Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2015 na stronie nr. 32.

Tekst i zdjęcia: Anna Bunikowska,

Pośrodku niczego


Nullarbor oznacza „krainę bez drzew”. To adekwatna nazwa równiny rozciągającej się wzdłuż centralnej części południowego wybrzeża Australii. Nie oddaje jednak istoty tego miejsca, ponieważ Nullarbor to nie tylko brak drzew. To kompletna pustka.

W naszych marzeniach „wielkiej wyprawy dookoła świata” nigdy nie planowaliśmy podróży przez Australię. Nie z powodu geograficznej ignorancji czy ukrytych antypatii do kangurów i państw wyrosłych z kolonii karnych. Przyczyną było realistyczne umiarkowanie w marzeniach oraz skromność zasobów finansowych. Tak się jednak złożyło, że pod wpływem chwili i promocyjnej ceny biletów wylądowaliśmy w Perth. Po kilku tygodniach chaotycznego autostopowania w południowo-zachodniej Australii, odbijania się od bram sadów, winnic i stadnin koni, nasza podróż zyskała ostateczny kierunek. Na wschód. Południowym wybrzeżem.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

PIKNIK NA SKRAJU DROGI

Wszyscy mówili, że się nie uda. Powariowali. Zginą w buszu. Umrą z pragnienia. W outbacku nikt nie bierze na stopa, a jeśli bierze, to tylko psychopata rodem z horroru Wolf Creek. 36 godzin czekania... I pojechali!

OLDTIMER AUSTRALIJSKI

Biorąc pod uwagę odległości, jakie dzielą Nullarbor od „reszty świata”, nie powinno dziwić, że starych samochodów nie holuje się na złomowisko. Farmerzy mają tu prywatne cmentarzyska wyeksploatowanych wozów, rdzewiejących powoli gdzieś w kącie za stodołą. Niektóre z nich wyglądają całkiem zabytkowo.

DOMEK NA PRERII

Konie są wielką miłością gospodarzy i ich dzieci. Niemal każdy wieczór po szkole internetowej i pracy na farmie mali Australijczycy spędzają w siodłach.

 

NAJDŁUŻSZA PROSTA ŚWIATA

 

Staliśmy na poboczu autostrady numer 1 tuż przy stacji benzynowej na obrzeżach Norseman. To ostatni bastion cywilizacji, jeśli można za taki uznać miasteczko o populacji niesięgającej tysiąca osób. Dalej już tylko busz, outback i bezludzie. Kangury, dzikie wielbłądy i wiatr. Dzikie konie, węże, koty i dingo. Najbliższa osada Eucla (80 mieszkańców) była 700 km dalej. Najbliższe miasto – 1200 km dalej. Popatrzyliśmy po sobie – zakutanych w czapki, szaliki i inne wełniane dodatki. Była noc i przeraźliwie zimno. „Będzie przygoda!” – pomyśleliśmy.
Obudziliśmy się o 5 rano, żeby złapać falę (a raczej falkę) opuszczających miasteczko campervaniarzy, zwanych tu siwymi nomadami. Po osiągnięciu wieku emerytalnego sprzedają oni domy z ogródkami, kupują campervany i ruszają zwiedzać swój wielki kraj. Okazało się, że nie zatrzymują się dla autostopowiczów. Na równinach Nullarbor przebiega granica pomiędzy Australią Zachodnią a „resztą kontynentu”, tranzyt wszelkich warzyw, owoców i miodu jest zakazany, więc bogaci turyści zawczasu opróżniają bagażniki. Przeszukaliśmy pobliskie śmietniki. Australijskie ceny sprzyjają freeganizmowi. Pozbieraliśmy jabłka i ziemniaki, uzupełniliśmy zapas wody i ruszyliśmy przed siebie.
Był piękny, słoneczny dzień. Powietrze było tak czyste i przejrzyste, jak tylko w Australii potrafi. Busz srebrzył się i zielenił nieśmiało kępami grubolistnych roślinek. Miedziane pnie drzew mallee (Eucalyptus gracilis) lśniły. Miodojady buszowały hałaśliwie w krzakach. Tablice drogowe informowały o absurdalnych dystansach do miast na wschodnim wybrzeżu. Dobrze się szło.
Wędrowaliśmy poboczem do późnej nocy. W końcu rozbiliśmy namiot pod niewiarygodnie gwieździstym niebem i poszliśmy spać. Mieliśmy naszą przygodę! Następnego dnia zwinęliśmy dobytek, wyszliśmy na autostradę i zaczęliśmy maszerować z powrotem. Kończyła nam się woda.
Wtedy zatrzymał się Chang, Tajwańczyk. Wylądował w Australii dwa tygodnie temu. Praktycznie nie mówił po angielsku. Jechał do pracy, do Melbourne. Zapakowaliśmy się do pełnoletniej toyoty i ruszyliśmy na wschód przez busz, który „nieustannie” (co kilkadziesiąt, a może kilkaset kilometrów) zmieniał się subtelnie w mniej lub bardziej szarawy, zielonkawy, brązowawy. Rzadko dawał powody do zakrętów. To właśnie na tym odcinku autostrada bije rekord Guinnessa w kategorii „najdłuższa prosta droga na świecie”. 146,6 km bez zakrętu. Tylko zasypiać za kierownicą.

 

 

PRZYSTANEK RAJ

 

Farma, do której zmierzaliśmy, znajdowała się dokładnie pomiędzy Norsemen a Ceduną. Pośrodku Nullarbor, czyli „pośrodku niczego”. Do najbliższego miasteczka 600 km. Najbliższy szpital 800 km. Najbliższy przedstawiciel służby zdrowia w osobie pielęgniarki – 170 km stąd. Najbliższy bar – 60 km. Najbliższy sąsiad „dwa dni drogi na zachód od tamtej góry na horyzoncie”. To nie był żart. Paradise Station obejmowała powierzchnię 1,5 mln ha, 100 na 150 km. Wszędzie było daleko.
Przez większą część roku farma miała sześcioro mieszkańców: troje dzieci, rodzice, guwernantka. I kot. Carol, 39-letnia farmerka, niemal każdy dzień witała pozdrowieniem „kolejny dzień w raju na ziemi”. Stałyśmy na ganku ich wiekowego, rozpełzającego się wbrew jakiejkolwiek myśli architektonicznej domu, i patrzyłyśmy przed siebie. Za symbolicznym płotkiem i furtką oplecioną zdziczałą różą po horyzont rozciągał się busz. Po bardzo odległy horyzont. Ziemia płaska jak stół, wyschnięta i zszarzała. Tylko orły na dramatycznym, chmurnym niebie. Taki to raj.
Carol urodziła się na farmie i poślubiła chłopaka z innej farmy, położonej niedaleko (co w tych warunkach może oznaczać dystans 500 km). Przez jakiś czas żyli w Adelaide. Ona była pielęgniarką, on kierowcą TIR-a. Wrócili przy pierwszej okazji. Wydzierżawili ziemię w pakiecie z bliżej nieoszacowaną liczbą owiec, osłów i kucyków. Kupili stado krów i kilka koni, bo uwielbiają jeździć, poza tym nie stać ich na helikopter, a koniem wygodniej zaganiać bydło niż motorem. Z czasem pojawiły się dzieci.

 

WOMBAT Z ŁOMOTEM

To niesamowite stworzenie. Małe, krępe, kosmate i krótkowzroczne. Wombat wieczorami opuszcza norę, by paść się wśród suchych krzewinek buszu. Zaniepokojony potrafi rozwijać zaskakujące prędkości na swoich krótkich łapkach, pędząc z hukiem i łomotem godnym wielkiego zwierza.

PASTWISKO POD TĘCZĄ

W krainie, gdzie średnie roczne opady wynoszą 140 mm, spodziewać się można niezmiennie czystego nieba. Jednak w czerwcu nad Nullarbor niemal zawsze pędzą chmury, a tęcze pojawiają się nad rozległą równiną nawet kilka razy dziennie.

COWBOY RYAN

Na farmie o powierzchni 15 tys. km2 nadzór inwentarza jest wyzwaniem. Jednak krowy wiedzą, że nie należy oddalać się od poideł, które w tych jałowych pustkowiach są jedynym źródłem wody. Ryan może więc jednocześnie kontrolować pompy i stado.


Zakupy robi się tu przez telefon. Raz w tygodniu przejeżdża TIR zaopatrujący farmerski świat i pod każdą z furtek zostawia zamówioną paczkę. Poczta również przychodzi raz w tygodniu, a z nią ciuchy i dodatki z eBaya. Ryan byłby szczęśliwy, chodząc całe życie w dwóch koszulach i jednym kapeluszu, ale Carol i Susie z pewnością nie. Istnieją specjalne farmerskie sklepy odzieżowe, gdzie w jednym eleganckim katalogu zwiewne bluzeczki i sukieneczki prezentowane są tuż obok kantarów i derek dla koni, jednak dziewczyny uwielbiają kupować w internecie. Mniej farmersko, bardziej miastowo.
Gdzie one to noszą? Niewiarygodne, ale prawdziwe – do Paradise Station co chwilę przyjeżdżają goście. Jako jedyna przystań na wybitnie długiej i nudnej trasie przyciąga wszystkich, którzy zapędzają się w te rejony Australii – bliższych i dalszych znajomych gospodarzy. Życie sąsiedzkie kwitnie, bo przecież warto czasami posocjalizować dzieciaki, poplotkować albo podeliberować, jak naprawić pompę wodną czy samochód. Oprócz tego zjeżdżają tu goście, o których mogliby śnić powieściopisarze: łowcy dingo, piloci awionetek, emerytowani speleolodzy… Kuchnia Carol jest niezwykłym miejscem.
Gdy jednak farmerzy chcą „wyjść gdzieś wieczorem”, wybór nie jest duży – prywatna plaża, nory wombatów, „las” (osiem skatowanych wiatrem drzewek) lub przydrożny pub 60 km dalej. Piłeś – jedziesz. Byliśmy na dwóch „klubowych” imprezach. Wahały się nastrojem między imprezą w remizie a potańcówką w podstawówce. Po jednej stronie panowie podpierający ściany, po drugiej nobliwe gospodynie wiejskie, hulające po parkiecie i wyginające się w tańcu na beczkach i stołach do bitu „I’m sexy and I know it”.

 

 

SZKOŁA ŻYCIA

 

Daniel nauczył się jeździć samochodem, gdy podrósł na tyle, aby jednocześnie sięgać nogami pedałów, a głową wystawać nad kierownicę. Obecnie najchętniej pędzi przez busz na swoim crossie. Ma 11 lat. Wcześniej nauczył się jeździć konno. Tutejsze dzieciaki może i mają chomiczki czy króliczki, przede wszystkim mają jednak konie. Niektóre mają też domowe kangury albo wombaty.
Uczą się przez internet. Żeby ułatwić uczniom koncentrację, „szkoła” w Paradise Station jest poza domem – w kolorowym baraczku 10 metrów za kuchennymi drzwiami. W ciemne zimowe poranki dzieciaki marudziły nad tostami z vegemite (specyficznym australijskim smarowidłem do chleba), że muszą iść do szkoły.
Największą nauką jest jednak życie na farmie. Doglądanie bydła na tak ogromnym terenie oraz papierkowa praca z tym związana wymagają wiele czasu. Dodajmy do tego prowadzenie domu, wychowywanie dzieci, opiekę, hodowlę i ujeżdżanie koni, ciągłe naprawy, remonty i renowacje starej zabudowy farmy, ogródek warzywny, a z powodu nieustannych wizyt niezapowiedzianych gości zabawę w przydrożną zajezdnię – i podzielmy przez dwie dorosłe osoby. Bardzo dużo pracy. Dlatego dzieci bardzo szybko zaczynają pomagać rodzicom. Mają swoje obowiązki i zadania. Myślę, że szybciej dorastają. Są poważniejsze, bardzo samodzielne, odpowiedzialne.
Trafiliśmy tam przez Woofing – nasze wielkie odkrycie i ratunek dla niskobudżetowych łazęg. Niezachęcająca nazwa oznacza pracę za wikt i opierunek. Oczywiście Carol i Ryan zbyt cenią sobie swoją prywatność w raju na ziemi, aby spraszać obcych. Trafiliśmy do nich dzięki bezbłędnie działającej w Oz zasadzie „przyjaciele moich przyjaciół są moimi przyjaciółmi”. Przez ponad miesiąc malowaliśmy ściany, szlifowaliśmy deski, lakierowaliśmy framugi, pieliliśmy grządki, sadziliśmy drzewka… Przede wszystkim jednak obserwowaliśmy ich życie, słuchaliśmy ich historii. Z czasem na tym dziwnym końcu świata zaczęliśmy się czuć trochę jak u siebie.

 

EASY RIDER

Na tym odludziu samochody pojawiają się raz na 20 minut. Czekając na okazję, można więc spokojnie się zdrzemnąć, nie obawiając się o bagaż.

ZNIKĄD DONIKĄD

Czerwona ziemia, błękitne niebo, a w koronach eukaliptusów kryją się kolorowe papugi. Busz w najpiękniejszej swej odsłonie!

WIELORYBI ŻŁOBEK

 

Ciężko było nam ruszyć dalej. Zaczęłam nawet doceniać te ascetyczne widoki wyschniętego buszu pod zjawiskowym niebem i, gdy zarzuciliśmy plecaki dociążone potężnymi zapasami jedzenia, a Carol pożegnała się z nami na poboczu autostrady, było mi naprawdę żal, że to już koniec.
Dzień jednak był piękny. Pobocza gęsto zasłane świeżym trupem kangurów, nieomylnym znakiem, że w najpopularniejszej i jedynej w okolicy tawernie odbyła się kolejna impreza na końcu świata. Podchmieleni farmerzy po raz kolejny brutalnie przetrzebili populację nieostrożnych torbaczy, hołdujących samobójczej filozofii, że trawa najlepiej smakuje spod kół samochodów. Gdzie martwe kangury, tam orły. Upiorna powszechność kangurzego ścierwa, metodycznie produkowanego przez pędzące dniem i nocą roadtrainy szybko zamienia te ptaki z łowców w padlinożerców. Wciąż jednak wyglądają dostojnie, królewsko.
Po kilku godzinach zatrzymał się rozklekotany van. Steven, Matt i Marley – mormon, buddysta i pies. Przyjaciele z dzieciństwa. Steven mieszkał w Sydney, dochował się córki, syna i psa. Matt w Perth ma osiem córek i żonę. Po 25 latach postanowili się spotkać i przeżyć kolejną męsko-chłopięcą przygodę – przejechać wzdłuż południowego wybrzeża i robić szalone rzeczy. Kąpać się po zachodzie słońca w oceanie, spać w buszu, śpiewać przy ogniskach. Przede wszystkim jednak jechać legendarną Eyre Highway. Autostradą przez pustkę. A my z nimi. Przez trzy dni. Dobrze nam się rozmawiało, milczało i jechało. Uroczo i entuzjastycznie, niemal szczerze kibicowali naszym wyczynom w rzępoleniu na harmonijce. Przede wszystkim jednak spełnili wszystkie z moich marzeń, które zdroworozsądkowo skatalogowałam już jako niewykonalne.
Odwiedziliśmy Head of Bight i widzieliśmy wieloryby! 42 wieloryby biskajskie. Wielorybice z wielorybiątkami, unoszące się w wodzie tak lazurowej, jak z reklam wakacji na rajskich wyspach. Dla nich to były wakacje, ściągają w te okolice, by ich nowo narodzone cielęta nabrały sił i oswoiły się z oceanem w spokojnych wodach okolicy, zanim popłyną dalej na południe. Malownicza zatoka otoczona klifami i wydmami jest uznawana za najlepszy punkt obserwacji waleni w całej Australii, a od maja do października wieloryby widywane są w tym rejonie niemal codziennie. Pojechaliśmy również na klify Nullarbor. To spektakularny koniec kontynentu, gdzie Australia urywa się nagle wysokimi, pionowymi ścianami skał, tłuczonych wściekle przez fale oceanu.
Z głową pełną myśli o wielorybach, orłach i klifach jechałam na wschód, przysypiając co chwilę, by po nieokreślonym czasie drzemki obudzić się ze strachem, że ominęło mnie coś ciekawego, i jednym szybkim spojrzeniem skonkludować, że za oknem dalej jest pusto i płasko. Trochę bardziej zielono, szaro, krzaczaście czy trawiaście. Z czasem jednak pojawiły się pierwsze sponiewierane wiatrem drzewa, stopniowo zyskujące na wysokości i urodzie. Wśród nich wyrastały wiatraki. Wiły się rude drogi. Pojawiały pola. Większe i większe, coraz częstsze, coraz rozleglejsze, by ostatecznie wyprzeć z krajobrazu szorstkie chaszcze buszu. Nullarbor… zostało za naszymi plecami.