Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2015 na stronie nr. 60.

Tekst i zdjęcia: Izabela Fifielska,

Diabelska góra srebra


Potosi to jedno z pięciu najwyżej położonych miast świata (4090 m n.p.m.), leżące na południowym krańcu andyjskiego płaskowyżu Altiplano. W połowie XVI w. konkwistadorzy natrafili tu na górę, która niebawem stała się głównym źródłem bogactwa Królestwa Hiszpanii. Przywiodła mnie tutaj jej mroczna tajemnica.

Cerro Rico (z hiszpańskiego „Bogata Góra”) kryła w sobie niespotykane nigdzie wcześniej pokłady srebra. Podobno można by z nich zbudować most łączący Amerykę Łacińską ze Starym Światem. Sława skarbów Potosi szybko rozniosła się wśród poszukiwaczy fortuny. Wabieni słodką wonią bogactwa przybywali zza wielkiej wody tłumnie, a masowy napływ srebra zachwiał nawet w pewnym momencie systemem ekonomicznym Europy. To z tamtego okresu pochodzi znane do dziś w Hiszpanii powiedzenie – vale un Potosi, co znaczy tyle, że coś jest „warte fortuny”.
Miasto stało się najprężniejszym ośrodkiem górniczym obu Ameryk. Co więcej, Potosi w tamtym czasie (w XVII wieku) liczyło 200 tysięcy mieszkańców i było większe od Paryża czy Londynu. Jego rozwój trwał nieprzerwanie prawie trzy wieki, aż do 1825 roku, kiedy to z ogromnej podziemnej żyły wypompowano resztki kruszcu, a miasto ukryte w wysokich Andach skazano na zapomnienie.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

W KOLORZE BLUE

Potosi lata bogactwa i świetności ma już za sobą, a jego wcale nieweseli mieszkańcy żyją z dogorywającego górnictwa oraz drobnego handlu. Barwne są już tylko ulice.

GARBATY LATYNOS

Odrobina luksusu sprzed pół wieku – najbardziej znany samochód Ameryki Południowej, produkowany w Meksyku i Brazylii (3,35 mln egz.) Volkswagen Typ 1, czyli kultowy garbus.

TRZY ŚPIĄCE

Boliwijskie cholitas podczas drzemki na miejskim chodniku, zmęczone codzienną życiową mordęgą.

 

TO NIE JEST ŻYCIE JAK W MADRYCIE

 

Dziś, kiedy przemierzam jego ulice, o bogatych kolonialnych czasach świadczą jeszcze imponujące zabytki: Mennica Królewska, kościoły, liczne budynki z bogato zdobionymi balkonami. Ale prosperity i finansowa potęga to już zamknięty etap Potosi. Lata chwały przeminęły, a codzienne życie mieszkańców dalekie jest od tego, jakie prowadzą, choćby w Madrycie, kolejne już pokolenia beneficjentów Wielkiej Konkwisty. Próbuję zgłębić atmosferę miasta poprzez obserwację jego codziennego życia. W oczach gringo jawi się ono dość smutno. Gdzie jest ta latynoska radość? Gdzie muzyka wygrywana na quenach (fletach andyjskich) i uliczne fiesty? Może jest tak ze względu na panujący na tej wysokości surowy klimat? Mimo że mamy sam środek wiosny, niebo zaciągnęły gęste, granatowe chmury, a po ulicach hula przeszywający do szpiku kości wiatr pomieszany z kurzem i piaskiem.
Po drodze mijam boliwijskie kobiety (zwane cholitas) ubrane w narodowe stroje: półdługie, wełniane spódnice, okrągłe meloniki i tęczowe chusty przepasane dookoła ramion. Siedzą, niejednokrotnie z małym dzieckiem na ręku, przy swych straganikach z ręcznie wyszywanymi makatkami, czapkami i szalikami wydzierganymi z wełny alpaki. Inne targają w chustach na plecach zakupy lub niemowlęta. W ich oczach trudno doszukać się śladów szczęścia. Chropowate, jakby ciosane z kamieni twarze, ogorzałe od zimna i wiatru policzki zdradzają codzienne trudy egzystencji. Boliwijki są osadzone w realiach społeczeństwa patriarchalnego, które od zawsze ograniczało ich rolę do wychowania dzieci, opieki nad domem i pracy fizycznej, odmawiając dostępu do edukacji, praw wyborczych i decydowania o własnym życiu. Stanowią one pozamaterialną własność swoich mężczyzn.
Pomyśleć, że Boliwia naprawdę mogła być jednym z najbogatszych krajów świata. Posiada przecież mnóstwo naturalnych bogactw. Rozciąga się przez kilka stref klimatycznych (z tropikalną włącznie). Ma wspaniałe walory krajobrazowe, a więc i możliwości czerpania zysków z turystyki. Mimo to większość tego dziesięciomilionowego społeczeństwa żyje w nędzy, a kraj uznawany jest za najuboższy i najbardziej zacofany na kontynencie.

 

 

NAJWIĘKSZY CMENTARZ ŚWIATA

 

Stoję u styku dwóch uliczek i spoglądam wzwyż, ponad gęstą sieć zwisających nade mną kabli i przewodów elektrycznych płynących do okolicznych domów… Jest i ona! Cerro Rico. W jej czeluściach znajdują się setki kilometrów korytarzy wykopanych siłą mięśni niewolników, których Hiszpanie zmuszali do pracy przy owej okrutnej „machinie srebra”. Większość stanowili miejscowi Indianie, a później przywożeni tutaj Afrykanie. Uwięzieni w mrocznych i dusznych odmętach, ginęli masowo z powodu wypadków, eksplozji materiałów wybuchowych lub podziemnych gazów, chorób płuc i wycieńczenia.
To miejsce jest jednym wielkim cmentarzyskiem. Szacuje się, że pochłonęło ono osiem milionów ludzkich istnień! I te tragiczne statystyki wciąż się pogarszają, albowiem we wnętrzu góry nadal trwają prace wydobywcze, dopisując kolejne rozdziały do ponurej historii Cerro Rico. Zamiast raz na zawsze zasypać wszystkie wejścia i zakończyć eksploatację, w tutejszych kopalniach ginie nadal kilkadziesiąt osób rocznie, a co najmniej drugie tyle umiera na pylicę i raka płuc.
Wraz z Omarem, 30-letnim byłym górnikiem, udaję się na targ położony w dzielnicy zamieszkanej przez pracowników kopalń funkcjonujących w Cerro Rico. Nie jest to jednak typowy targ, na którym można kupić warzywa, owoce czy lamę. Tutaj górnicy zaopatrują się w proste narzędzia, dynamit, papierosy, spirytus oraz liście koki. Omar wyjaśnia mi, że każdy odwiedzający kopalnię przynosi górnikom zwyczajowo takie właśnie praktyczne prezenty. Bez słowa sprzeciwu pakuję więc podarunki do parcianej torby pełniącej rolę plecaka i udajemy się do wylotu sztolni.
– To nie jest miejsce odpowiednie dla kobiet – zaznacza na wstępie Omar. – Kobiety mogą przynieść górnikom nieszczęście, narazić ich na gniew Panchamamy, Matki Ziemi, która może nawet wywołać trzęsienie ziemi.
– Dlaczego bogini miałaby się gniewać? Że wchodzę do kopalni? – dziwię się.
– Bo to również kobieta, a wy przecież nie lubicie konkurencji – odpowiada błyskotliwie Omar.

 

WYŻEJ NIŻ NAJWYŻEJ

Spojrzenie z Bogatej Góry – Cerro Rico na panoramę Potosi, jednego z najwyżej położonych miast świata.

CIEKAWOŚĆ – PIERWSZY STOPIEŃ DO PIEKŁA

Zwiedzanie diabelskiej góry, która pochłonęła miliony ofiar, wciąż wiąże się z ryzykiem i możliwe jest tylko z górniczym ekwipunkiem.

GÓRNICZY ZESTAW PODARUNKOWY

Goście odwiedzający kopalnie w Cerro Rico są mile widziani, jeśli przyniosą ze sobą kilka praktycznych prezentów dla górników, na przykład zapas liści koki czy laskę dynamitu.

 

ZEJŚCIE DO PIEKIEŁ

 

Pomimo czołówek dopiętych do kasków widoczność ograniczona jest do kilku metrów. W za dużych gumowcach stąpam po wertepach wypełnionych błotnistą mazią, ślizgając się co chwila na szynach biegnących przez środek chodnika. Gdy staram się patrzeć pod nogi, aby nie wpaść w wykopane obok torów głębokie na kilka poziomów dziury, uderzam głową w wystającą półkę skalną. Kask się trzęsie, a wraz z nim i ziemia… Na sam koniec zaś i moje kolana, bo właśnie w tym momencie kilkanaście metrów od nas wysadzono kawałek skały! Powietrze przestaje być powietrzem – jest szarą zawiesiną, pełną dławiących drobinek kurzu. Zakładam maseczkę do oddychania i, osłaniając dłonią oczy, próbuję gramolić się do przodu. Warunki i technika pracy nie różnią się chyba od tych sprzed wieków. Ten sam lichy rodzaj belek podtrzymujących strop korytarza, te same prymitywne narzędzia i w końcu to samo śmiertelne niebezpieczeństwo.
Po jakimś czasie wybuchom i dudniącemu w rurach wentylacyjnych powietrzu zaczyna towarzyszyć jeszcze jeden hałas. W oddali, w ciemności pojawiają się świetlne punkciki wibrujące to w górę, to w dół. Słychać warkot i szuranie. Intuicyjnie odskakuję na bok, próbując przylgnąć do mokrej skalnej ściany. Światełka zbliżają się na kilka metrów i wolno rozjaśniają ludzkie twarze. To młodzi górnicy wyglądający jak zjawy. Są pokryci białoszarym pyłem, spojrzenia mają mętne i nieobecne, a policzki uwypuklone z jednej strony. W pochylonej pozycji, na wyprostowanych ku górze rękach pchają wagonik wypełniony urobkiem. Żwawym tempem, głośno sapiąc, precyzyjnie i umiejętnie stawiając stopy na śliskich szynach, kierują wielki ciężar ku wyjściu z szybu.
To nadludzki wysiłek przebiegać tę trasę po kilkanaście razy dziennie. W skrajnie wysokiej temperaturze, w tabunach kurzu, nie mogąc nabrać w płuca świeżego powietrza. Aby dotrwać do końca zmiany, górnicy żują liście koki, których zbawienne właściwości znane są od tysiącleci w całym andyjskim świecie. Zwinięte w rulon i umieszczone pod policzkiem stają się panaceum na ból i zmęczenie, eliminując przy tym odczucie głodu i pragnienia. Przy tej katorżniczej pracy żaden górnik nie wyobraża sobie funkcjonowania bez nich.
Omar kiwa ręką na przywitanie i mężczyźni zatrzymują się. Mają nie więcej niż po 20 lat. Diego pierwszy raz zszedł pod ziemię, kiedy skończył 10 lat. Jego ojciec tutaj zginął, kiedy doszło do eksplozji i zawalenia się korytarza. Chłopiec i jego brat wzięli na barki ciężar utrzymania rodziny. Ubóstwo i kulejący system prawny stoją na drodze nie tylko do szczęśliwego i beztroskiego dzieciństwa, ale co gorsza dają nieme przyzwolenie na niebezpieczną i szkodliwą pracę dzieci. Spory procent młodych Boliwijczyków nie uzyskuje nawet podstawowego wykształcenia, nie wspominając już o zdobyciu jakichkolwiek kwalifikacji zawodowych.
Praca w kilkudziesięciu czynnych kopalniach odbywa się przez całą dobę w systemie zmianowym. Górnicy fedrują wyłącznie na własny rachunek, nie odbierają pensji, nie istnieje też pojęcie stawki godzinowej. Zarabiają w zależności od tego, co i ile uda im się wydobyć. Dobierają się w grupy robocze, a pieniądze dzielą pomiędzy siebie, pomniejszając dochód o podatek, który odprowadzają do kolektywów sprawujących nadzór nad kopalniami. W praktyce płacą za możliwość pracy oraz za wypożyczenie prymitywnego i przestarzałego sprzętu. Sami muszą też zadbać o zakup narzędzi i podręcznego wyposażenia.
Choć od lat nie wydobywa się tutaj srebra, to tysiące kilofów na różnych poziomach Cerro Rico wciąż uderza w ziemię. Szukają rud miedzi, cyny, cynku i ołowiu. Za wagon urobku, który pchają Diego i Carlos, każdy członek zespołu otrzymuje ok. 10 boliviano (1,5 $). Miesięcznie są w stanie zarobić około 450 dolarów. To i tak trzykrotnie więcej niż przeciętny zarobek w Boliwii.

 

UROBEK ZA PÓŁTORA DOLARA

Srebra tu już nie ma, ale trwa wydobywanie rud miedzi, cyny, cynku i ołowiu. Praca przebiega w systemie zmianowym przez całą dobę, a za taki wagonik urobku dostaje się równowartość 1,5 dol.

ŻYCZLIWA WIZYTACJA

Pogawędka starych przyjaciół. Omar (z lewej), przewodnik po kopalnianych czeluściach, zna tu prawie każdego, z każdym też zamieni kilka serdecznych słów, ciesząc się ze spotkania z żywym kolegą.

I DIABŁU OGAREK

El Tio, władca podziemnego świata, we własnej osobie. Każdy przebywający na dole na wszelki wypadek przychodzi złożyć mu ofiarę oraz poprosić o bezpieczny powrót.

 

BRACIA GÓRNICY I BÓG PODZIEMI

 

– Czy górnikom udaje się czasem przekwalifikować, odmienić swój los? – pytam Omara.
– Tak, choć to niełatwe. Nikt ich tutaj nie trzyma na siłę, ale w Potosi nie ma zakładów pracy, fabryk, przemysłu. Oni nie mieliby co ze sobą począć. Ja sam, gdyby nie przypadek, który zadecydował, że jestem przewodnikiem, pracowałbym dziś ramię w ramię z nimi. Nauczyłem się podstaw angielskiego, zacząłem pracować z turystami. Jestem szczęśliwym człowiekiem, i nie jest mi łatwo tutaj wracać…
Korytarze, dziury i prześwity tworzą prawdziwy labirynt. Po śliskich od błota szczeblach drewnianej chwiejnej drabiny pokonujemy najpierw jeden poziom w dół, potem drugi i kolejny. Z każdym metrem drgania podłoża stają się bardziej odczuwalne. Coraz większy jest też hałas, no i atmosfera robi się duszniejsza, a ja od gorąca zaczynam pływać w swym obszernym kombinezonie. Tutaj pracuje większa grupa górników. Jedni, kucając, tkwią w klaustrofobicznie ciasnych norkach, przerzucają pomiędzy sobą wiadra wypełnione połyskującymi grudkami. Inni obsługują maszyny, rodzaj prymitywnych wyciągów, którymi minerały są transportowane pomiędzy poszczególnymi poziomami.
Omar wita się z każdym z osobna, następnie go przedstawia, a potem wyciąga podarunki. Czasem wpadają sobie w objęcia, a czasem poklepują się znacząco po ramionach, jakby dodawali sobie otuchy. Wzruszające, ulotne momenty, w trakcie których na umęczonych twarzach rysuje się serdeczny uśmiech. Te gesty zawierają w sobie głębszą symbolikę, są czymś więcej aniżeli zwykłym, przyjacielskim powitaniem. Świadczą o wzajemnym szacunku, ale i o trosce. Każdy kolejny dzień, każde kolejne spotkanie są tutaj traktowane jak dar. Górnicy z Cerro Rico to dumni i odważni herosi, ale jako półbogowie mają jedną słabość – pozostają śmiertelni.
Na koniec Omar prowadzi mnie do tajemniczego miejsca. Docieramy do zaułka pełniącego rolę świątyni, gdzie na ołtarzu stoi czerwona, ustrojona w kolorowe serpentyny, przeraźliwa maszkara ze świdrującym wzrokiem i tlącym się papierosem w poczerniałych zębach. Dookoła niej leżą złożone „ofiary” – kilogramy zeschłych liści koki, pustych butelek, paczek po papierosach, a nawet… martwy płód lamy.
– To bóg podziemi, El Tio… Kiedy opuszczamy kopalnię, jesteśmy chrześcijanami, jednak tutaj, na dole, rządzi niepodzielnie on. Każdy górnik, który zaczyna pracę, przychodzi właśnie w to miejsce, prosić o przychylność i bezpieczny powrót – objaśnia Omar, po czym z pełnym namaszczeniem składa swoją ofiarę.