Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2015 na stronie nr. 58.

Tekst i zdjęcia: Teresa Chudecka,

Huśtawka Końca Świata


W pobliżu miasteczka Baños jest miejsce, do którego dąży prawie każdy podróżnik odwiedzający Ekwador. Zostało wymyślone przez pewnego staruszka mieszkającego nad wulkanem, stając się jednym z najpopularniejszych punktów turystycznych na mapie Ameryki Południowej. To Huśtawka Końca Świata...

Huśtawka zawieszona jest dosłownie nad przepaścią, oddzielającą górę od czynnego wulkanu Tungurahua (5023 m n.p.m.). Jeśli ma się szczęście, można z niej także zobaczyć niezasłonięty dymiący krater, który przypomina, że wulkan właśnie śpi, choć nikt nie wie, kiedy się znów obudzi. Jego uaktywnienie nastąpiło w 1999 roku i od tego czasu co kilka lat wybucha, ostatnio w 2014 roku.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

 

RADOŚĆ NAD PRZEPAŚCIĄ

 

Baños de Agua Santa (nazywane krócej Baños) jest jednym z najbardziej turystycznych miast Ekwadoru. Przyjeżdżają tu między innymi ci, którzy mają dość miejskiego życia w kilkumilionowym Quito, położonym cztery godziny jazdy samochodem stąd. Przyjeżdżają, aby zakosztować przyrody i odpoczynku. Maszerują szlakami pomiędzy górami i wulkanami, jeżdżą na rowerach, uprawiają rafting, a noce pod gwiazdami spędzają w tutejszych gorących źródłach.
Przyjechałam do Baños pewnego przedpołudnia tylko dlatego, że brzydka pogoda nie pozwoliła mi wejść na wulkan Cotopaxi. Siedziałam w autobusie, ale w miejscu, w którym powinnam wysiąść, stwierdziłam, że jednak pojadę dalej. Była to odruchowa decyzja, ponieważ położone w dolinie Baños rozświetlone było właśnie gorącym słońcem. Po dojechaniu minęłam pewnym krokiem wszystkich nagabywaczy i mniej pewnie zaczęłam się zastanawiać, co dalej. Wkoło było pełno hoteli, jednak wiedziałam, że te przy dworcu nie są ani bezpieczne, ani tanie. Otworzyłam więc przewodnik i wyruszyłam w kierunku La Chimenea – hotelu na obrzeżach Baños, z basenem, wielkim tarasem i do tego niską ceną.
Tam rzuciłam plecak i wyruszyłam na zwiedzanie. Ulice były czyste i zadbane, zabudowane rzędami piętrowych domów we wszystkich kolorach tęczy. Liczne stragany z pamiątkami, restauracje oraz irlandzkie puby przypominały o przeznaczeniu tej małej urokliwej miejscowości. Wstąpiłam do katedry Nuestra Señora de Agua Santa (Matki Bożej Świętej Wody), gdzie na ścianach widniały obrazy ze scenami cudów, jakich z jej strony doświadczyli Ekwadorczycy. Matka Boska ratująca z przepaści, Matka Boska wynosząca z pożaru, Matka Boska uzdrawiająca... Przy takim nagromadzeniu cudów nawet człowiek małej wiary zaczyna wierzyć.

 

ŁAŹNIE ŚWIĘTEJ WODY

Centrum miłego, kameralnego Baños de Agua Santa, znanego m.in. z wód termalnych. Na pierwszym planie wejście do Parque Sebastian Acosta, miejsca wypoczynku także po całodniowych górskich wędrówkach.

BUJANKA NIESPODZIANKA

Jedno z niezwykłych miejsc w Ekwadorze – huśtawka nad przepaścią, wymyślona i zawieszona przez emerytowanego wojskowego w celu obserwacji czynnego wulkanu Tungurahua. Nikt nie sądził, że zrobi ona aż taką furorę jako atrakcja turystyczna.

DWIE NAZWY, JEDEN DIABEŁ

Osiemdziesięciometrowy Nariz del Diablo (Nos Diabła) to jeden ze słynnych tutejszych wodospadów. Występuje również pod nazwą Pailon del Diablo – Kocioł Diabła.


Niedaleko katedry znajduje się ratusz i park, w którym wszyscy zmęczeni backpackerzy ucinają sobie drzemkę, wcale nie przejmując się złodziejami. Inna rzecz, że Baños to jedna z najbezpieczniejszych ekwadorskich miejscowości. Policja skrupulatnie strzeże turystów, bo dobrze wie, że to oni utrzymują miasto.
Od razu chciałam zobaczyć Huśtawkę Końca Świata (Columpio Fin del Mundo) – można tam nawet dojść pieszo, ale zajmuje to trzy godziny marszu. Dla większości leniwych i niedoświadczonych, do których należałam i ja, lepsze są autobusy. Wprawdzie jeden dolar za godzinę jazdy to wyjątkowo wysoka kwota jak na Ekwador, ale nikt nie ośmiela się jej negować, bo alternatywą jest 10 kilometrów pieszo pod górę.
Autobus był mocno przepełniony. Jechali miejscowi, dzieci wracające ze szkoły i tłumy turystów, które chciały się pohuśtać... Rzeczywiście, po godzinie wyszliśmy z pojazdu na żużlową drogę, nie wiedząc jednak, co dalej. Dopiero mały znak na poboczu poinformował nas o właściwym kierunku. Potem dość szybko doszliśmy do wielkiej łąki, przed którą stała budka z biletami. A na końcu łąki – wysokie drzewo, na którym znajdowała się tłumnie oblegana huśtawka. Serce zabiło mi mocniej. Tak długo czekałam na tę chwilę. Niewiele jest miejsc na świecie, gdzie można się pobujać nad przepaścią! Natychmiast uiściłam dolara za wstęp i pomaszerowałam w kierunku obiektu moich marzeń, wyprzedzając pozostałych chętnych.
Huśtawka nie była jedna, lecz dwie – zawieszone na gałęziach olbrzymiego samotnego drzewa, na którego czubku znajdował się jeszcze domek. Z ukłuciem w żołądku usiadłam na wyśnionym urządzeniu, zapięłam łańcuch bezpieczeństwa i... zaczęłam się huśtać. Przede mną znajdowała się olbrzymia przepaść oraz wulkan, który niestety był akurat w połowie zasłonięty chmurami. Poczułam się szczęśliwa jak dziecko. Niby nic, a jaka radość! Dotarłam przecież na koniec świata. Dla mnie był to zarazem początek mojej wielkiej podróży.
Zeszłam z huśtawki, z niechęcią udostępniając ją pozostałym czekającym. Zatrzymałabym ją dla siebie, ale przecież oni, tak jak i ja, przemierzyli wiele kilometrów, żeby tu dotrzeć. Postanowiłam nie wracać już do Baños autobusem, lecz pieszo. Weszłam na ścieżkę ciągnącą się przez łąki i góry, podziwiając po drodze niesamowite widoki i przysiadając co chwila nad górskimi przepaściami.

 

 

SZALONA ROWERZYSTKA

 

Wróciłam do Baños zmęczona, ale następnego dnia czułam, że chcę zobaczyć jeszcze więcej. Jedną z głównych aktywności są tutaj wypady rowerowe. Turyści wypożyczają rowery i jadą nimi do znanych wodospadów. Tam czeka samochód, który za dwa dolary zwozi ich na dół. Uwielbiam jazdę na rowerze, dlatego postanowiłam, że przejadę drogę w obie strony. Wybrałam pojazd odpowiedni dla siebie. Dałam się też przekonać do zakupu dodatkowego ubezpieczenia, bo jego sprzedawca powiedział mi, że zębatki z powodu nadmiernego zużycia czasami się łamią, a jeśli wykupię ubezpieczenie, to w razie awarii dojadą do mnie z nowym rowerem. Dopiero po zapłaceniu uświadomiłam sobie własną naiwność.
Wyruszyłam. Droga opadała i wznosiła się. Co chwila natrafiałam na wodospady, przy których przystawałam, by zrobić zdjęcia. Mijały mnie autobusy z turystami, którzy przy każdym ciekawym miejscu mieli pięć minut na zrobienie fotki. W końcu dojechałam do słynnych ekwadorskich wodospadów, gdzie należało zostawić rower i dalej podejść kawałek pieszo. Wyruszyłam ścieżką prowadzącą do Nariz del Diablo (Nos Diabła). Co kilkadziesiąt metrów ktoś porozwieszał drewniane tabliczki z informacjami o pięknie natury i o tym, że tylko Pan Bóg mógł stworzyć coś takiego. Faktycznie, kiedy doszłam do celu, miałam takie samo wrażenie. Wielka woda z hukiem wpadała do rzeki, dookoła skały, w których ludzie powykuwali schody, przed wodospadem kładka, po której można przejść na drugi brzeg rzeki. Widoki zapierające dech w piersiach.
Zaczęło padać, więc dla bezpieczeństwa zamknięto kładkę. Postanowiłam jechać dalej. Z tego miejsca mogłam wracać do Baños, jednak wiedziałam, że dalej są jeszcze kolejne wodospady. Droga pięła się i jazda sprawiała mi coraz więcej trudności, więc jednak zawróciłam. Przez chwilę myślałam nawet o oddaniu roweru na samochód, jednak rozpogodziło się i zaczęło być naprawdę przyjemnie. Niestety droga powrotna okazała się trudniejsza. Tam, gdzie wcześniej można było ominąć górski tunel, teraz musiałam przez niego przejeżdżać. Panowała całkowita ciemność oraz brakowało pobocza. Na dodatek w moim rowerze nie było światła... Co chwila przywierałam do muru z nogami w kałużach, kiedy widziałam nadjeżdżające ciężarówki, których kierowcy nie mieli pojęcia o moim istnieniu.

 

Z GÓRALEM DO WODOSPADÓW

Z Baños do wodospadów można sobie zrobić – w górę i w dół – rowerową wycieczkę. Trasa w jedną stronę liczy 22 kilometry i wymaga dobrej kondycji.

KTO MA WISIEĆ, NIE ZAMOKNIE

Drewniana wisząca kładka nad kilkudziesięciometrową przepaścią w pobliżu Nariz del Diablo. To obiekt dla turystów o mocnych nerwach – na wietrze robi wrażenie, że za chwilę runie w dół, a na czas deszczu jest na wszelki wypadek zamykana.

Przejazd przez tunel nie był najlepszym pomysłem, jednak nikt mnie o nim nie uprzedził. Moje ubłocone nogi wskazywały na warunki, w jakich tego dokonałam. Jechałam dalej. Najgorsze, że te nogi zaczynały mi w końcu odmawiać posłuszeństwa. Przy bardziej stromych podjazdach rower musiałam już prowadzić.
– Dlaczego tak długo cię nie było? – zapytał pracownik wypożyczalni, kiedy oddawałam pojazd.
– Bo wracałam na rowerze – odpowiedziałam.
Popatrzył na mnie ze zdziwieniem i krzyknął do swojego kolegi: – Słyszałeś, ona jechała całą drogę na rowerze. Przecież to jest ponad 44 km – dodał, patrząc na mnie z uśmiechem.
– Ile? – Gdybym wcześniej wiedziała, że tyle będzie do przejechania po górskich drogach, to nigdy nie wybrałabym się w taką trasę!
Byłam zmęczona i brudna. Jednak głód był jeszcze bardziej dojmujący. Poszłam na miejscowy market, gdzie można zjeść dobrze i tanio. Było po porze obiadowej, jednak panie nadal miały do wyboru wiele dań, które wielkimi łyżkami nakładały na talerze. Przy kilku stolikach siedzieli turyści, tak jak ja szukający czegoś miejscowego w przystępnej cenie. Kiedy rozglądałam się po twarzach i talerzach, żeby wybrać coś smacznego, mój wzrok zatrzymał się na stoliku, przy którym siedział młody ciemnooki chłopak, dwóch starszych mężczyzn i dziewczyna. Chłopak zauważył moją chwilę zawahania. – Dobre jest – powiedział z uśmiechem, pokazując swoje białe, idealne zęby. Nie wiedziałam, że ten uśmiech będzie mi towarzyszył przez najbliższe dwa tygodnie.

 

 

BUJANIE W OBŁOKACH

 

Martin był z Argentyny i od kilkunastu miesięcy podróżował starym renault 12. Jego zamiarem było objechanie Ameryki Południowej dookoła. Nie znajdował się jeszcze nawet w połowie wyprawy – przed nim było co najmniej kilkanaście kolejnych miesięcy w drodze. Dwaj mężczyźni to jego ojciec i przyjaciel, którzy przylecieli go odwiedzić, zaś dziewczyna przysiadła się do nich tak samo jak ja potem.
Dopiero co przyjechali i poszukiwali miejsca do spania. Poleciłam im swój hostel i pożegnałam się, życząc udanej wyprawy. Zanim doszłam do hotelu, krążąc małymi uliczkami, oni już tam byli. Właśnie rozpakowywali auto.
– Jedziemy na Huśtawkę Końca Świata – powiedział ojciec Martina. – Może chciałabyś z nami pojechać? – zaproponował.
Chciałabym? O niczym innym tak nie marzyłam, jak o kolejnym spotkaniu nad przepaścią z moją ukochaną huśtawką! Poza tym poprzednie zdjęcia z pobytu na niej jakoś mi przepadły. Zamiast kąpieli i odpoczynku rzuciłam więc tylko swoje rzeczy do hostelu i wcisnęłam się do wiekowego renault 12.
Kiedy dojechaliśmy, przy huśtawce było prawie pusto. Obecna była tylko wnuczka właścicieli, która przyjechała tu na wakacje, aby odpocząć od dużego miasta i pomóc dziadkom w pracy. Usiedliśmy na ławce i wypiliśmy matę, zagryzając ciastkami, które Martin znalazł gdzieś w samochodzie. A potem mogliśmy do woli bujać w obłokach i robić zdjęcia. Huśtawka była tylko nasza!