Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-09-01

Artykuł opublikowany w numerze 09.2015 na stronie nr. 20.

Tekst i zdjęcia: Bartłomiej Rubik, Tekst: Joanna Pluta,

Krew dla Matki Ziemi


Tuż po północy ciszę i spokój sennej górskiej wioski Macha zakłóca dobiegający z oddali dźwięk andyjskich piszczałek zamponas oraz gitarek charangos. Oto zbliżają się nawołujący do bitwy grajkowie, a tuż za nimi wkraczają niosący krzyże wojownicy. To znak, że rozpoczyna się święto Tinku.

Święto Tinku (co w języku keczua oznacza spotkanie) znane jest również jako Fiesta de la Cruz, czyli Święto Krzyża. Tradycja ta jest przejawem obecnego w całej Ameryce Łacińskiej synkretyzmu religijnego, w którym stare wierzenia Indian przeplatają się z chrześcijaństwem. Co roku w pierwszy weekend maja, gdy konstelacja gwiazd Krzyża Południa znajduje się w linii prostej nad Andami, do boliwijskiej Macha ściągają reprezentacje z okolicznych wiosek. Przybywają, by z jednej strony poświęcić krzyż i oddać hołd Chrystusowi, z drugiej – złożyć ofiarę Pachamamie (Matce Ziemi).
Pachamama to dla Indian świętość, oś życia. To od niej zależy dobrobyt – jej zawdzięcza się plony ziemi, wodę i minerały. Dlatego warto mieć z nią dobre układy, szanować i składać ofiary. Jak różne formy mogą one przybierać, mieliśmy okazję się przekonać.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

WEJŚCIE KRZYŻA

Święto Tinku rozpoczyna się w atmosferze pokojowej z udziałem krzyża, który przynosi każda z przybywających ekip. Później patronat nad całością przejmuje indianska Pachamama, której należy się ofiara z krwi.

PRZYGRYWKA NA GITARCE

Grajek z tradycyjną gitarką charango. Muzyka podczas świętowania jest obecna wszędzie.

PUNKT WIDOKOWY

W walce o najlepszy punkt widokowy alkohol dodaje odwagi, ale jego nadmiar odbiera równowagę.

 

MSZA PRZED BITWĄ

 

Wioska Macha położona jest na płaskowyżu Altiplano w departamencie Potosi. Docieramy tam w sobotni wieczór po czterech godzinach jazdy szutrową drogą w trzęsącym się autobusie. Nocleg znajdujemy na plebanii. Nawet tutaj, na boliwijskim pustkowiu, nie brakuje polskiego akcentu – patronem skromnej parafialnej jadalni jest nie kto inny, jak Jan Paweł II.
Podczas Tinku świętowanie trwa kilka dni. Zaczyna się w każdej wiosce od rytualnego uboju lamy, której krwią przyszli wojownicy smarują sobie twarz. Potem wyruszają w wielogodzinny, a czasem wielodniowy, marsz w kierunku Macha. To tutaj właśnie ma miejsce kulminacja tej religijnej fiesty.
W niedzielę od samego rana na wiejskim placu odbywają się pochody i tańce, w czasie których ubrani w odświętne tradycyjne stroje przedstawiciele poszczególnych społeczności tańczą, podrygują i przytupują w rytm muzyki płynącej z piszczałek i gitarek. Każda grupa niesie ze sobą ozdobiony krzyż. Ważną rolę pełnią „porządkowi”, którzy przy użyciu skórzanych biczy pilnują dyscypliny w swoich grupach. A jest to coraz trudniejsze wraz z kolejnymi litrami wypitej chichy (rodzaj niskoprocentowego alkoholu z kukurydzy).
W samo południe odbywa się uroczysta msza święta w języku keczua, podczas której poświęcone zostają krzyże. Szybko jednak idą one w odstawkę, bo od początku wiadomo, że to ani krzyż, ani wesoła potańcówka nie będą głównym punktem programu. Zostaną nim bowiem rytualne walki na pięści pomiędzy reprezentantami poszczególnych społeczności, a związane z tym upuszczenie krwi i poniesiony wysiłek będą darami dla Pachamamy i wołaniem o dobre plony. Przy okazji walka okaże się dobrą sposobnością do rozładowania napięć, które zdążyły narosnąć pomiędzy poszczególnymi wioskami czy grupami. Ich powody mogły być różne – zadawnione spory o miedzę, zdrada lub zwykła zazdrość.

 

 

MORDOBICIE RYTUALNE

 

Pretekstem do bitwy staje się przeważnie zderzenie dwóch ekip z różnych wiosek. Zacietrzewieni i rozochoceni alkoholem mężczyźni rzucają się na siebie z pięściami. Kobiety próbują czasem ich rozdzielić i nie dopuścić do starcia. Zwykle jednak nie dają rady i do akcji wkracza wtedy policja. Uzbrojona w skórzane bicze i gaz pieprzowy nie rozpędza jednak tłumu, ale „strukturyzuje” starcie. Wchodzi w grupę walczących, otacza kordonem puste miejsce w środku i do tak utworzonego koła wpuszcza dwóch przeciwników – walki podczas Tinku mają rytualne znaczenie tylko wtedy, gdy odbywają się jeden na jednego. Są często bardzo brutalne, przeciwnicy okładają się wyprostowanymi w łokciach rękami, zwykle bez żadnych rękawic czy ochraniaczy. Gdy pojawi się pierwsza krew, policjanci walczących rozdzielają, wypychają poza krąg i wpuszczają kolejnych. Biją się też kobiety, często ciągnąc się za włosy. Co ciekawe, policja nie tylko nie wywołuje eskalacji agresji, ale wręcz cieszy się wielkim respektem pijanego tłumu.
Tinku to nie jest spektakl dla ludzi o słabych nerwach, tudzież słabym żołądku. Nierzadkim widokiem jest, kiedy odurzony alkoholem zakrwawiony uczestnik walk udaje się na stronę, żeby własnym moczem opłukać twarz z krwi i gazu pieprzowego. Następnie znów przytyka piszczałkę do ust i chwiejnym krokiem włącza się do kolejnego bojowego pochodu.

 

ODLOTOWO

W piknikowej atmosferze, na obrzeżach głównych wydarzeń, nie brakuje chętnych do pamiątkowego zdjęcia, na przykład z promem kosmicznym.

AŻ POLEJE SIĘ KREW

Pojedynek ma znaczenie rytualne, kiedy odbywa się „jeden na jednego”. Toczy się w kręgu utworzonym przez policję, która rozdziela walczących, gdy pojawia się pierwsza krew. Pod koniec świętowania panowanie nad walkami wymyka się spod kontroli.

OSTATNIA WALKA

Widać, że to starcie starego wojownika jest przegrane. Małżonka ma już dosyć jego wyczynów.

 

PIKNIK DEMOLKA

 

Po południu na placyku w Macha panuje już całkowity chaos z domieszką surrealizmu. Część uczestników, która przegrała walkę z najtrudniejszym rywalem, czyli alkoholem, dogorywa gdzieś na zacienionym skwerze. Inni, którzy mają mniej szczęścia, leżą na środku ulicy. Tuż obok w piknikowej atmosferze odpoczywają rodziny z dziećmi. Na środku placu stoją ogromne kiczowate landszafty z dykty, przed którymi ustawia się kolejka chętnych do pamiątkowego zdjęcia. Pomiędzy tym wszystkim przemykają niedobitki muzykantów, oddających w piszczałki ostatnie alkoholowe tchnienia. Część grajków przenosi się do okolicznych spelunek, gdzie przygrywają równie pijanym biesiadnikom. W tańcu nie przeszkadza nikomu rozchlapywane wkoło błoto powstałe z piasku i porozlewanej chichy.
Oprócz tego, jak co dzień, na placyku odbywa się targ, gdzie babuleńki handlarki próbują zataczającym się biesiadnikom sprzedać nowe ozdobne koraliki, które większość z nich pogubiła w tańcu lub bijatyce. Jak na odpustowe targowisko przystało, można kupić też wszelkiego rodzaju strawę.
Wraz z upływem dnia atmosfera się zagęszcza i robi coraz bardziej napięta. Walki stają się zacięte, a policja częściej używa gazu łzawiącego. I to jest moment, kiedy decydujemy, że najlepiej będzie kontynuować obserwację z wieży kościelnej. Z góry widać wyraźnie, że walki przenoszą się na boczne ulice, gdzie policyjny gaz już nie dociera. Do gry wkracza cięższy kaliber – kamienie, cegły, butelki, a spokojne na co dzień uliczki zamieniają się w strefę regularnej wojny.
Taki scenariusz nie ma już wiele wspólnego z tradycją i rytuałem, dlatego co roku ktoś ginie w walkach. Indianie interpretują to jednak jako udaną ofiarę dla Matki Ziemi i ze spokojem oczekują przyszłych plonów.