Wierzę w szczęśliwe zbiegi okoliczności. Wystarczy tylko patrzeć i słuchać wewnętrznego głosu. I nie oczekiwać zbyt wiele, lecz pozwolić życiu, aby zachwycało. Tak wędruję. I tak było w Kolumbii.
Dostępny PDF
Podczas mojej pierwszej podróży do tego kraju Kolumbia promowała się kampanią pod hasłem: „Jedyne ryzyko jest takie, że będziesz chciał tu wrócić”. Jeśli o mnie chodzi, to kolumbijskie ryzyko nie przemija. Rok temu, przebywając w krainie jezior nieopodal Medellin, w miejscowości Guatape, usłyszałam o Caño Cristales. Przez lata nie było dostępne dla turystów ze względu na obecność guerrillas i grup paramilitarnych – obecnie otwarte jest dla odwiedzających, aczkolwiek wyłącznie w towarzystwie autoryzowanych przewodników. Spojrzałam na zdjęcia w internecie – tęcza kolorów, czerwono-żółto-zielona rzeka na tle niekończących się lasów – i wiedziałam, że chcę tam być.
FLAMINGI NAD PLAŻĄ TAROA W PUNTA GALLINAS
„Już kormorany odleciały stąd,
Poszukać ciepłych stron.
Powrócą wiosną nad jeziora...”
JAKA TO MELODIA?
Białe kaskady Caño Cristales, skomponowane z ciemnymi skałami, przypominają grającą klawiaturę pianina.
RZEKA JAK PŁYNNA TĘCZA
Caño Cristales położone jest w departamencie Meta, a jedyny transport tam to samolot – godzina lotu z Bogoty do La Macarena. Po drodze bezkresne tereny los llanos, trawiastej równinnej formacji roślinnej, z powodu swojej bioróżnorodności zwanej też Serengeti Ameryki Południowej. Kolumbijczycy lubią podróżować – w ten weekend przyleciało tu 200 osób.
Nie mogę doczekać się pierwszego spotkania z „płynną tęczą” – to kolejne określenie Caño Cristales. Łapiąc w biegu przekąskę w postaci sera z marmoladą (ach, te kolumbijskie wariacje słodko-słone), wsiadam na łódkę płynącą po Rio Guayabero. Po drodze żółwie wodne, papugi, iguany i hoacyn – ptak o niebieskiej głowie z rudym pióropuszem. A to tylko „droga do…”, którą codziennie rano będę przemierzać. Po 20 minutach wsiadamy do jeepa, i kolejne 30 minut jedziemy wśród równinnej zieleni. Już na miejscu dopada nas tropikalna ulewa. Jest dobry czas na lunch – ryba z ryżem i rodzynkami, serwowana w liściach bananowca.
Pomimo deszczu decydujemy się wyruszyć na spotkanie z Caño Cristales. A to, co zdumiewa na początku, to… wysoka świadomość ekologiczna. Mimo upału, słońca, insektów pilnuje się tu, aby do rzeki wchodzić bez nałożonych na ciało środków do opalania czy przeciw komarom, bo w ten sposób szkodzi się ekosystemowi. Druga obserwacja – krystalicznie czysta rzeka w kolorze… malinowym. Skąd ta barwa? To zasługa Macarenia clavigera, rośliny, która w okresie od lipca do listopada, dzięki odpowiedniemu poziomowi wody, tworzy to unikalne zjawisko. Spoglądam więc na czerwoną rzekę z licznymi spienionymi wodospadami na tle czarnych skał, przypominającymi los pianinos (pianina). A skały tutaj należą do najstarszych na ziemi, bo liczą 1,2 miliarda lat.
Każdego dnia mamy czas na kąpiel w malinowej rzece i pływanie pośród niesamowitych roślin. Prześwituje żółte podłoże, czasem, dzięki odbijającym się promieniom słonecznym, woda nabiera błękitnego i seledynowego odcienia. Po kąpieli jest pora na posiłek. Potem siedzenie nad wodospadem, aby podziwiać Caño Cristales i okoliczną równinę. Każdego dnia odkrywamy inną część rzeki i już trzeciego dnia wydaje mi się normalne, że rzeki są czerwone.
NATCHNIENIE MÁRQUEZA
Mompox, miasteczko, w którym zatrzymał się czas, i gdzie Gabriel García Márquez napisał powieść „Kroniki zapowiedzianej śmierci”. Przyjeżdżający na chwilę pozostają tu na dłużej.
PRZYLĄDEK ŻAGLI
Okolice wioski Cabo de la Vela – każdego dnia pustynia ma inny odcień. Kształt i kolor przylądka skojarzyły się płynącym w stronę lądu hiszpańskim odkrywcom właśnie z żaglami.
MIASTO NAD MAGDALENĄ
– Czy ktoś udaje się do Mompox? – pytałam w Cartagenie. – Nie, to daleko, i w ogóle czy warto? My jedziemy od razu do Medellin – odpowiadano. Zatem moja droga do Mompox z Tolu, karaibskiej miejscowości, przebiegała następująco: 3 autobusy, 2 taksówki, łódź, 5 motorów… I nadal uważam, że było warto. Jedyne przecież, czego nie warto, to spieszyć się.
Jeśli nie smakujesz powolnego życia, nie jedź do Mompox. Tam czas się zatrzymał i… jest magicznie. To Mompox stanowiło inspirację dla Gabriela Garcíi Márqueza podczas pisania „Kroniki zapowiedzianej śmierci”. W 1810 roku, jako pierwsze w Kolumbii, uwolniło się spod hiszpańskiego panowania i ogłosiło niepodległość; w 1995 roku zostało wpisane na listę UNESCO. Właścicielka pensjonatu, w którym się zatrzymałam, od razu wskazuje mi patio i hamak oraz oddziela kawałek aloesu, aby przyłożyć do mojej przypalonej na motorze nogi. Nie lubię tych pojazdów, ale nie miałam wyboru, bo akurat był strajk taksówkarzy, którzy domagali się zbudowania lepszej drogi od przystani do Mompox. 40 kilometrów pokonałam więc na różnych motorach, zmieniając je średnio co 8 kilometrów, jako że każdy odcinek był „obsługiwany” przez innego motocyklistę.
Wieczór w Mompox – spacer jego uliczkami, w tle lampy latarni i cykanie świerszczy. Mompończycy wystawili swoje bujane fotele przed domy, siedzą, rozmawiają, delektują się życiem. Często zagadują i życzliwie śledzą przemieszczających się po miasteczku przybyszów. Mompox ożywa jedynie podczas Wielkiego Tygodnia, słynie z procesji wielkanocnych. Można tu też odwiedzić jeden z sześciu kolonialnych kościołów, pospacerować po wąskich uliczkach, wpaść na lunch nad rzeką, a potem na zapleczu jadłodajni nauczyć się przygotowywać ryż po karaibsku. Rzeka Magdalena to także doskonałe miejsce do obserwacji ptaków. Po południu płynę łódką na spacer po niej, odwiedzając pobliskie wioski.
PIĘĆDZIESIĄT WIEKÓW PATRZY NA NAS
O prekolumbijskiej kulturze San Augustin, liczącej pięć tysięcy lat, wiemy niewiele. Tajemnicze statuetki prawdopodobnie chroniły groby szamanów oraz innych ważnych postaci. W okolicach San Augustin znajdują się ścieżki piesze i konne „szlakiem statuetek”.
VAMOS A LA PLAYA... O! OOO! O!
Uznawana za jedną z najpiękniejszych w Kolumbii, przebojowa jak z tytułowej piosenki – plaża Taroa na Punta Gallinas.
Z TORBĄ PRZEZ ŻYCIE
Kobiety Wayuu żyją z tkactwa. Ręczne wykonanie jednego mochila, czyli specjalnej torby, zajmuje nawet dwadzieścia dni. Towarzyszą one kobietom i mężczyznom ludu Wayuu przez całe życie.
DZIEŃ AWOKADO I PIĘĆSET STATUETEK
„Im trudniej dotrzeć, tym będzie ciekawiej” – to jedna z moich podróżniczych teorii. San Augustin i Tierradentro doskonale się w nią wpisują. Z Popayan odległość do nich wygląda na mapie na 60 kilometrów, lecz w rzeczywistości podróż zajmuje aż sześć godzin. W Popayan, zwanym białym miastem, odbywa się akurat festiwal gastronomiczny. Można popróbować przysmaków z różnych regionów Kolumbii. Jutro akurat będzie Dzień Awokado, które nigdzie tak nie smakuje, jak jedzone na trawie w towarzystwie posągów sprzed pięciu tysięcy lat.
San Augustin to najważniejsze stanowisko archeologiczne Kolumbii, świadectwo kultury, która rozwinęła się w dolinie pomiędzy rzekami Magdalena i Cauca. To, co po niej pozostało, to ponad pięćset statuetek przypominających swym wyglądem ludzkie postacie. Niektóre uosabiają święte zwierzęta, takie jak orzeł, jaguar, żaba. Uważa się, że statuetki chroniły groby zmarłych. Porozrzucane były po okolicznym terenie i jeszcze w ubiegłym wieku miejscowa ludność odnajdywała je w ziemi i ozdabiała nimi wejścia do swoich domostw. Udaję się do parku archeologicznego, gdzie zgromadzono ich najwięcej. Najokazalsza ma ponad siedem metrów.
Kolejne dni spędzam na wzgórzach w okolicach San Andres de Pisimbala, czyli w Parku Archeologicznym Tierradentro. To wyjątkowe miejsce w Ameryce Południowej. Pomiędzy wzgórzami wiedzie szlak, na którym odwiedzam groby z naskalnymi rysunkami. Wejścia do grobów mają kształt ślimakowaty, więc potrzebna jest latarka, aby podświetlić malowidła. Podczas jednego dnia można pokonać trasę do El Aguacate, skąd roztacza się wspaniały widok. Spotkałam tam dziewczynę, która codziennie po południu kontempluje przyrodę, bo uważa, że to miejsce ma wyjątkową energię.
GORĄCA ESENCJA
Bezkresne plaże, szmaragdowe morze oraz skwar i niedobór słodkiej wody – oto esencja regionu Guajira.
TRAMWAJ WODNY
Łódź z przystani Puerto de Media Luna do Punta Gallinas. Podróż pełnym morzem (Karaibskim) z Cabo de la Vela trwa trzy godziny. Jeśli sprzyja szczęście i dobre wiatry.
WAYUU, PUSTYNIA, A DALEJ TYLKO MORZE
Półwysep Guajira to najbardziej na północ wysunięta część Ameryki Południowej. Od góry Morze Karaibskie, na prawo Wenezuela. Teren zamieszkany przez ludność Wayuu został dostrzeżony przez Hiszpanów w 1498 roku, a próba jego podbicia miała miejsce w 1502 roku. Bez sukcesu – Wayuu dzielnie walczyli o swoją niepodległość i Hiszpanie nigdy nie zdobyli tej części kontynentu. Do dzisiaj Guajira to obszar autonomiczny, gdzie to, co kolumbijskie, miesza się z wenezuelskim. Bogaty w złoża naturalne: gaz, sól, węgiel. W Cerrejon wydobywa się rocznie 32 miliony ton węgla (po drodze mijamy pociąg nim załadowany, który liczył 127 wagonów!).
W cztery osoby wynajmujemy w Riohacha, stolicy departamentu, jeepa. Stamtąd, po dwóch godzinach, docieramy do Manaure. Zwiedzamy solnisko i poznajemy pierwszą kobietę Wayuu. Jej kolorowy strój kontrastuje z bielą soli, turkusem morza i błękitem nieba. Kolejne dwie godziny to droga przez krajobraz coraz bardziej sawannowy. Docieramy do Cabo de la Vela, miejsca, gdzie mieszka rodzina Wayuu, u której spędzimy najbliższe dni. Widok? Piasek, morze, lokalne hamaki i kilka chatek. Czas na lunch – oczywiście świeża ryba i patacones (smażone plasterki zielonego banana). Nie przewidziałam tylko, że przez najbliższe dni słodka woda będzie luksusem. Miejscowi obiecują wieczorny prysznic, zobaczymy…
Wyruszamy, aby obejrzeć okolicę. Pejzaż pustynny, z licznymi kaktusami, co pewien czas spotykamy też stada kóz i rancherías. Nad morzem kilku kitesurferów próbuje swoich sił. Osiadamy na jednej z plaż na kąpiel i piwo wenezuelskie Polar, z logotypem misia polarnego. Zachód słońca obejrzymy ze wzgórza z latarnią, czyli El Faro – bezkres morza, skały, niebo. Noc spędzamy w kolorowych chinchorros, które są znacznie wygodniejsze od przeciętnych hamaków. Wyrabiają je ręcznie kobiety Wayuu. Do snu kołyszą nas fale, ale nad ranem budzę się razem z komarami.
O piątej udajemy się do Punta Gallinas. Przed nami trzy godziny podróży rybacką łodzią na otwartym morzu. Po godzinie mam mdłości, więc kładę się wewnątrz łódki i zasypiam. Gdy budzę się, przede mną jest już pustynny widok. Kolejna ranchería i śniadanie à la colombiano, czyli smażone jajka z arepą (małą tortillą) i kawa. (Tutaj nawet na skraju kontynentu kawa jest zawsze pyszna!). Plus słodka woda z prysznica, to nic, że kropelka po kropelce…
Czas na kolejną wycieczkę. Wsiadamy na pakę i wyruszamy, a po kilku minutach podlatuje do nas insekt w kolorze pomarańczowoczerwonym i o długości około dwudziestu centymetrów. To langosta voladora – latająca langusta, czyli szarańcza. Dojeżdżamy do obszaru diun. Ich kolor jest pocztówkowy: od ecru po pomarańcz. Wspinamy się na sześćdziesięciometrową wydmę i zjeżdżamy w dół po piasku. Prosto do Morza Karaibskiego.