Wychodząc z publicznej toalety, rzuciłam „do widzenia” pani rozdającej papier toaletowy i poczułam się jak cham z tym moim oschłym pożegnaniem. Ona życzyła mi wszystkiego najlepszego w życiu, „niech ci dobrze leci, miłego dnia i trzymaj się ciepło, do zobaczenia, cześć!”. Tak na każdym kroku traktują się ludzie w Santiago: wylewnie, przyjacielsko, otwarcie.
W Chile ludzie żyją bez pośpiechu, bo w pośpiechu nie da się dostrzec wszystkich miłych rzeczy, które oferuje świat. Każdy każdemu życzy nie tylko miłego dnia, lecz także: niech ci wszystko dobrze idzie! Uważaj na siebie! Miej się doskonale!
Dostępny PDF
ZAJĘTY CZAS WOLNY
Chilijczyk nie martwi się o emeryturę, lecz raczej o wolny czas. Obowiązkowo spędza poza domem dziesięć godzin dziennie – godzinna przerwa na lunch plus dziewięć godzin w pracy. Wychodzi z niej późno, lecz ludzie wracający do domu nie zamieniają się w szarą, zmęczoną masę. Nie narzekają, że są wykończeni, a w domu czeka na nich pranie. Idą spokojnym krokiem, gadają z innymi, zatrzymują się na kawę.
Kawiarnie, kina, galerie i muzea są pełne. Wszędzie wiszą ogłoszenia kuszące milionem ofert spędzania wolnego czasu – zajęcia teatralne, kursy fotografii, językowe, taneczne, piłka nożna, często całkiem bezpłatne, sponsorowane przez urząd dzielnicowy – i ludzie naprawdę chętnie biorą udział w tych inicjatywach. Chilijczycy chodzą na otwarte zajęcia na uczelniach, marsze równości, feministyczne parady, uczestniczą w konkursach literackich, warsztatach kreatywności w parkach, otwartych dyskusjach na wszystkie tematy.
Dobra i stabilna sytuacja ekonomiczna kraju pozwala przeciętnemu człowiekowi żyć na poziomie, który bynajmniej nie jest niski, na relaks i cieszenie się samym faktem, że żyjemy. Letnimi popołudniami parki są pełne wylegujących się na kocach par lub rodzin, przyjaciół, którzy ćwiczą układy taneczne, żonglowanie, triki gimnastyczne, grają na instrumentach lub oglądają amatorskie grupy teatralne. Na placach i deptakach występują muzycy, aktorzy, opowiadacze dowcipów, i zawsze mają wokół siebie gęsty tłum gapiów, którzy, zależnie od występu, podrygują do rytmu, wstrzymują oddech lub umierają ze śmiechu.
Na każdym większym skrzyżowaniu widać ulicznych performerów. Kiedy kierowcy stoją na czerwonym świetle, przed maski wychodzą artyści i urządzają dwuminutowe show. Nieraz występy są tak zachwycające, że przechodnie zatrzymują się, by się poprzyglądać: obserwujemy więc piramidy z ludzi, żonglowanie we wszystkich możliwych wersjach, magiczne sztuczki i gimnastyczne figury ludzi jeżdżących na jednokołowych rowerkach. Zarobek za dobry występ może być naprawdę spory, jako że kierowcy, zanim odjadą, dają artystom napiwek.
GRA W ZIELONE
Semaforear to czasownik od słowa semaforo, czyli świateł ulicznych. Na przejściach dla pieszych artyści urządzają dwudziestosekundowe przedstawienia. Ostatnie dziesięć sekund zielonego przeznaczają na zebranie napiwku od kierowców.
LEPSZY DOWCIP
Show na Plaza de Armas, tutejszym rynku. Mężczyzna z przodu tańczy break dance, a ten z większą publicznością to opowiadacz dowcipów.
ZDJĘCIE Z KONIEM
Fotograf za tysiąc pesos (5 złotych) robi dzieciom zdjęcia ze sztucznym koniem. To pamiątka popularna wśród mieszkańców Santiago: wiele osób przechowuje zdjęcie z dzieciństwa z koniem na Plaza de Armas.
SPIESZĄ SIĘ POWOLI
Główna ulica Santiago, Alameda, jest czteropasmówką, regulowaną światłami ulicznymi, do których jednak mało kto się stosuje. Co chwilę biegiem przekracza te osiem pasów jakiś pieszy. Rowerzyści, prawie że potrącani przez wszystkich, lawirują między autobusami i taksówkami. Zanim się przejdzie na zielonym świetle, trzeba odczekać parę sekund, by ostatnie samochody przejechały na swoim czerwonym. Mało kto jednak czeka na zielone światło i kiedy tylko nastąpi chwilka bez auta na horyzoncie, wszyscy całą gromadą przebiegają na drugą stronę. Wydaje się to absurdalne, jako że ci ludzie nigdy się nie spieszą i wszędzie wszystko odbywa się z opóźnieniem. Przechodzenie przez ulicę najwyraźniej jednak podchodzi pod inną kategorię czasu i w tym przypadku nie wolno stracić ani chwili na bezczynne czekanie. Jest to jedyny przypadek pośpiechu, jaki zaobserwowałam do tej pory.
Mój współlokator, odkąd sięgam pamięcią, do pracy spóźnia się przynajmniej pół godziny (– Mojemu szefowi to nie przeszkadza – mówi), wykładowcy na uczelni przychodzą na zajęcia jako ostatni i często wykrajają sobie z nich dziesięć minut, bo idą po kawkę. Gdy umawiasz się z kimś na 15.00, to lepiej zadzwoń o 15.40 i przypomnij o spotkaniu, tak by na miejscu był o 17 (transport publiczny też się oczywiście spóźnia).
Poza stolicą autobusy nie mają przystanków (nie wspominając o rozkładzie jazdy – jak przyjedzie, to będzie). Autobus jedzie powoli wzdłuż ulicy z otwartymi drzwiami, puszczając reggaeton i inne latynoskie rytmy na pełny regulator. Na drzwiach kabiny widnieje kartka głosząca, że kierowca ma prawo puszczać muzykę o takiej głośności, jaką uzna za stosowne, i niech pasażerowie nigdy nie oponują. Gdy ktoś na niego zamacha, to kierowca zwalnia, pasażer wskakuje i autobus jedzie dalej.
SOCZEK ZA TYSIĄC I UŻYWANE BUTY
Chodnikami, chociaż są szerokie na co najmniej 10 metrów, nie sposób przejść w godzinach szczytu, gdyż oprócz szalonego tłumu ludzi połowę miejsca zajmują handlarze. Co kilka metrów widać dziewczyny przy wózku z supermarketu pełnym pomarańczy, a u ich stóp worki pełne skórek. Wózki są przykryte deską, na której stoi maszynka przypominająca tę do mielenia mięsa. Każda dziewczyna za pomocą maszynki robi sok pomarańczowy, sprzedając go zawsze w tej samej cenie – 1000 pesos, około 5 zł – i śpiewając piosenkę o treści: „sok, sok, soczek za tysiąc!”.
Pucybuci w swoich budkach czekają na klientów. Na ulicach w zależności od pory dnia stoją też budki z owocami oraz kioski sprzedające tylko i wyłącznie mote con huesillo – wywar z suszonych brzoskwiń z gotowaną kukurydzą, która raczej przypomina coś pomiędzy kaszą gryczaną a rozgotowanym ryżem. Wprost na chodnikach, na czarnych prześcieradłach handluje się pirackimi filmami, a na krzesełkach wędkarskich przedsiębiorcy sprzedają ciastka, sushi i kanapki. Wszędzie stoją stoiska z biżuterią, opaskami do włosów, rajtuzami, legginsami, używanymi butami, książkami, słuchawkami, ładowarkami, szalikami.
W metrze i autobusach można kupić od sprzedawców lody, napoje chłodzące, batony, chusteczki, plastry, okulary przeciwsłoneczne lub banki energii. Wszyscy krzyczą, zachwalając swój towar, i pożyczają sobie nawzajem drobniaki. Między sprzedawcami przechadzają się carabineros, których nie obchodzi, że nikt z obecnych tu handlarzy nie odprowadza podatku. Ulica jest przestrzenią publiczną i dopóki nikomu nie dzieje się krzywda, każdy ma prawo z niej korzystać, zarabiając (handlarze), śpiąc (bezdomni w śpiworach), jeżdżąc na rowerze czy uprawiając sztukę.
Sprzedawcy z małych prywatnych sklepów puszczają na pełen regulator latynoską muzykę – reggaeton, romantyczne rytmy salsy i bachaty. A sklepików jest tu mnóstwo, bo prawie nie widzi się sieciówek i fast foodów. Każdy bar i sklep ma miejscowego właściciela, co nie przeszkadza im sprzedawać tego samego w identycznej cenie. Specyficzny rozkład sklepów według kategorii sprawia, że księgarnie są przy jednej ulicy, przy innej tylko warsztaty samochodowe, a jeszcze dalej ulica z fryzjerami. Sklepiki są często tak małe, że oprócz towaru nie mieści się już nic, więc sprzedawcy siedzą przed wejściem, gadając z sąsiadem, który handluje dokładnie tym samym. Kiedy w sklepie nie ma tego, czego szuka klient, sprzedawca woła na pomoc właścicieli sąsiednich stanowisk.
Pracy jest tu pod dostatkiem, mieszkańcy nie martwią się raczej o związanie końca z końcem, zatrudnienie i kryzys. Gdy idę do papierniczego kupić długopis, obsługują mnie przynajmniej trzy osoby: pierwsza pomaga wybrać kolor i markę i przekazuje mały bilecik z ceną. Z bilecikiem udaję się do okienka kasy (70 centymetrów od pierwszego stanowiska), gdzie uiszczam opłatę. W ramach potwierdzenia otrzymuję paragon, który okazuję przy stanowisku numer trzy, gdzie czeka już na mnie zapakowany długopis w plastikowej siatce. Taki proces powtarza się za każdym razem.
W supermarketach ludzie nie pakują swoich zakupów sami, bo zawsze jest ktoś, kto spakuje chleb i mleko – zawsze do dziesięciu oddzielnych siatek. Praca tej osoby polega na pakowaniu towaru i pogawędkach z kasjerkami, i jest to naprawdę nieźle płatna posada. Najbardziej zaskakujące zajęcie, które widziałam, to rozdawacz porcji papieru toaletowego. Do publicznych toalet wchodzi się za opłatą, lecz jest ona rozumiana jako cena kawałka papieru plus pensja osoby rozdającej. Na imprezach oczywiście łazienki są za darmo i papier w nich też, ale i tak można sobie pozwolić na odrobinę luksusu, płacąc komuś za to, by odmierzył kawałek i poskładał go porządnie.
PASTA KIWI BUT OŻYWI
W centrum Santiago przed pracą można szybko wyczyścić buty na połysk, w cenie od dwóch i pół do trzech tysięcy pesos.
KUBKI SMAKOWE
W upalne dni największe powodzenie wśród przechodniów mają świeże, chłodne owoce porcjowane w kubkach.
JAK NIE STRAJK, TO SMOG
Naturalnie nie wszyscy są zadowoleni z rzeczywistości, w której przyszło im żyć i pracować. Co wtedy robią? Strajkują. Mój uniwersytet strajkował tylko dwa razy, ale inne są w stanie permanentnego strajku i zajęcia nie odbywają się na przykład przez cały semestr.
Strajkują autobusy – zamiera transport publiczny. Strajkują urzędy – wszystkie biura są zamknięte dla interesantów. Następnego dnia kolejki po numerek, który decyduje o czasie oczekiwania do okienka, ciągną się przez trzy przecznice.
Santiago de Chile ma 6.158.080 mieszkańców. Z jednej jego strony na drugą transportem publicznym jedzie się aż trzy godziny. Telewizja pokazuje prognozę pogody dla poszczególnych dzielnic. Miasto jest ze wszystkich stron otoczone górami, lecz ze względu na smog rzadko je widać. Władze miały kiedyś pomysł wysadzenia w powietrze jednej z gór, by smog mógł w ten sposób się ulotnić, ale jeszcze do tego nie doszło. Mieszkańcy metropolii zatem wesoło kiszą się dalej, a ja, studentka z wymiany, razem z nimi.