Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-10-01

Artykuł opublikowany w numerze 10.2014 na stronie nr. 14.

Tekst i zdjęcia: Anna Bunikowska, Zdjęcia: Richard Fairman,

Australijski dziki zachód


Z Kununurry wszędzie jest daleko. Do najbliższego miasta, Darwin – 834 km. Do Perth – 3215 km. Słynie ono jako najbardziej odizolowane miasto na ziemi. Darwin też jest jedynie wysepką cywilizacji w pustkach Terytorium Północnego. Miejskie życie i normalność (o ile uznamy za nią skaczące po trawnikach kangury) są dopiero na wschodnim wybrzeżu. Na zachód tylko busz. Pustka i dzicz. Outback.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Jechaliśmy własnym autem. Trasa Townsville – Kununurra, 2701 km. Kilka dni w samochodzie. Na mapie wypisane kursywą nazwy ogromnych farm, których zabudowań próżno wypatrywać. Za oknem busz, kraina czerwonej ziemi. Co dzień inna – lesista, skalista, pustynna, równinna. Niezmiennie nieprzyjazna. Za dnia żadnych ludzi, żadnych zwierząt, tylko drapieżne ptaki na niebie i miliardy much. O zmierzchu dziesiątki kangurów pasących się na poboczach. O tej porze nikt nie jeździ, to zbyt niebezpieczne. Zdezorientowane kangury rzucają się pod koła samochodów. W nocy – tysiące komarów i miliardy gwiazd.
W ciągu dnia noga drętwieje na gazie, a samochód pochłania kolejne kilometry prostej i pustej po horyzont autostrady. Od czasu do czasu z rykiem silnika wyprzedza nas road train. Trzy przyczepy, do 50 metrów długości. Już nie samochód, a stwór z outbacku. Transformers… Kilka dni w upale i wyobraźnia zaczyna wymykać się spod kontroli.

 

MARSZ NA PIWO!

Hash House Harriers to międzynarodowa społeczność biegaczy. W Kununurrze z powodu temperatur tylko maszerują. Piwo po całym dniu chodzenia jest hashowym rytuałem.

DRZEWO JAK CYSTERNA

Australijskie baobaby są blisko spokrewnione z afrykańskimi. Potężne pnie są dowodem adaptacji do życia w suchym środowisku – drzewa potrafią magazynować w nich do 100 tysięcy litrów wody.

 

METROPOLIA KUNUNURRA

 

Kununurra jest stolicą Kimberley – geograficznego i administracyjnego regionu północnej Australii Zachodniej, o powierzchni zbliżonej do terytorium Szwecji. Stolicą i największym miastem. Niewiele to znaczy, bo liczy sobie raptem 9 tysięcy mieszkańców. Zgodnie z australijską definicją miasta jako „osady z pubem” jest jednak metropolią, bo bary są aż dwa. Sklepów monopolowych – kilka. Razem z dwoma supermarketami tworzą centrum rozrywkowe Kununurry. Można pomyśleć, że wiele Australijczykom do szczęścia nie trzeba. Każdy ma swój domek z ogródkiem (lub chociaż konającym trawnikiem za płotem), bo ziemi i przestrzeni w outbacku jest aż nadto, więc wysokiej zabudowy jeszcze tu nie wynaleziono (jedyne piętrowe budynki w mieście to hotel, motel i szpital). Niemal każdy ma samochód z napędem na cztery koła (bo offroadowa jazda to codzienność, sport, rozrywka, a dla wielu punkt honoru), elektryczny grill na werandzie i piwko z papierosem pod koniec dnia. Wielu ma też łódki, bo z Kununurry blisko nad Argyle, największe sztuczne jezioro Australii. Przede wszystkim mają jednak outback z jego ukrytymi jeziorkami, rzekami i wodospadami.
Natomiast gros Aborygenów ma alkohol. Stać ich. Oprócz zasiłku dla bezrobotnych, zasiłków dla rodzin wielodzietnych, rent, mieszkań socjalnych i wszelkich innych pomocy otrzymują tantiemy z pobliskiej kopalni różowych diamentów. Jak wysokie? Plotki głoszą, że tutejsi autochtoni nie serwisują ani nie naprawiają swoich samochodów. Jeżdżą nimi do upadłego, a potem porzucają lub palą w buszu i… idą kupić następny.
Aborygeni stanowią 50 procent mieszkańców miasta. Radni Kununurry zrobili wszystko, by utrudnić społeczeństwu dostęp do trunków wyskokowych. Sklepy monopolowe otwierane są dopiero o 14. W jednym sklepie jeden pełnoletni i trzeźwy obywatel może kupić tylko jeden litr wysokoprocentowego alkoholu. Zorganizowanie większej imprezy staje się logistycznym wyzwaniem. Aby uniknąć posądzeń o dyskryminację, prawo wszystkich traktuje tak samo. Właściciele barów jednak ustawiają na bramkach ochroniarzy, którzy niemal zawsze znajdą powód, by Aborygenów nie wpuszczać. Oczywiście nigdy nie jest nim kolor skóry. Buty, klapki, koszulka, paznokcie, nietrzeźwość… Zawsze coś się znajdzie.
Kununurra robi fatalne pierwsze wrażenie. Tłumy podpitych Aborygenów przesiadujących na trawnikach skwerów, parków i pasów zieleni. Pijana warta pod supermarketem, nieustannie próbująca swoich szans w wyżebraniu dolca albo papierosa. Chude dzieciaki tłukące butelki na krawężnikach. I opowieści. Niemal każdy biały Australijczyk ma w zanadrzu opowieści o włamaniach, kradzieżach, napadach z bronią w ręku albo gangach 6-latków bezczelnie rabujących domy, świadomych swej bezkarności, gdyż są zbyt młodzi, by iść do poprawczaka. Strach, naprawdę strach chodzić po ulicach.
Mieszkałam w Kununurze ponad miesiąc. I nigdy nic złego ze strony Aborygenów mnie nie spotkało. Fakt, wielu z nich już o 15 jest porządnie pijanych, a ich fascynacja tłuczonym szkłem jest niemal obsesyjna. (I zagadkowa, bo pomimo 45-stopniowych upałów i palących płyt chodnikowych zjeżonych szklanymi odłamkami, Aborygeni wszędzie spacerują boso. I nie mają w sobie nic z fakirów. Nagminnie kaleczą stopy). Zawsze jednak byli dla mnie mili i uprzejmi. Nawet jeśli konsekwentnie nie rozdawałam żadnych drobnych.
Ile jest więc prawdy w opowieściach o bandach kradnących autochtonów? Prawdą jest konflikt trawiący to niewielkie miasteczko. „Biali” nienawidzą „czarnych”. „Czarni” to zapijaczone pasożyty społeczne. „Czarni” rozpamiętują lata krzywd, stracone pokolenie, odebraną im ziemię i wieczną niesprawiedliwość społeczną. Oczywiście są „dobrzy Aborygeni”, którzy przyjaźnią się z „tolerancyjnymi Australijczykami”, główną melodią społeczną jest jednak obopólny rasizm.

 

DALEKO JESZCZE?

Drogi do najpiękniejszych miejsc w buszu często są sezonowe i umowne. Richard i Shrek suną w górę mętnej rzeki, starając się znaleźć drogę na brzeg. Przejazd poprzedziło brodzenie w poszukiwaniu twardego dna.

SMOCZYCA

Kimberley to ojczyzna wielu przepięknych agam. W tutejszym buszu żyje 28 gatunków jaszczurek zwanych, ze względu na bajkowe kształty i kolory, „małymi smokami”.

POŁUDNIE NA ZACHODZIE

Droga do Harris Hole. W południowym słońcu bledną kolory rdzawych skał i soczyście zielonego spinifeksu (rodzaj ostrej trawy) – to krajobraz typowy dla tej części zachodniej Australii.

 

BUSZUJĄC W BUSZU

 

Kimberley to jednak nie miasta. To przede wszystkim przyroda. To skaliste, rdzawe góry. Leżące u ich stóp równiny porasta sawanna. Prawdziwa „afrykańska” sawanna. Wysokie trawy, strzeliste termitiery i baobaby. Trawy są niesamowicie ostre. Tu nikt nie chodzi w sandałkach. Spear grass osiąga trzy metry wysokości. Spinifex rośnie na stokach, w niskich, kłujących kępkach. Oba gatunki płoną błyskawicznie. Baobaby pęcznieją nad morzem traw. Niezgrabne, spuchnięte i olbrzymie. Tak wielkie, że pni niektórych drzew używano w przeszłości jako więziennych cel. Dziś stanowią jedynie niesamowity element krajobrazu, ulubiony motyw kartek pocztowych i schronienie dla wielu zwierząt.
Tutejsza sawanna to kraina kangurów górskich, walabii, a także szeregu mniejszych torbaczy w innych częściach kraju zdziesiątkowanych przez introdukowane drapieżniki oraz nadmierny wypas owiec i bydła niszczących naturalną roślinność. Kimberley jest krainą tak dziką i nieprzyjazną, że nawet australijskie rolnictwo, z założenia rozwijające się w warunkach ekstremalnych, niemal pominęło ten teren. Dlatego też w wysokich trawach, krzakach i skalnych rumowiskach wciąż żyją pocieszne jamraje, cętkowane desurysy czy makabryczne kowari, które na pozór wyglądają jak urocze myszki. Są jednak torbaczami i… bezwzględnymi drapieżnikami mordującymi ofiary swojej wielkości.
Krwiożercze kowari oczywiście turyście niegroźne. Każdy słyszał jednak, że Australia to najniebezpieczniejszy kontynent na świecie, gdzie wszystko czyha na ludzkie życie: węże, kangury, krokodyle, meduzy, ośmiornice, rekiny, pająki i psychopaci z „Wolf Creek”. Tak naprawdę żadna z tych istot nie jest wyspecjalizowanym oprawcą turystów i, jeśli może, stara się ludzi unikać (może poza meduzami i bohaterami horrorów). Należy jednak zachować ostrożność. W Kimberley żyją trzy z czterech najbardziej jadowitych węży kontynentu – mulga, tajpan i zdradnica śmiercionośna. Są aktywne głównie nocą. W dzień jest zbyt gorąco. Dlatego też, obozując pod namiotem, warto wyrobić sobie zwyczaj chodzenia wszędzie z latarką, żeby przypadkiem nie nadepnąć w ciemnościach na najbardziej jadowitą gałąź na świecie.
Krokodyle? Wieczorem trzcinowiska otaczające Lily Creek Lagoon żarzą się czerwonymi ślepiami. Wystarczy mocna latarka i krótka przejażdżka łódką, by naliczyć kilkanaście gadów. Niemal każda dryfująca kępa trzcin i gałęzi ma swojego krokodyla. Zwykle malutkiego. To są krokodyle słodkowodne. Nieduże, niegroźne, rybożerne. Prawdziwy postrach i australijskie legendy, krokodyle różańcowe, żyją kilkadziesiąt kilometrów dalej, na wybrzeżu. Wyndham, pobliski port, ma swojego etatowego potwora, rzekomo specjalizującego się w konsumpcji bydła załadowywanego na statki. Czasami krokodyle różańcowe płyną w górę rzeki. Optymiści twierdzą, że zatrzymują się na tamie. Pesymiści, że jeśli chcą, to idą dalej.

 

AUSTRALORZEKOTKA SZMARAGDOWA

Pozująca na kierownicy roweru autorki.

BUSH KID

Siedmioletni Martin, aby wykąpać się w miejscu zwanym Harris Hole, jechał motorem 30 kilometrów po gruntowej drodze. Na ostatnim odcinku, przejeżdżając przez rzekę, niestety utopił go. Dzieci buszu są dzikie i niezniszczalne.

KRAINA CZERWONEJ ZIEMI

Rude skały, rude drogi, rude termitiery.

 

DLA NAS, A NIE DLA MAS

 

Aby poznać okoliczny busz, warto mieć przewodnika. W informacji turystycznej dowiemy się o rejsach łódką u stóp Śpiącego Buddy, Ukrytej Dolinie czy Black Rock Waterfall. Najpiękniejsze atrakcje tubylcy trzymają jednak dla siebie.
Widzisz tę żabę na ścianie? To jest Litoria caerulea, w wąwozach czasami możesz wypatrzyć podobną, ale z żółtymi plamkami na grzbiecie, to będzie Litoria splendida. Splendida, bo taka ładna… A te kwiaty zmieniają kolor, gdy są już zapylone. Ta rodzina nazywa się Verticordia. Wiesz, co to znaczy? Zwrot serca – bo są takie ładne, że od razu się w nich ludzie zakochują… – moim przewodnikiem był Richard. Był wymarzonym nauczycielem. Poznaliśmy się na couchsurfingu. Dzięki niemu każdy weekend spędzaliśmy, wędrując po buszu.
Nigdy wcześniej nie chodziłam na wycieczki, gdzie pływanie byłoby tak samo istotnym sposobem poruszania się jak chodzenie. Nigdy nie traktowałam wodospadów jako oczywistych celów wspinaczkowych. Nigdy też nie przypuszczałam, że zwykli ludzie mogą robić tak niezwykłe rzeczy. Australijczycy mają fantazję.
Wędrowaliśmy zawsze większą grupą, bo Richard ma wielu przyjaciół i wielbicieli. Spotykaliśmy się „pod wielkim baobabem”. O świcie. Godzinę po wschodzie słońca upał sięgał 40 stopni. Żar lał się z nieba. Wysiadaliśmy z samochodów i ruszaliśmy w busz. Każdy z butelką wody w ręku, czapką na głowie i zapasem kremu do opalania. Strój kąpielowy pod szortami. Taki outbackowy niezbędnik. Powietrze drżało. Kamienie chrzęściły pod butami. Gdzieś w krzakach odzywały się pojedyncze ptaki. Poza tym było cicho. I pusto. Tylko ludzie są na tyle głupi, by wychodzić na tak ostre słońce.
Ścieżka urywała się zwykle po kilkudziesięciu metrach. Dalej szliśmy na przełaj. W Kimberley, jeśli pada hasło „idziemy do Middle Springs”, to podjeżdża się samochodem tam, gdzie akurat można dojechać, a potem maszeruje w kierunku rzeczonego źródełka. Żadnych dróg, szlaków czy oznaczeń. Ciężko byłoby tu samotnemu turyście, zwłaszcza że turystów tu nie chcą. Niech sobie pływają łódkami i wydają kasę w barach i lokalach. Najciekawsze atrakcje są tylko dla zaprzyjaźnionych. Chronią je. Nie tylko przed obcokrajowcami, ich wrzaskami i śmieciami, ale i departamentem ochrony środowiska. A nuż urzędasy dowiedzą się i zrobią z czegoś park narodowy? Zamkną i zakażą wstępu, bo zbyt niebezpiecznie?

 

AUSTRALIJSKIE POCZUCIE HUMORU…

...O ile w tym przypadku faktycznie żartują. Pędzące road trainy zabijają co noc dziesiątki zdezorientowanych światłem kangurów.

AUTOSTOPEM PRZEZ OUTBACK

 

Wyjeżdżaliśmy z Kununurry autostopem. Samochód, zgodnie z naszymi marzeniami i opiniami ekspertów, że w outbacku popyt na wozy jest spory, a podaż niewielka, sprzedaliśmy z dużym zyskiem. Ruszyliśmy o świcie. Wysmarowani kremem do opalania, objuczeni litrami wody, pełni niepewności. Kilka dni później byliśmy w Karijini National Park – 1990 km dalej. Można? Można! Jednak da się autostopować po upiornie gorącym outbacku.
Ruch na drogach jest niewielki, 3-4 samochody na godzinę, głównie o świcie. Autostopowanie jest w Australii czasochłonne, zawsze więc staraliśmy się czekać na okazję w okolicy jakiegokolwiek cienia, łapiąc na zmianę. Najbardziej niebezpieczne jest odwodnienie – więc pilnowaliśmy, by mieć wystarczający zapas napojów. Gdy raz, z powodu błędu na naszej mapie, utknęliśmy bez wody, pomogli nam Aborygeni. Podróżowali w przeciwnym kierunku. Zatrzymali się, zapytali, czy wszystko z nami w porządku, czy może zwariowaliśmy albo słońce nam przygrzało… Po czym podarowali nam kilka butelek i pomknęli dalej. Wszyscy rozsądni kierowcy podróżują po outbacku z dużym zapasem wody, tak naprawdę więc ciężko byłoby umrzeć z pragnienia. Co innego spłonąć. Widzieliśmy przerażająco wiele pożarów buszu, na szczęście tylko z okien samochodów.
Mimo wszystko autostopowanie jest możliwe, a Kimberley wcale nie jest aż tak dalekie i niedostępne. Jest za to bezwzględnie warte zobaczenia!