Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2014 na stronie nr. 98.

Tekst i zdjęcia: Krystyna Słomka,

Pacyficzni ale ekstremalni


Łatwy dostęp do dzikiej przyrody sprawił, że Nowa Zelandia stała się wylęgarnią sportów ekstremalnych, zaś rejon wokół Queenstown na Wyspie Południowej ich głównym ośrodkiem. Z kolei na wyspie Pentecost należącej do Vanuatu młodzi mężczyźni od setek lat skaczą z bambusowych wież, mając stopy obwiązane elastycznymi winoroślami. Bungy to ich rytuał plemienny.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Ulegając zbiorowemu szaleństwu i folgując własnej wyobraźni, tysiące turystów przybywających do Nowej Zelandii wydają wielkie pieniądze na atrakcje takie, jak: rafting po górskich przełomach, jazda odrzutową motorówką na płyciznach skalnych wąwozów, loty na linie za helikopterem, lotniarstwo tandemowe, pływanie wśród rekinów, wspinaczka po mostach… Ale to wszystko przeznaczone jest dla „początkujących”, tymczasem są jeszcze „zaawansowani”. Korzystają oni z dyscyplin dodających znacznie więcej adrenaliny: sky diving, canyon swing, jet boating, zorbing, sledging, rap jumping, bungy, gliding, heli-bungy. Trudno nawet zrozumieć, o co tu chodzi.

 

 

SPADANIE HISTERYCZNE I PARADNE

 

Nowozelandczycy mają to do siebie, że co chwila wynajdują nową, coraz bardziej szaloną dyscyplinę. Powstają specjalne firmy oferujące najdziksze, nieoczekiwane przeżycia. Ale bungy jumping niezmiennie znajduje się w czołówce.
To najgorszy moment. Stoisz na skraju platformy, z obawą spoglądając na rzekę w dole, a nogi ci dygocą. Odliczanie dobiega końca, i musisz zdecydować. Jeśli górę weźmie strach – rezygnujesz, jeśli zdołasz go opanować – rzucasz się w otchłań. Na ciąg dalszy nie masz wpływu. Wrzeszczysz, ile sił w płucach, bo woda zbliża się nieuchronnie. Kiedy poczujesz wolne hamowanie i lekkie szarpnięcie, znaczy to, że przestajesz spadać. Ale zawisasz tylko na moment, bo w tej samej chwili, wystrzelony niczym pocisk, znów pędzisz, tym razem do góry. Po kilku wahnięciach jesteś na ziemi, roztrzęsiony i na miękkich nogach.
Skoki na bungy upowszechniły się najpierw w Nowej Zelandii, potem w Europie, by w końcu opanować świat. W 1979 roku członkowie Oxford University Dangerous Sports Club, przyodziani w smokingi i cylindry, wykonali paradny skok z 75-metrowej wysokości mostu Clifton w Bristolu. Był to pierwszy udokumentowany skok na linie wykonany poza pacyficzną wyspą.

 

 

HACKETT SZALONY

 

Za legendę tego sportu uważa się pięćdziesięcioletniego dziś Nowozelandczyka Alana Johna Hacketta. Po raz pierwszy trafił on na czołówki gazet w 1987 roku, wykonawszy ekstrawagancki skok z wieży Eiffla. Wkrótce sypnęły się kolejne sukcesy, uwiecznione w Księdze rekordów Guinnessa. W 1988 roku – skok ze 180-metrowej Stock Exchange Tower w Auckland, w 1990 – z helikoptera zawieszonego na wysokości 380 m, w 2000 roku – z najwyższego wiszącego mostu, Royal Gorge Bridge, a w 2007 – znów z helikoptera, tym razem z wysokości 1499 metrów.
Hackett spopularyzował w świecie ten sport, zakładając w 1988 roku komercyjną firmę AJ Hackett Bungy, z czterema bazami do skoków usytuowanymi w urzekającej scenerii gór w pobliżu Queenstown. Dziś jego firma ma sześć oddziałów, a śmiałkowie skaczą ze specjalnie dla tego celu skonstruowanych wież lub platform. Przeważnie jednak nadal z mostów: Harbour Bridge w Auckland (40 m wysokości), mostu na rzece Kawarau (43 m) oraz z Pipeline Bridge (102 m), zbudowanego w 1864 roku na rzece Shotover przez górników wydobywających złoto. Skok z tego ostatniego ustępuje jedynie skokom wykonywanym z gondoli zawieszonej 134 m ponad ujściem rzeki Nevis.

 

RAPOWANIE PRZY ŚCIANIE

 

Korzystając z lin średnio elastycznych, osiąga się mniejsze prędkości i w miarę spokojny lot. W odmianie „bungee”, w której rozmiłowali się Amerykanie, lina złożona z trzech lub czterech sznurów umieszczona jest w specjalnym pokrowcu. Zapewnia to dużo swobodniejszy spadek, szybszy lot i dłużej trwające odbicia. To coś wyłącznie dla twardzieli.
Śmiałek decydujący się na skok musi najpierw podpisać oświadczenie o dobrym stanie zdrowia oraz że skacze z własnej woli. Potem staje na wadze, aby zależnie od jej wskazań dobrać odpowiednią linę. Obowiązuje zasada: większa waga – grubsza lina. Obecnie najpopularniejsze są liny całkowicie gumowe, wysoce rozciągliwe, umożliwiające powietrzną akrobatykę. Doświadczeni zapaleńcy skaczą nogami w dół lub tuż po wybiciu wykonują salta. Skaczą pojedynczo, grupowo, najodważniejsi nawet z helikoptera lub balonu.
Nieodzownym elementem bungy jumpingu jest też uprząż. Może być ona dwojakiego rodzaju: tradycyjna sprzączkowa lub ta, rozpowszechniona przez Hacketta, będąca zamkniętą pętlą liny założonej wokół dolnej partii nóg skaczącego. Dla komfortu pod linę wkłada się jeszcze miękkie podkłady.
Na Nowozelandczyków adrenalina działa jak narkotyk. Potrzebują wciąż nowych, coraz większych wrażeń. Trochę znudzeni skokami na bungy, ostatnio zwrócili się ku… schodzeniu na linie, zawieszonej wzdłuż pionowych skał, patrząc prostopadle w dół. Nazywa się to rap jumping. To jednak na pewno nie ostatnie ich słowo.