Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2015 na stronie nr. 14.

Tekst i zdjęcia: Zdzisław Preisner,

Kraterem do turysty


Mijamy skalne wysepki i po niedługim czasie na horyzoncie rysuje się czarny skrawek lądu z białym słupem dymu. To cel naszej podróży – Biała Wyspa. Poziom emocji rośnie, kiedy zbliżamy się do szerokiej na kilkaset metrów rozpadliny w stożku wulkanicznym. To właśnie ona umożliwia łatwy dostęp do wypełnionego białymi oparami wnętrza krateru, co jest ewenementem w skali światowej.

Jest piękny słoneczny dzień. Wczoraj wieczorem dotarliśmy naszymi dwoma kamperami do niewielkiej miejscowości Whakatane położonej nad Zatoką Obfitości (Bay of Plenty) na nowozelandzkiej Wyspie Północnej. Właśnie z tutejszego małego portu wyruszają turystyczne wyprawy na White Island. Wyspa jest jedynym czynnym wulkanem spośród nowozelandzkich. To dosyć kosztowna wycieczka (200 dolarów NZD), trwająca 6-7 godzin. Płyniemy szybkim stateczkiem, który na pokład zabiera kilkadziesiąt osób. Każdego roku, począwszy od drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych, Białą Wyspę odwiedza ok. 10 tysięcy osób.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

PIEKŁO SIARCZYSTE

Wycieczka do przedsionka piekła, które nie zawsze jest czerwone lub czarne. Tutaj opary duszących wyziewów, a także pobliskie zbocza, mają kolor siarki.

WYSPA JAK MALOWANIE

„Biała” jest tylko z nazwy. W zbliżeniu na wyspie ujawnia się bogactwo barw – zastygłych law i niskopiennej roślinności.

JESZCZE JEDEN DESANT DZISIAJ

Przybywa kolejna grupa żądnych wrażeń turystów, wyposażona w żółte kaski i maski do oddychania.

 

PARUJĄCA WYSPA

 

Pierwszym Europejczykiem, który zbliżył się do jej brzegów, był niezwykle zasłużony dla eksploracji różnych regionów Pacyfiku angielski żeglarz James Cook. 1 października 1769 roku dostrzegł na horyzoncie mały skrawek ziemi, nad którym unosiły się kłęby białej pary. Podpłynął bliżej, nie podjął jednak ryzyka wylądowania. Wybrzeże było trudno dostępne, głównie klifowe, zbudowane z law, popiołów i pyłów wulkanicznych.
Wyspa położona jest 48 km na północ od wybrzeży Zatoki Obfitości. Ma 2 km średnicy, kształt owalny i wznosi się 321 metrów nad poziom morza. Około 30 proc. masy wulkanu sterczy powyżej powierzchni oceanu, pozostałe 70 proc. zalega poniżej. Wulkan jest typowym stratowulkanem andezytowym, który rozpoczął swoją wędrówkę ku powierzchni oceanu przed 200 tysięcy laty. Kolejne erupcje podnosiły poziom krateru, aż ten wyłonił się nad wodami błękitnych wód około 16 tysięcy lat temu. Od tego czasu nieprzerwanie jest czynny.
Maorysi, którzy zasiedlili wyspy Nowej Zelandii osiem wieków temu, nazwali wyspę Te Puia Whakaari, co oznacza mniej więcej „natura uczyniła ją lepiej widoczną”. I to jest prawda. Unoszący się wysoko słup pary i gazów sprawia, że z dużej odległości jest lepiej widoczna.
Mamy szczęście, stan morza pozwala naszej łodzi na wypłynięcie. Należy ona do firmy, która ma zgodę właścicieli wyspy na jej odwiedzanie. Od 1936 roku jest ona w rękach rodziny Buttle. Przed wyprawą dopełniliśmy jeszcze ważnej formalności – podpisania dokumentu, z którego wynikało, że uczestnicy wycieczki są świadomi ryzyka, jakie podejmują, udając się do krateru czynnego wulkanu. W czasie rejsu trwającego ponad półtorej godziny obserwujemy stada delfinów, liczące po kilkadziesiąt osobników, poruszające się wraz ze statkiem, zgrabnie wyskakujące ponad fale, płynące tuż przed jego dziobem. Dostrzec też można latające ryby, niczym ogromnych rozmiarów ważki majestatycznie unoszące się przez kilka sekund ponad wodą.

 

 

WULKAN OTWARTY NA LUDZI

 

Nasz stateczek zatrzymuje się na kotwicy kilkadziesiąt metrów od brzegu. Przesiadamy się do pontonów, które przybijają do małego betonowego i mocno już zniszczonego mola. Firma wyposażyła nas w żółte kaski ochronne oraz maski chroniące system oddechowy przed szkodliwymi gazami i wyziewami emitowanymi w kraterze. W kilkunastoosobowych grupach, pod kierunkiem przewodnika, wyruszamy na dwugodzinną wędrówkę po urozmaiconym pagórkami, zasypanym pyłami, popiołem oraz większymi okruchami dnie krateru. Prawdziwa wyprawa do przedsionka piekła.
Miejsce bez wątpienia wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju na świecie, bo stosunkowo łatwo dostępne dla turystów. Pozwala na oglądanie wnętrza wulkanu bez wspinania się po zboczach stożka, a potem ewentualnego schodzenia do krateru, co prawie nigdzie nie jest możliwe ze względu na gaz czy temperaturę lawy. Trzeba udać się aż na kraniec świata, do Nowej Zelandii, aby przeżyć taką niezwykłą przygodę.
Niewielki odcinek plaży przy molo zasłany jest pyłami wulkanicznymi, przemywanymi przez morskie fale. Wszędzie zalegają większe różnokolorowe otoczaki z dominacją krwistej, żelazistej czerwieni. Pomimo tak niesprzyjającego dla żywych organizmów środowiska na plaży widać gromady mew. Przybrzeżna wyrwa w kraterze ma około 400 metrów szerokości. Po jej zachodniej stronie, tuż nad plażą, wznosi się potężna ściana, wysoka na kilkadziesiąt metrów, zbudowana ze skał magmowych poprzedzielanych warstwami pyłów wulkanicznych. Kolorystyka niezwykła.
W środkowej partii rozpadliny wznosi się skalny masyw, który swoim kształtem przypomina nasz tatrzański Giewont, tyle że głowa rycerza jest po lewej stronie. Ściana od strony krateru jest bardzo stroma. Budują ją kolorowe popioły i pyły wulkaniczne. Nieco dalej na wschód wznosi się kolejny masyw, znacznie jednak mniejszych rozmiarów, w kształcie poszarpanej piramidy. Po wschodniej stronie krateru ściana ma około 200 metrów wysokości ponad jego dno. Jej powierzchnia porozcinana jest głębokimi na kilka metrów bruzdami. Dominuje kolor zielony, przeplatany czerwienią, żółcią, a także wielkimi białymi plamami.
Podążamy za przewodnikiem w głąb krateru. W odległości około 700 metrów wznosi się wysoko północna ściana, zamykająca krater. Jej jasny kolor, z odcieniami szarości, żółci i bieli, przysłaniają przemieszczające się przed nią kłęby pary i gazów, pochodzących z najbardziej gorących miejsc tej części krateru.

 

STRUKTURA KRYSZTAŁU

Wydobywające się gazy zawierające związki różnych minerałów w kontakcie z powietrzem krystalizują, tworząc fantazyjne formy i kolory.

HISTORIA PEWNEJ ERUPCJI

Najpierw opadły pyły i popioły wulkaniczne, które następnie ugięły się pod ciężarem napływających później law.

WODA PRZEZ MĘKĘ

Strużki przesyconej związkami chemicznymi wody z mozołem przebijają sobie drogę między wieloma przeszkodami, jakie tworzy materia wypełniająca krater.

 

ZATOPIENI W POPIELE

 

Po krótkim marszu podchodzimy pod wschodnią ścianę, u podnóża której w białych i duszących oparach widać żółte pola zbudowane z siarki. Cała strefa ciągłej aktywności złożona jest z większych i mniejszych kopców, pochylonych powierzchni i grzęd zbudowanych z kryształów siarki mających formę drobnych igiełek. To właśnie w tym miejscu znajdowała się kopalnia, której eksploatację zakończono w 1930 roku.
10 września 1914 roku miało tu miejsce tragiczne wydarzenie. Grupa górników, która zamieszkiwała małe osiedle położone tuż przy plaży, jak co dzień udała się do pracy. Duża część ściany skalnej przesyconej wodami opadowymi, wznoszącej się nad miejscem eksploatacji siarki, gwałtownie zsunęła się w dół. Na dnie krateru materiał wulkaniczny złożony z pyłów, popiołów i skalnych lawowych okruchów przybrał formę laharu (błotnego spływu popiołów). Płynący jęzor szybko ruszył ku rozpadlinie w dnie krateru. Cała grupa 11 górników została pochłonięta przez rozpędzony żywioł. Wszyscy zginęli, a ich ciał nigdy nie odnaleziono.
Lahar zniszczył zabudowania, osiedla, maszyny do przetwarzania urobku. Katastrofę przeżył tylko pies, który uciekł w stronę wzniesienia pod zachodnią ścianą, gdzie znaleziono go po kilku dniach. Wznowiona w 1923 roku eksploatacja trwała jeszcze przez siedem lat. Górnicy nie mieszkali już jednak w kraterze, dopływali do pracy łodzią z osady położonej w pobliżu. W tej części krateru do dzisiaj powierzchnia dna jest nierówna, liczne pagórki, głazy i skalne okruchy są pozostałością tamtej katastrofy.
Oglądamy niezwykłe miejsce aktywności związków siarki. Trzeba używać masek, gdyż oddychanie jest bardzo niebezpieczne. Gęste opary są duszące, w powietrzu unoszą się drobinki, które uderzają w odkryte części ciała. Są szczególnie groźne, gdy trafiają do oczu. Dobrze założyć tutaj okulary ochronne lub chociaż przeciwsłoneczne.
Idziemy dalej, w głąb krateru, do krawędzi rozległego zagłębienia wypełnionego wodą koloru zielonkawego o temp. 65°C. Głębokość zbiornika przekracza 40 metrów, a jego dno leży ponad 10 metrów poniżej poziomu morza. Ten najmłodszy wylot krateru powstał w latach 1981-83. Ze zmiennym nasileniem wydobywają się z niego gazy, głównie para wodna, ale też dwutlenek węgla, dwutlenek siarki i gazy chlorkowe i fluorowe. Gazy te w połączeniu z wilgocią w powietrzu tworzą kłęby unoszące się nad zbiornikiem. Dłuższe przebywanie w ich obecności działa szkodliwie na skórę. Mogą też nawet uszkodzić kamery filmowe, fotograficzne i inne elektroniczne urządzenia. Temperatura gazów wynosi od 100 do 800°C. Trzeba zwracać uwagę na kierunek wiatrów. Gwałtowny powiew w naszym kierunku mógłby być niebezpieczny.
Wracamy do środkowej partii krateru. Tu i tam widać dymiące otwory otoczone żółtą siarką. W niewielkich zagłębieniach wypełnionych szarym bulgoczącym błotem emisja gazów wyrzuca je w górę. Tworzą się pierścienie, pękają bąble, błotko żyje swoim rytmem. Powierzchnia dna krateru porozcinana jest przez cieki gorącej wody przesyconej związkami chemicznymi. Na ścianach ich koryt widać kolory wytrącających się związków. Krater żyje, zmienia się, powstają nowe miejsca aktywne, inne zanikają. Każdego dnia uwalniania się tu od kilkuset do kilku tysięcy ton gazów o średniej temperaturze 200°C.

 

RDZA ZŻERA STARE ŻELASTWO

Przed stu laty tętniło tu życie. Tylko tyle pozostało z górniczego osiedla po przejściu jęzora laharu, złożonego z uwodnionych pyłów i popiołów wulkanicznych. Aktywne związki zawarte w powietrzu stopniowo pożerają urządzenia przetwarzające kiedyś wydobywaną siarkę.

GRZECZNY WULKAN, GRZECZNY

Grupa toruńskich podróżników na tle celu swojej podróży. Tym razem wulkan był łaskawy – dał się obejrzeć, nie strasząc wzmożoną aktywnością.

 

SĄSIEDZTWO POD KONTROLĄ

 

Powoli kończy się nasza wizyta w środku wulkanu. Mieliśmy szczęście, był dla nas łaskawy – nie wykazał wzmożonej aktywności, która zdarza mu się kilka razy w roku. Zainstalowane przez naukowców kable na ścianach krateru pozwalają na monitorowanie wstrząsów. Obserwuje się również natężenie emisji gazów oraz ich skład chemiczny. Dane z pomiarów przekazywane są elektronicznie do stacji badawczej w Rotorua, ponad 100 km na południe. Gdyby jednak coś gwałtownego miało się wydarzyć, to mimo ostrzeżenia czasu na ewakuację mogłoby zabraknąć. Stan codziennego alertu to wartość 1-2 w pięciostopniowej skali. To mówi samo za siebie.
Co kilka lat zdarzają się większe erupcje, podczas których White Island wyrzuca blisko milion metrów sześciennych popiołów, których słup sięga kilku kilometrów wysokości. Parę razy w ciągu ostatnich 30 lat wiatr przyniósł popioły na wybrzeże Zatoki Obfitości. Następowało to wtedy, kiedy przeciążony słup zaczynał opadać w dół, a wiatr przemieszczał pyły ku wschodowi. Na dachach domów i w zbiornikach z wodą osadzała się cienka warstwa wulkanicznego pyłu. Na szczęście nie ma dowodów geologicznych na katastrofalne oddziaływanie wulkanu na wybrzeża Wyspy Północnej. Nie zdarzyło się także tragiczne tsunami.
Trzeba jeszcze odwiedzić zniszczone przez lahar zabudowania górniczej osady. Zachowało się kilka betonowych ścian budynków o mocno przerdzewiałych fragmentach konstrukcji, także kilka beczek i urządzeń do przetwarzania siarki. Ta wymarła od 100 lat osada sprawia niesamowite, przygnębiające wrażenie, szczególnie kiedy wyobrażamy sobie, co się tutaj wydarzyło.
Ostatni etap naszej wyprawy to opłynięcie wyspy wokół. Poszczególne odcinki brzegu są różne – widać pofałdowane warstwy lawy, pionowe klify zbudowane z pyłów i popioły różnych kolorów. Miejscami, na łagodniejszych zboczach, porasta trawa i gęsta krzewiasta roślinność.
W końcu odpływamy na południe. Za nami pozostaje poszarpany stożek wulkanu Białej Wyspy, nad którym unosi się słup białej pary. Tak zapewne widział wyspę James Cook prawie 250 lat temu. Teraz już tylko czas na lunch. W pakiecie – kanapki, owoce i butelka wody mineralnej.