Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2015 na stronie nr. 74.

Tekst i zdjęcia: Anna Dąbrowska,

Moto tango argentyńskie


Nie było ciepło, choć słońce górowało w zenicie. Nie było zimno, choć każdy podmuch miał w sobie coś złowieszczego. Przed nami rozpościerał się niezwykły „krajobraz nicości”, a w nim mocno osadzone Andy i zupełnie pusta ruta 40. Droga w sercu wielkiego kontynentu, na której byliśmy tylko my i nasze motocykle.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Moja maszyna wyraźnie się rozhulała, ale jak tu się nie cieszyć, skoro trasa płaska jak stół aż po horyzont. Pierwszy przystanek w Argentynie to Chilecito, miasteczko senne, ale niepozbawione specyficznej magii. Lata świetności ma już za sobą. Cud inżynierii, czyli prowadząca w góry, długa na 40 kilometrów kolejka wagonikowa wraz z całą maszynerią stoi bezczynnie w blasku późnopopołudniowego słońca. Kolejka była dziełem inżynierów brytyjskich i niemieckich. Przez pierwsze trzydzieści lat minionego stulecia pracowała, transportując ludzi i aprowizację do kopalni w górach.

 

RUTA NASZA ULUBIONA

Raz górą, raz dołem. To asfaltem, to szutrem. Zakrętami i odcinkami prostymi jak strzała. Ruta 40 biegnie przez prawie całą Argentynę i jest pełna zaskakujących zwrotów akcji. Dlatego też lubią ją motocykliści.

OBOK LONDYNU, BLISKO BETLEJEM

El Shincal, ruiny prekolumbijskiego miasta na rubieżach inkaskiego imperium. Leżało ono na głównym szlaku Camino del Inca i było miejscem handlu i odpoczynku dla wędrowców przemierzających kontynent. Pozostałości osady znajdują się 6 km od miasteczka Londres (Londyn) i 25 km od Belen (Betlejem).

TWARDZI W TWIERDZY

Tarasy miasta Quilmes, będącego najpierw miejscem oporu ludu Diaguita przeciw Inkom, a potem hiszpańskiej inwazji. Położenie tej twierdzy chroniło zarówno przed niepożądanymi gośćmi, jak i zmiennymi warunkami atmosferycznymi.

 

WYMARZONA CZTERDZIESTKA

 

Odkręciłam mocniej gaz, żeby poczuć tę niesamowitą wolność. Motocykl pode mną przyjął wyzwanie i razem pędziliśmy przez krainę utkaną z czerwonego pyłu i brązowych skał. Przed nami na mapie pokazały się ruiny El Shincal. Prekolumbijskie miasto, założone i zbudowane przez Inków, mieściło się na szlaku pielgrzymkowym Camino del Inca, ale miało charakter raczej komercyjny. Pielgrzymi mogli tutaj odpocząć, wzmocnić się przed dalszą drogą, a także pomodlić o pomyślność w dotarciu do celu. Lokalni mieszkańcy natomiast mieli okazję, aby sprzedać im swoje wyroby. Wdrapałam się na niedaleką piramidę i rozejrzałam. Widok był kojący, spokojny. Pod nogami zielone kępki roślin, a na horyzoncie dumnie wypiętrzone góry.

Ruta 40 to droga biegnąca praktycznie przez całą Argentynę. Dobry asfalt pozwala na sprawną i szybką jazdę, ale są też długie kilometry szutru, zdarzają się i brody o zdradliwym i śliskim dnie. Mimo to „czterdziestka” pozostaje wymarzonym szlakiem na motocyklową wędrówkę. Od czasu do czasu pojawiają się przycupnięte przy niej, na wpół uśpione wioski składające się z kilku domostw, w których żyją ludzie wrośnięci w tę ziemię od pokoleń. Czasem pojawia się jakaś większa miejscowość ze sklepem i kościołem. Na przykład Hualfin, które wita podróżnego świątynią w kolorze pudrowego różu, zaś ołtarz wewnątrz budynku wygląda jakby zrobiono go z cukierków.

Tym razem nasz namiot stanął pod dachem, w lokalnym nieukończonym spa, do którego każdy może przyjść bez względu na porę dnia lub nocy, a ciepła woda tryska ze ściany wartkim strumieniem.

Chcąc zwiedzić kolejny ważny punkt podróży po Argentynie – Quilmes, ruiny dawnej stolicy indiańskiego plemienia Diaguita – musieliśmy znowu zjechać z drogi numer 40. Tutaj Indianie nie ulegli Inkom, pozwolili natomiast wchłonąć się inkaskiemu imperium na drodze dyplomatycznej, rozwijając przy tym własną kulturę. Dopiero rządy wprowadzone przez Hiszpanów oraz reguły przeniesione ze Starego Świata, które przyjęli z odrazą, zmieniły ich życie. Mieli swój ustrój polityczny i swój system wartości, nie rozumieli więc zamorskich religii czy europejskiego pojęcia własności.

Quilmes było twierdzą i centrum oporu ludu Diaguita przeciwko hiszpańskiej inwazji. Do dziś zresztą ruiny te pozostają dla Indian ważnym miejscem. Wyraźnie też pokazują, jak mądrym rozwiązaniem inżynieryjno-architektonicznym posłużyli się dawni mieszkańcy tych ziem. Rozpostarli swoje miasto u podnóża góry i na jej zboczu, w naturalnym zakolu chroniącym przed zmienną pogodą oraz intruzami, z rozległym widokiem na pełną kaktusów dolinę. Kaskadowe rozmieszczenie poziomów, kamienne umocnienia, pozostałości po domostwach robią na zwiedzających wrażenie. Przysiadłam na kamieniu i patrzyłam przed siebie. Piękna perspektywa i niczym nieskrępowana przestrzeń!

 

MOTOCYKLEM PRZEZ GALERIĘ

W wąwozie Quebrada de Cafayate, już po zjechaniu z ruty 40. Czerwone skały wzdłuż trasy tworzą naturalną galerię rzeźb o przedziwnych kształtach.

WĄSKIE GARDŁO SZATANA

To ciasne przejście nazywa się Gargantua del Diablo (Diabelska Gardziel). Zaraz za nim jest parów, w którym można spędzić cały dzień, obserwując grę świateł padających na jego ściany.

ŻYWE I MECHANICZNE

W Parku Narodowym Calilegua. Głęboko w selwie spotkanie koni – żywych i mechanicznych.

 

PRZYDROŻNE EFEKTY SPECJALNE

 

Kemping w miasteczku Cafayate wyglądał okazale i europejsko. Każde stanowisko miało własne zasilanie w światło i szybki bezprzewodowy internet, a łazienek tyle, że można sobie było wybrać kolor płytek na ścianach. Jednak wrażenie światowości tego przybytku prysło, kiedy za płotem z drucianej siatki pojawiło się stado dzikich, niemiłosiernie ujadających psów.

Cafayate o poranku jest nagrzane i leniwe i – podobnie jak każde miasto w Chile czy Argentynie – ma centralny plac w kształcie kwadratu. Tu skupia się życie lokalnej społeczności, tu można dobrze zjeść i wychylić kufel ciemnego piwa Salta, które w niczym nie ustępuje produktom belgijskich lub holenderskich browarów o wieloletniej tradycji.

Tutaj, czyli w Cafayate właśnie, skończyła się nasza przygoda z rutą 40. W pewnym momencie odbiła ona w lewo, a my skierowaliśmy się do Salty, przez niezwykle malowniczy wąwóz Quebrada de Cafayate. Z Cafayate do Salty daleko nie jest; dla zadziornego silnika mojej yamahy dystans dzielący te dwie miejscowości to krótkie „myk”. I tak z pewnością jeżdżą ci, którzy doskonale znają te okolice. Ja, razem z moim towarzyszem, jechałam wolno, przyglądając się naturalnym rzeźbom o przedziwnych kształtach. Pozwalałam wyobraźni przyspieszać, gdy z czerwonych skał co chwilę formowały się dziwne kształty. Bo przyroda zadbała tu o efekty specjalne. Widziałam maczugi, zwierzopodobne głazy, m.in. skałę przypominającą chomika, iglice i średniowieczne zamki. Interpretacje nie miały końca. A nad naszymi głowami pojawiły się kondory!

Trudno jechać szybko przez tak fantastyczny krajobraz, więc zatrzymywałam się, kiedy tylko miałam okazję. Chyba najbardziej spektakularnym przypadkiem okazała się Gargantua del Diablo, czyli Diabelska Gardziel – parów z widowiskową grą kolorów i warstw skalnych, pośród których fotograficznych inspiracji szukać by można bez końca.

Droga prowadziła dalej, zakręty były łagodne, słońce przyjemnie grzało, gdy nagle kątem oka dostrzegłam jakieś dziwne skały. Z daleka można by je uznać za kolejny wybryk natury. Ale nie! To nie były skały. W słońcu południowej półkuli wygrzewały się lamy… Niejeden raz spotykałam je na swojej trasie, ale pierwszy raz były tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Zawróciłam motocykl i podjechałam do zwierząt. Obok mieścił się nieduży domek z rękodziełem na sprzedaż, a do lam dołączyło jeszcze sześć kotów i dwa psy. Zajrzałam w ślepia lamy. Wyrażały jednocześnie ciekawość i strach. Zwierzę raz wyciągało ku mnie głowę osadzoną na długiej szyi, a raz cofało ją. I wcale nie pluło! W końcu dopięłam swego i położyłam rękę na puszystej i miękkiej sierści. Po chwili zanurzyłam ją w futrze aż po łokcie.

 

 

SALTA DO RANA

 

Do miasta Salta, stolicy prowincji o tej samej nazwie, dotarliśmy późnym popołudniem. Po wielu nocach spędzonych w namiocie wreszcie mogliśmy spać w łóżku z pościelą. Nieduży hotelik, mieszczący się bardzo blisko głównego miejskiego placu, wydawał się ostoją luksusu. Salta to urocze miejsce, w którym czuć było argentyńskiego ducha. Miasto tętniło życiem. Na każdym rogu zapraszały sklepy z rękodziełem, w których można było kupić też zestaw do picia yerba mate w kolorach neonowych. Przy miejscowej katedrze znalazłam polski akcent w postaci pomnika Jana Pawła II.

Wieczorem miasto rozkwitło – klaksony, uliczny gwar i ludzie, którym nigdzie nie było spieszno, przechadzający się po głównym placu i okalających go uliczkach. Bo też Argentyna żyje w nocy. W tym kraju do kawiarni czy na wieczór z tangiem wychodzi się około północy. Argentyńczycy tańczą swój narodowy taniec do rana, by potem pójść do pracy lub powrócić do domowych obowiązków. I trudno znaleźć na ich twarzach ślady intensywnej nocy. Jak oni to robią? Ja, zmęczona trudami drogi, zasnęłam, zanim nocna Salta rozkręciła się na dobre.

 

NIE PLUJĄ NA TURYSTÓW

Z daleka wyglądały jak skały. Lamy, ten stały (aczkolwiek ruchomy) element argentyńskiego krajobrazu, witają przybyszów z życzliwą obojętnością. Wygrzewają się w słońcu i wcale nie plują na turystów.

TU RZĄDZI URAKKA

Ten sympatyczny i wścibski ptaszek z rodziny krukowatych o nazwie urakka śmiało wita turystów w Parku Calilegua. Sprawdza też, czym przyjechali i co jedzą.

PTAKI URAKKI ORAZ TUKAN NIEOBECNY

 

Z asfaltu trzeba odbić w żwirową drogę i jechać nią ze dwadzieścia kilometrów w głąb lasu. O tym, że dotarliśmy do Parku Narodowego Calilegua, świadczył murowany domek strażników i łańcuch zagradzający drogę. Krótka procedura sprawdzająca, kim jesteśmy, i namiot stanął na rozległej polance z murowanym piecem do barbecue.

Park zajmuje prawie 80 tysięcy hektarów i jest schronieniem dla wielu gatunków zwierząt. Zamieszkują go jaguary, oceloty, pumy i tapiry, a także różne gatunki ptaków, w tym tukan, i to właśnie na spotkanie z nim liczyłam najbardziej. Jednak zamiast tukana nasze obozowisko obsiadły bardzo ciekawskie urakki – ptaki z rodziny krukowatych, o charakterystycznych żółtych podbrzuszach i czarnych pióropuszach na głowach. Trzeba było je odganiać, bo najchętniej weszłyby do reklamówki z jedzeniem. Ale interesowało je nie tylko to, co skrywała torba. Urakka siadła na kierownicy motocykla i pukała dziobem w lusterko, druga sprawdzała, czy kanapa jest wystarczająco miękka.

Park Narodowy Calilegua powstał w 1979 roku i nie do końca chodziło wtedy o ochronę przyrody. W dolinie rzeki San Lorenzo mieszczą się plantacje owoców i trzciny cukrowej, które korzystają z czystej wody spływającej z parku. Dzięki zaangażowaniu wielu osób udało się zebrać pieniądze i utworzyć obszar chroniony, przekonując plantatorów, że ochrona dzikiej przyrody umożliwi im rozwijanie swoich biznesów.

Park jest świetnym miejscem na bird-watching, podglądanie ptaków, ale my poszliśmy szukać śladów większych zwierząt. Niestety, duże koty nie ujawniają się w obecności człowieka, w rozmiękłym błocie objawił się tylko trop tapira – trzy szeroko rozstawione place i trzon stopy. I te ptaki! To nic, że nie zobaczyliśmy tukana, i tak było co podziwiać: jastrzębie władające niebem nad lasem, orły patrolujące rzekę, gangi papug wariujące w koronach drzew i oczywiście wścibskie kolorowe urakki. Zielony mokry las był żywy, roztętniony głosami wszelkich stworzeń. Rześkie powietrze, parująca ziemia, niebo zasnute mgłą i wilgotne ciepło – moje wyobrażenie o równikowym lesie spełniło się w dość odległym od równika parku argentyńskim.

Po dwóch dniach pobytu w zieleni wróciliśmy na asfalt, by pognać ku kolejnej granicy. Dokładnie tak, jak opisał to kiedyś Edward Stachura: „lato, jesień, zima, wiosna, do Boliwii droga prosta”. Tam pożegnaliśmy Argentynę i wjechaliśmy w kolejną krainę – mistyczną, pełną tajemnic i niezwykłości.