piór. Współcześni znawcy i nauczyciele tanga, jak Ruben "Milonga" Terbalca, tak określają niezwykłość tego tańca: "Jeśli przez jedną minutę udało ci się utrzymać kontakt z partnerem i pozostać w harmonii z muzyką, to przez minutę tańczyłeś tango. Jeżeli umiesz wykonywać dziesiątki wspaniałych figur, a nie spełniasz tych dwóch warunków, to nic o tangu nie wiesz".

 

 

Nazwa na wyrost

 

Wielki wymiar i zarazem kameralny urok ma śródmieście. Znalazły tutaj siedziby urzędy, banki, ambasady, sklepy z towarami znanych firm światowych. Przed kawiarniami ustawiono krzesła bezpośrednio na chodniku. W ich pobliżu –pucybut ze swoim warsztatem.  Obok snack-bary i minikramy ze słodyczami i papierosami. Trochę dalej kiosk z gazetami i ich sprzedawca rozsmakowany w yerba mate, napoju mającym odnawiać siły i uspokajać nerwy. W smaku przypomina gorzkie ziółka. Pije się go wyłącznie z wydrążonej tykwy przez blaszaną rurkę, zawsze bez cukru i zawsze powoli. W porze obiadowej, nie bacząc na upał – nawet gdy temperatura przekracza 38 stopni Celsjusza –wylegają na ulicę legiony sekretarek i urzędników. Kobiety ubrane są w jednobarwne sukienki. Mężczyźni noszą garnitury, białe koszule i krawaty, wielu ma włosy pokryte brylantyną. Wszyscy są uśmiechnięci i radośni. Zdziwiłby się na pewno don Pedro de Mendoza, założyciel miasta (w 1535 roku), gdyby mógł zobaczyć te wyelegantowane tłumy na ulicach. A także kolejny zdobywca hiszpański, Juan de Garay, który z większym powodzeniem położył podwaliny pod Buenos Aires (co znaczy: "dobre powietrze"). Nazwa miasta jest jednak bardzo myląca. Latem wilgotne opary z La Platy (Srebrnej Rzeki, a raczej buromętnej) sprawiają, że ulice zamieniają się w jedną olbrzymią łaźnię. Zimą, która zaczyna się w lipcu, Buenos tonie w obłokach mgły, nie ustają deszcze i mżawki; temperatura nie spada poniżej sześciu stopni Celsjusza.

 

 

W cieniu pałaców

 

Wytężona praca i bieda zostały wygnane poza śródmieście i dlatego nie rażą oczu gringos (zagranicznych turystów). Ma bowiem Buenos nie tylko ulice pełne pałaców, malowniczych blaszanych domów w Doc Sur, piękne parki z egzotycznymi drzewami – ma także dzielnice nędzy. Dwieście tysięcy wielodzietnych rodzin wegetuje w domach z surowej cegły, często bez okien. Tuż obok – również zamieszkane – rozsiadły się tak zwane miserie: budki z drewna i dykty, łatane tekturą czy gliną. Ludzie mają tu twarze przedwcześnie postarzałe, grzbiety przygięte pracą ponad siły. Statystyki twierdzą, że 43 procent mieszkańców Buenos nie ma bieżącej wody, 63 procent kanalizacji, a 85 procent fabryk nie ma urządzeń do oczyszczania ścieków...

 

 

Zjeść i grać

 

Chociaż mieszkańcy Buenos to mieszanina przybyszów z różnych krajów, to jednak mają dwie wspólne cechy: zamiłowanie do jedzenia i wszelkiego rodzaju gier. Każda z dziewiętnastu gmin wielkiego City organizuje własną loterię –  najczęściej niejedną. W niedzielę przy pełnych trybunach rozgrywane są mecze sportowe, głównie piłki nożnej. Sporo ludzi uprawia jachting, wioślarstwo, jazdę konną i sport automobilowy. Argentyńczyk kocha jeść, ale tylko mięso! Słynne stały się tutejsze potrawy: parillada – kawałki różnych gatunków mięs, przyrządzone na ruszcie i podawane w jednym naczyniu z uszami zwierzęcia, jego wątrobą, móżdżkiem... Jedna pełna porcja parillady waży kilogram. Churrasco, pieczeń z wołowej szynki, którą serwuje się wbitą na rożen wsuwany w specjalny uchwyt na stole. Bifo de lomo – polędwica licząca co najmniej trzydzieści centymetrów długości i tak ciężka, że można by z niej wykroić chyba sześć naszych befsztyków. Podaje się to wszystko z frytkami, ryżem albo pieczywem. Przyjęło się w Buenos, że każda rodzina ma swój asador, czyli piec z rusztem. Mniej zamożni ustawiają wspólny, na zapleczu domu. Tradycją jest przygotowywanie w nim mięsa wyłącznie przez mężczyznę. Również w restauracjach kucharzami są wyłącznie panowie. W miseriach męskie grono skupia się wokół małych przenośnych rusztów. Dziesiątki par oczu śledzą kawałek pieczonego kurczaka. Ktoś ubrany w szal o kroju indiańskiego poncha przełyka głośno ślinę... Może właśnie tu jest to prawdziwe Buenos Aires...?