Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2015 na stronie nr. 88.

Tekst i zdjęcia: Anna Książek, Zdjęcia: Thomas Koch,

Na fali szczęścia


„Witaj w najszczęśliwszym kraju” – komunikują reklamy na lotnisku w stolicy, San Jose. Kostarykę odwiedziłam dwukrotnie w jednym roku, bo tęsknię za życiem w stylu pura vida. Jej mieszkańcy w każdej sytuacji zachowują uśmiech i życzliwość, a pura vida, co da się przetłumaczyć na „pełnia życia”, zastępuje tu: dzień dobry, do widzenia, dziękuję. Jak się miewasz? Pura vida. Co słychać? Pura vida…

Skuszona trudno dostępną, dziką przyrodą udaję się na południe kraju, na półwysep Osa, do parku narodowego Corcovado. To podobno najbardziej zróżnicowane biologicznie miejsce na ziemi. Wysiadam w miejscowości Golfito, skąd łódka zabiera mnie na półwysep, do Puerto Jimenez. Na przystani kolorowe papugi scarlet macaws, elektryzujące czerwonym upierzeniem, niebiesko-żółtymi skrzydłami i ogonem, który może osiągać długość do 40 cm. Puerto Jimenez sprawia wrażenie niewielkiej rybackiej osady. Docieram do pensjonatu o intrygującej nazwie Cacao Monkeys. Mój domek położony jest w lesie deszczowym. Wystarczy spocząć w hamaku, a po chwili pojawiają się małpki kapucynki w otoczeniu niebieskich motyli morpho.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

PAPUGA NAD PAPUGAMI

Ary żółtoskrzydłe z parku narodowego Corcovado mają kolory wszystkich papug świata i obecne są wszędzie, m.in. w lesie deszczowym nad zatoką Golfisto. W wodzie tej zatoki można też obserwować delfiny.

Z GŁOWĄ W CHMURACH

Tylko w chmurach spełniają się marzenia – spotkanie ze słońcem na Cerro Chirripo, najwyższym szczycie Kostaryki, 3820 m n.p.m.

 

SZCZĘŚCIE TO NATURA

 

O poranku czas na rower i przejażdżkę na bezludną plażę. Dzisiaj fale wydają się za wysokie na pływanie, wybieram więc skakanie po nich. W drodze powrotnej towarzyszy mi miejscowy chłopak na rowerze, wracający do miasteczka z pracy w hotelu. Juan ma 25 lat i nie marzy o życiu w wielkim mieście. Jest szczęśliwy z życia tu i teraz. Pyta, czy już widziałam krokodyle. Udajemy się na teren mangrowców, aby je poobserwować. Kolejny dzień spędzam na organizacji wyprawy do parku Corcovado. Poznaję Petera i Stephana, z którymi tam powędruję.
Pobudka o 5 rano, podjeżdża jeep i zabiera nas do punktu startowego trekkingu. Dzisiaj mamy do przejścia 20 kilometrów, do stacji La Sirena. Idziemy plażą. Po prawej gęsty las deszczowy, gdzie ponownie spotykamy ary żółtoskrzydłe. Tropimy coati, zwierzę z rodziny szopów. Na drzewach do wyboru, do koloru – przegląd wszystkich gatunków małp występujących w Corcovado: kapucynki, wyjce, czepiakowate i titi (zwane po angielsku squirrel monkeys). Czuję się jak Alicja w krainie czarów. Widzę kolorowego kraba: pancerz fioletowy, oczka żółte, nóżki pomarańczowe, nasz przewodnik nazywa go krabem halloweenowym.
Kontynuujemy wędrówkę w upale. Po południu docieramy do La Sirena, przygotowujemy wspólnie lunch, rozkładamy materace i moskitiery. Jest nas około dwadzieścioro. Czas zrelaksować się na platformie z widokiem na ścianę lasu. Lornetki w gotowości – ktoś spostrzegł tukana, ktoś innego ciekawego ptaka. Noce w La Sirena, w środku lasu deszczowego, należą do tych, których nigdy się nie zapomina. O świcie zauważamy ślady pumy, niestety urywają się na plaży. Nie poddajemy się i udaje nam się wytropić tapira oraz pekari (dziką świnię).
Żyjemy tak przez trzy dni: pobudka o 5.30, trekking, jedzenie, hamakowanie, trekking, jedzenie, hamakowanie… Mnie to zachwyca: życie z naturą, naturalne jedzenie, uśmiechnięci ludzie. Pamiętam, jak przygotowywałam guacamole (meksykańską pastę na bazie awokado) i zorientowałam się, że brak mi limonki. Pytam, kto mi ją pożyczy, a tu ktoś zauważa – spójrz na tamto drzewo, przecież to właśnie limonka…

 

SAM NA SAM Z WIELORYBEM

Kto ma szczęście, ten w okolicach Uvita w parku narodowym Marino Ballena spotka wieloryba. Park – widoczny na zdjęciu obok z lotu ptaka – ma plaże doskonałe do długich samotnych wędrówek. Na jego terenie znajduje się największa w Ameryce Środkowej (od strony Pacyfiku) rafa koralowa.

CHWILA CISZY

Wyjec, odpoczywający po nocnych harcach, raczej nie marzy o świetle dnia, tylko o śnie, którego innych pozbawił (te małpy są najgłośniejszymi zwierzętami lądowymi, mają głos rozchodzący się w promieniu 5 km).

 

SZCZĘŚCIE TO POWOLNE ŻYCIE

 

Po leśnych przygodach zatęskniłam za wybrzeżem Pacyfiku i domkiem z szumem oceanu. Rozległe piaszczyste plaże i bezkres wody dają poczucie wolności. Jadę do Uvity. Docieram tam o ósmej wieczorem. Autobus zostawia mnie na drodze, skąd podobno tylko 15 minut do oceanu. Wędruję w ciemności i czuję zniewalający zapach – nieznany kwiat nocy pachnie ciepłem, słodyczą, namiętnością. Po chwili zauważam światełka, to właśnie mój nadoceaniczny domek na drzewie.
Czyste powietrze, świergot ptaków, szum drzew i wody. Poranek kontynuuję w stylu pura vida – zabieram matę do jogi i idę powitać słońce wschodzące nad wodą. Wszystko w doskonałej równowadze. Po jodze czas na kąpiel, niespieszne śniadanie, hamakowanie i rozkoszowanie się prostotą. A po południu spacer plażą w kierunku „wielorybiego ogona” – to miejsce, gdzie dwie zatoki łączą się ze sobą, zaś podczas odpływu wyłania się piaszczysta plaża, która z lotu ptaka przypomina ogon wieloryba. Ten obszar należy do parku narodowego Marino Ballena, słynącego z wielorybów, które można obserwować od grudnia do marca. Wieczorem pocztówkowy widok: pomarańczowe słońce i surfujące sylwetki.
Wracając z plaży, odczuwam gorączkę. Widzę domek z napisem aceite de coco (olej kokosowy). Właściciel oprowadza mnie po swojej małej fabryczce, oferując świeży produkt, doskonały na poparzenia słoneczne. Olej podobno doskonale rozgrzewa, koi obolałe ciało i gwarantuje piękne sny. Na małą buteleczkę (150 ml) zużywa się pięć kokosów. Do dzisiaj trzymam jego resztki, wierząc w magiczną moc, choć przecież cała ta magia to przede wszystkim szczerość, uśmiech, uczciwość, zaufanie. Jak to się stało, że ludzie w Kostaryce wiedzą to i praktykują, a my już zapomnieliśmy?

 

 

SZCZĘŚCIE W CHMURACH

 

Aby trafić na najwyższy szczyt Kostaryki, Cerro Chirripo (3820 m n.p.m.), jadę najpierw do maleńkiego San Gerardo de Rivas (350 mieszkańców), gdzie dookoła zielone góry, plantacje kawy i cisza. Generalnie nic się nie dzieje i to mnie zachwyca. Udaję się po pozwolenia na trekking, które organizowałam dwa miesiące wcześniej – park ma skomplikowaną procedurę rezerwacji, a dzienny limit turystów to tylko 50 osób. Miasteczko oferuje ciekawe jak dla mnie atrakcje: manufakturę czekolady, małą fabrykę sera, zaczarowany ogród.
Postanawiam zacząć od ogrodu. Właściciel na dzień dobry oferuje casado, czyli lunch w lokalnym stylu. Na początek świeży sok z papai, danie główne to smażona lokalna ryba, ryż, smażone banany i miseczka czarnej fasoli z… kawałkami bananów. Bernan opowiada o swoich wejściach na Chirripo, pokazuje zdjęcia, a potem przybiega cała jego rodzina i spędzamy wspólnie czas. Jest tak, jakbyśmy się znali od lat. Jeszcze tylko deser, czyli ryż na mleku z cynamonem, i możemy iść do ogrodu. To pasja Bernana, zna w nim każdą roślinkę. Na mnie wrażenie robią liczne orchidee, helikonie, a także ozdobne, różowe banany.

 

WZGÓRZAMI, DOLINAMI

Dziewiętnastokilometrowa trasa trekkingowa na Cerro Chirripo jest pełna pięknych widoków. Marsz jest przyjemny tylko przez pierwsze poranne godziny – im bliżej słońca, tym coraz trudniej.

W MĘCZENNICY POCZĘTY

Motyli jest tutaj 9250 gatunków, z czego 8000 nocnych. Na zdjęciu hekal złoty, lubiący lasy deszczowe. Dobrze lata, pokonując w swym 9-miesięcznym życiu duże odległości. Rodzi się z jajek złożonych w kwiatach męczennicy.

NA WIELKIEJ PLAŻY I FALA SIĘ ZDARZY

Playa Grande leży w morskim parku narodowym Las Baulas, którego nazwa pochodzi od największych na świecie żółwi morskich, zwanych skórzastymi. Wielka Plaża słynie z dobrego wiatru i najlepszych fal, będąc rajem dla surferów i kitesurferów.


Wracam do Casa Mariposa, mojego pensjonatu położonego 100 metrów od wejścia do parku. Szybkie pakowanie na trekking i krótki sen. Czeka mnie 14 km pod górę aż do schroniska Los Crestones, skąd kolejne 5 km na szczyt. Wyruszam o 7 rano, pierwsze kilometry pośród wilgotnego i orzeźwiającego lasu z pięknie podświetlonymi okolicznymi wzgórzami. Szlak jest doskonale oznaczony, każdy fragment ma swoją nazwę, na przykład: zakątek małp, miejsce quetzali, odcinek bambusowy. Pomimo że nieustannie pod górę, szlak nie jest trudny. Zbliżam się do wysokości 3000 metrów n.p.m., gdzie roślinność głównie trawiasta, a spalone drzewa odrastają po pożarze sprzed kilku lat. Na szczytach okolicznych wzgórz wysokie (do 60 metrów), ostre formacje skalne, zwane los crestones – to od nich zaczerpnęła swoją nazwę baza noclegowa.
Zostają mi 3 kilometry do schroniska, odcinek ostro pod górę. Mijają mnie Kostarykańczycy, którzy zbiegają z góry. Okazuje się, że bieg na szczyt i z powrotem to popularna konkurencja. W lutym odbywa się tu międzynarodowy bieg, którego trasa liczy 34 kilometry, a zwycięzcy pokonują ją w 3 godziny. W końcu docieram do bazy położonej na wysokości 3400 metrów n.p.m., na otwartej przestrzeni, gdzie wieje niebotycznie. Czuję, jak moje dłonie zamarzają.
W schronisku zdecydowana większość to Kostarykańczycy, więc atmosfera pura vida. Siedzą i czekają na odpowiednią pogodę, by wejść na szczyt, skąd przy dobrych warunkach można podziwiać zarówno Pacyfik, jak i Morze Karaibskie. Uznaję, że na dzisiaj wystarczy i szczyt zdobywać będę jutro. Spędzam popołudnie na radosnych rozmowach. Podczas kolacji miejscowi przekonują mnie, że wszyscy wstają o 2 nad ranem, by powitać słońce na czubku Chirripo. Kładę się więc spać o ósmej wieczorem i śpię słodko, opatulona w dwa śpiwory i wszystkie ubrania, które ze sobą zabrałam.
O 2.30 budzi mnie Thomas. Dookoła cisza. Pytam, gdzie są wczorajsi Kostarykańczycy? No cóż, smacznie śpią. Pura vida… Na spotkanie słońca idziemy z Thomasem sami. Na górę docieramy po dwóch godzinach. Wieje okropnie, nic nie widać, ale jest jakaś postać na szczycie. A jednak… dzielna Maria wyszła cichutko przed nami. Po kwadransie pojedyncze promienie zaczynają rozświetlać noc. Jesteśmy ponad chmurami, na chwilę pojawia się słońce i widzimy okoliczną dolinę morenową z kilkoma lagunami. Schodząc, mijamy paramo, teren polodowcowy – głównie trawiasta roślinność, od czasu do czasu wyłaniające się górskie jeziorka, których jest tutaj około 30. W bazie jemy śniadanie i wyruszamy w drogę powrotną.
Wpadamy na pomysł, aby po odświeżeniu się w pensjonacie udać się do źródeł termalnych dla zregenerowania sił. Pomysł wyborny, ciepła woda koi zbolałe mięśnie. Kolację zjadamy w pobliskiej hodowli pstrągów, gdzie samodzielnie łowimy ryby. Urocze panie przygotowują grillowaną rybę i to jest doskonałe zakończenie trekkingu: kolacja przy świecach w ogrodzie orchideowym z szumem pobliskiego strumienia. Do mojego pensjonatu docieram ostatkiem sił, bo dzisiaj przewędrowałam przecież 30 kilometrów! Lubię to uczucie fizycznego zmęczenia połączone z wypełniającym człowieka szczęściem.

 

SZCZĘŚCIE NA ZIEMI

 

Ponownie zamarzyłam o oceanie. Wybieram Playa Grande na półwyspie Nicoya w prowincji Guanacaste. To tutaj Kostarykańczycy żyją najdłużej (na długowieczność wpływają cztery czynniki: zdrowa dieta, aktywność fizyczna, warunki otoczenia oraz wiara). Jako bazę wybieram kamping surferów. Playa Grande słynie z doskonałych fal, a poza surferami nie ma tam turystów. Na początek maszeruję osiem kilometrów wzdłuż oceanu, do czarnej plaży z piaskiem wulkanicznym. W zatoczce pływam sama. Woda transparentna, chwilami ławice rybek wykazujących zainteresowanie moją postacią. Potem czas na lunch – tacos ze świeżą rybą. I do końca dnia słodkie nicnierobienie w oczekiwaniu na pierwszą lekcję surfingu.
Poznaję mojego nauczyciela, Vidiera, do niedawna piłkarza narodowej reprezentacji. Okaże się najlepszym nauczycielem surfingu, a to z powodu wyjątkowych umiejętności motywowania. Pierwsze chwile to balansowanie na desce pośród fal w pozycji leżącej. Po pół godzinie Vidier uznaje, że czas na stanie na desce i łapanie fali. Lata jogi na niewiele się zdają, bo podnoszenie z deski wydaje się nieosiągalne. Wychodzę na brzeg zrezygnowana, padam na piasek, oczy szczypią, pić się chce. Okazuje się, że na pragnienie świetna jest woda kokosowa – lokalny chłopiec wchodzi na palmę i zrzuca dwa kokosy, a Vidier je rozbija. Energia odzyskana. Pura vida! – wracam do wody. Kolejne spotkanie z falami okazuje się prostsze. Udaje mi się złapać trzy pod rząd. I tak aż do zachodu słońca: leż – powstań – zegnij nogi – teraz twoja fala i… lądowanie w wodzie.
Wracając z deską po plaży, czuję, że złapałam bakcyla. Uroku dodaje zachód słońca i wieczorne rozmowy z surferami. Już wiem, że to jest moje miejsce na ziemi. Kiedyś czytałam o hedonistycznych uciekinierach od cywilizacji – ludziach, którzy przenoszą się do innych krajów dlatego, że tylko tam czują się szczęśliwsi. To efekt chwili objawienia, kiedy uzmysławiają sobie, że urodzili się w niewłaściwym miejscu. Pura vida, żyć nad oceanem, łapiąc szczęśliwe fale… To jest pomysł! W moim przypadku przynajmniej na najbliższy tydzień.