Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-08-01

Artykuł opublikowany w numerze 08.2015 na stronie nr. 34.

Tekst i zdjęcia: Anita Demianowicz,

Trekking przez cztery pory roku


Jedna z najpiękniejszych tras trekkingowych i ósmy cud świata – to najczęstsze z określeń parku narodowego Torres del Paine. Niezwykłości tego miejsca nie da się zamknąć w kilku słowach. Najlepiej pojechać i samemu zobaczyć.

Punta Arenas to mój pierwszy, pełen pozytywnych wrażeń, chilijski przystanek, czarujący bogactwem zieleni. Przycięte w charakterystyczny sposób drzewa wyglądają jak ogromne grzyby. Inność tego miejsca podkreśla także jego nietypowe położenie. Przez Chile nie prowadzi do niego żadna droga. Aby tam dotrzeć, trzeba wsiąść w samolot albo na trzydzieści godzin zamknąć się w autobusie, który dwukrotnie przekraczając granicę chilijsko-argentyńską, dowiezie w końcu do celu, na koniec świata.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

GORĄCE POWITANIE

Widok na góry Torres del Paine z głównego wejścia do parku, czyli Laguny Amarga. Podczas pierwszych dni trekkingu panował tu upał.

ZAŁAMAŁA SIĘ TYLKO POGODA

Jesienna aura w drodze z Refugio Grey do Refugio Paine Grande. Ścieżki zrobiły się śliskie, deszcz boleśnie zacinał w twarz, ale trzeba było iść dalej.

HISTORIA JULIA

Julio Pedrol-Husanović, emerytowany nauczyciel historii i właściciel hostelu w Punta Arenas, z pasją opowiada o początkach miasta i jego mieszkańcach.

 

GDZIE RODZI SIĘ WIATR

 

Punta Arenas, dawniej jeden z najważniejszych portów chilijskich, dziś nazywane jest bramą do wielkiej antarktycznej przygody. „Tu, gdzie rodzi się wiatr” rozpoczyna się wędrówka zmierzających ku polarnym szlakom. W tym miejscu w podróż ruszają też ci, których chęć przeżycia przygody gna na ścieżki parku narodowego Torres del Paine, okrzykniętego ósmym cudem świata w konkursie zorganizowanym przez portal VirtualTourist. Park wygrał z trzystu trzydziestoma innymi turystycznymi atrakcjami z pięćdziesięciu krajów.
Co rusz natrafia się tu na słowiańskie akcenty. Wiele ulic nosi imiona zasłużonych dla Chile imigrantów z byłej Jugosławii, przede wszystkim z Chorwacji. – Ja też jestem Chorwatem z pochodzenia – wyznał Julio, emerytowany nauczyciel historii i właściciel jednego z piękniejszych hosteli w Punta Arenas o nazwie Patagonia de Atano. – I noszę wciąż chorwackie nazwisko – dodał. – Pedrol-Husanović. – Julio ma ponad sześćdziesiąt lat i, pomimo że już nie uczy, nadal jest wielkim miłośnikiem historii, a także kolekcjonerem. Z dumą oprowadza gości po swoim domu. Pokazuje pamiątki po przodkach. Zarówno swoich dziadkach i pradziadkach, jak i po rdzennych mieszkańcach.
Mój gospodarz jest skarbnicą wiedzy i wspaniałym gawędziarzem. Opowiada o początkach miasta, o tym, że założone zostało właściwie jako kolonia karna, przez co przyciągało ludzi żyjących na granicy prawa. Na szczęście nie tylko. – Przybywali tu także ci, którzy szukali lepszego życia – tłumaczył. – Miasto zostało założone w 1848 roku, a już w kilka lat później więźniowie wzniecili krwawy bunt.
– Zginął gubernator, ksiądz. Zniszczony został szpital i kościół. Kolejna rebelia doprowadziła do zniszczenia połowy miasta i śmierci wielu cywilów – ciągnął. – Potem miasto zaczęło się odbudowywać. Nie ominęła go gorączka złota i w końcu boom ekonomiczny. A skąd Chorwaci tutaj? Uciekali przed komunistycznym uciskiem, później przed wojną. Według niektórych źródeł korzenie około 50 procent mieszkańców Punta Arenas sięgają Chorwacji.

 

WICHROWE WZGÓRZA

W Patagonii wiać musi. Pogoda utrudniała wędrówkę, za to okolica zachwycała kolorami.

ZAKAZ PALENIA

Pamiątka po pożarze wywołanym przez lekkomyślnego turystę. Dziś w parku obowiązuje zakaz palenia oraz gotowania na kuchenkach gazowych w miejscach do tego nieprzeznaczonych.

BRAMA DO PRZYGODY

Po drodze do Torres każdy musi przejechać przez Punta Arenas.

 

OSTATNIA NADZIEJA NA KOŃCU ŚWIATA

 

Nad miasteczkiem wisiały ciemne chmury. Nie padało, ale wiało, i to mocno. W końcu Puerto Natales leży w chilijskiej części Patagonii, a w Patagonii wiać musi. „Última Esperanza” – przeczytałam na znaku przy drodze. Przeszły mnie ciarki. Okolica wyglądała na opustoszałą. I jeszcze ta nazwa: Ostatnia Nadzieja.
Ostatnia Nadzieja to nazwa prowincji, w granicach której znajduje się dwudziestotysięczne miasteczko Puerto Natales, odgrywające nieocenioną rolę w rozwoju turystyki tego regionu. Nazywane jest bramą Torres del Paine. Każdy, kto chce do parku się dostać, musi tu dotrzeć. Więc może to ostatnia nadzieja na dotarcie do Torres? Prowincja jednak swoją nazwę zawdzięcza Hiszpanowi Juanowi Ladrillero, dla którego te ziemie stały się ostatnią nadzieją na dotarcie do Cieśniny Magellana. A samo Puerto Natales zostało założone jako miasto portowe, w którym miał się rozwijać przemysł morski. Dziś żyje ono głównie z turystyki.
Drogę przebiegły bezpańskie psy. Szłam wyludnionymi obrzeżami miasta. Wzdłuż ulicy stały wraki samochodów, nadając otoczeniu przygnębiającego charakteru. Naprawdę wyglądało tak, jakby w tym miejscu kończył się świat. Ale im bliżej centrum, tym większy gwar. Zaczęli pojawiać się ludzie. Pootwierane sklepy, w dużej mierze ze sprzętem turystycznym, kusiły dobrymi markami. Cenami już mniej. Opustoszała dziura stopniowo zmieniała się w przytulne miasteczko z bajecznymi widokami na okalające miasto góry i zatokę. Miałam wrażenie, że czas tu się zatrzymał. I aż samemu chciałoby się przystopować i zostać na dłużej. Stąd jednak już tylko sto dwanaście kilometrów dzieliło mnie od celu.
Park narodowy Torres del Paine istnieje od 1959 roku. Od 1978 roku znajduje się na liście UNESCO. Coraz więcej turystów, mimo trudnego dojazdu, postanawia tam dotrzeć. Park kojarzy się przede wszystkim z trzema granitowymi wieżami dominującymi nad krajobrazem. Nie ma zgodności co do ich wysokości. To dla nich głównie przyjeżdżają tu ludzie. Park to także lazurowe laguny, lasy ze skarłowaciałymi drzewami przypominającymi japońskie drzewka bonsai, szczyty górskie i lodowce. A także rwące rzeki o bladoniebieskim odcieniu. To od ich koloru najprawdopodobniej wziął swoją nazwę park. W języku plemienia Tehuelche, żyjącego na tych terenach, paine oznacza bladoniebieski.

 

ZABÓJCZE PIĘKNO

Krajobraz w jednym z najpiękniejszych parków świata zmienia się wielokrotnie. Elementem, który pojawia się jednak dość często, są martwe drzewa.

Z WIEŻĄ W CHMURACH

Punkt widokowy Torres del Paine – cel wszystkich wędrówek, niezależnie od wybranej trasy. To tu można podziwiać trzy granitowe wieże w pełnej krasie... pod warunkiem że nie zakryją ich chmury.

WIELE TWARZY GREYA

Zachwycający lodowiec Grey, który można podziwiać przez znaczną część trasy, zwanej O. Zachwyca kolorami i onieśmiela rozmiarami – ma 27 km długości.


Na pokonanie całej blisko studwudziestokilometrowej trasy nie ma aż tak wielu chętnych. Park odwiedza rocznie sto sześćdziesiąt tysięcy ludzi. – Pełną pętlę robi tylko siedemnaście tysięcy – poinformował Kristofer, strażnik parku pracujący w Campamento Paso, bezpłatnym obozie położonym tuż za Przełęczą Johna Gardnera. – Znaczna jednak część wybiera się jedynie na punkt widokowy, skąd najlepiej widać wieże, i na krótszy trekking, tzw. W, nazwany tak od kształtu, jaki szlak kreśli na mapie – tłumaczył Kristofer, który w parku pracuje już dziewiąty sezon. Pokonanie szlaku W zajmuje około trzech dni.
Strażnicy prowadzą rejestr turystów. Wiedzą, ilu przemierza całą trasę. – Codziennie przechodzi tędy osiemdziesiąt osób. Na noc zostaje znacznie mniej. W porywach można doliczyć się dwudziestu, trzydziestu namiotów – mówią. Ludzie, zmęczeni i zziębnięci, wybierają raczej płatny kemping z dostępem do pryszniców, gorącej wody i zamkniętego, cieplejszego schronienia. W Campamento Paso takich luksusów brak. Ja ciepło jednak znalazłam. W chatce strażników rozchodził się zapach świeżo zaparzonej yerba mate, która po chwili wylądowała w moich zziębniętych dłoniach. Strażnicy pracują tu po jedenaście dni z rzędu, z czterodniową przerwą pomiędzy zmianami. Z przyjemnością goszczą każdego, kto tylko zechce do nich zajrzeć na dłużej i porozmawiać.

 

 

CAŁY ROK W KILKA DNI

 

Park przywitał mnie pełnią lata. Słońce przygrzewało bezlitośnie, a na pierwszym odcinku prowadzącym od wejścia w Laguna Amarga nie było gdzie się schować. Lasu w tej części nie ma, bo spłonął w 2011 roku, podpalony przez nierozważnego turystę. Dlatego teraz na trasie obowiązuje zakaz palenia oraz gotowania na kuchenkach gazowych w miejscach do tego nieprzeznaczonych. Wszystkiego spodziewałam się po pogodzie tutaj, ale na pewno nie temperatur oscylujących wokół trzydziestu stopni Celsjusza. Wylane litry potu, a nawet poparzenia słoneczne oraz liczne pogryzienia komarów to rezultat lata w Torres.
Jesień pojawiała się kilkakrotnie, spowijając park mgłą. Przychodziła zwykle wraz z deszczem, utrudniającym trekking. Drogi stawały się śliskie. Liczne strumyki, podmokłe tereny, zapadające się w błocie spróchniałe kładki i stopy grzęznące w mule. Deszcz nieraz ciął po twarzy, aż bolało.
Zima przyszła nagle, zaskoczyła mnie. To nie była powolna aklimatyzacja do nowych warunków, lecz gwałtowny i drastyczny przeskok w sam środek prawdziwej zamieci śnieżnej. – Pogoda zawsze tu taka? Czy czasem jest lepiej? – Z trudem przebijałam się ze swoim pytaniem przez wiatr. Esteban, strażnik, który przez jedenaście dni z rzędu wypuszcza się na jeden z trudniejszych fragmentów szlaku zwanego O, pełnej pętli wokół masywu Torres del Paine, spojrzał na mnie. Codziennie przemierza część aż do Przełęczy Gardnera – najbardziej wietrznego odcinka na całej trasie. – Zwykle jest gorzej – odpowiedział z uśmiechem. – Masz szczęście. Czasem tak wieje, że pozostaje tylko leżeć płasko na ziemi.

 

 

WINTER IS COMING

Droga do punktu widokowego Torres nie należy do najłatwiejszych i najbezpieczniejszych. Szczególnie kiedy zbliża się zima.

W PAINEM KOLORZE

Paine w języku rdzennych mieszkańców tych ziem oznacza kolor bladoniebieski i taka właśnie jest Rio Paine, która płynie wzdłuż szlaku aż do Jeziora Dicksona.

ADIOS, TORRES!

Ostatnie spojrzenie na granitowe wieże z drogi powrotnej wiodącej do laguny Amarga – miejsca, w którym cała wędrówka się zaczęła.


Nie leżałam, przynajmniej nie bez przerwy. Czasem jednak wiatr był na tyle silny i porywisty, że ludzie na szlaku sprawiali wrażenie nadmuchanych baloników. – Przełęcz Johna Gardnera to nie przelewki – podsumował Esteban. – Bywa, że wiatr wieje tu z prędkością 100-120 km/h. Na przełęczy wiatr nie słabnie. Jest jeszcze trudniej iść, a nawet oddychać. Zimno jest jeszcze bardziej przenikliwe, jeszcze bardziej marzną dłonie, uniemożliwiając fotografowanie. A jest co uwieczniać na zdjęciach. Z przełęczy rozciąga się widok na zachwycający lodowiec Grey o długości 27 kilometrów, zajmujący powierzchnię 270 km2.
Typowo zimowe warunki pojawiają się znów szóstego dnia. Równie gwałtownie i równie zaskakująco. Zimno, biało i ślisko. Zaciągnęłam się mroźnym powietrzem i miałam wrażenie, że zmraża mi płuca. Znajdowałam się dwie i pół godziny drogi od punktu widokowego na Torres del Paine, czyli na trzy granitowe wieże.
Pory roku przeplatają się ze sobą nieustannie. Wiosna jednak zwykle następuje po zimie. Pod stopami zieleni się trawa, pola wyściełają się rumiankami. Słychać śpiew i gaworzenie ptactwa. Czasem drogą przebiegnie zając, a nad głowami poszybuje kondor. Promienie słoneczne są dość niemrawe, ale dają chociaż trochę ciepła i światła tak oczekiwanego po mroźnej zimie.
Pełny trekking wokół Torres del Paine może trwać od pięciu do dziewięciu dni. Wszystko zależy od kondycji, ale też warunków atmosferycznych. Park jest tak piękny, że chciałoby się jednak spędzić w nim znacznie więcej czasu. Jest tam wciąż wiele nieprzedeptanych szlaków, na których można spotkać pumy, lisy, guanako czy nandu.
W porze letniej całymi dniami ma się ochotę leżeć na zielonej łące usianej rumiankami, a w zimie wspinać na ośnieżone szczyty, jesienią zaś wyglądać przez szybę schroniska, siedząc z kubkiem ciepłej herbaty. Torres del Paine ma w sobie magnetyzm, który sprawia, że o każdej porze roku jest tam pięknie, czy pada deszcz, czy sypie śniegiem, czy chlapie błotem. To miejsce, którego mimo zmęczenia nie chce się opuszczać.