Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2016 na stronie nr. 76.

Tekst i zdjęcia: Edyta Gonet,

Polecieć tam i kichać na wszystko


Diabeł tasmański już w pierwszej minucie naszego spotkania w Bonorong Wildlife Sanctuary skradł moje serce. Był uroczy. Smacznie spał, zażywając słonecznej kąpieli. Wyglądał jak niewielki, pulchny pies, przez co od razu chciało się go przytulić.

Poluje on na małą zwierzynę, ale w dużej mierze żywi się znalezioną padliną. Występuje tylko na Tasmanii, a wszyscy jego miłośnicy mają poważne powody do smutku. Po pierwsze, sporo tych zwierząt ginie na drogach. Po drugie, przetrwaniu gatunku od kilkunastu lat zagraża zakaźny rak pyska. Na wyspie działa sporo organizacji pracujących od rana do nocy nad zapewnieniem jak najlepszej ochrony tym zwierzakom. Cały czas prowadzone są badania nad znalezieniem efektywnego sposobu leczenia ich choroby.
Absolutna niedostępność niektórych terenów podsyca ciągle żywe legendy o wilku tasmańskim (zwanym także diabłem, wilkoworem lub tygrysem tasmańskim), który został wytępiony w pierwszej połowie XX wieku. W 1986 roku gatunek ten został oficjalnie uznany za wymarły. O jego istnieniu nie da się jednak zapomnieć, chociażby dzięki herbowi Tasmanii.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

PO DRODZE NA ANTARKTYDĘ

Największe miasto Tasmanii, Hobart, zamieszkuje ponad 200 tys. ludzi. Bardzo ważną jego częścią jest port morski – początek wielu wypraw na Antarktydę.

KRAJOBRAZ Z WALABIĄ

Przyroda Parku Narodowego Freycineta niedaleko miasteczka Coles Bay. Na pierwszym planie dzika, ale jak widać mało płochliwa walabia – w Polsce bardziej znana pod nazwą kangura rdzawoszyjego.

RZEPAK TASMAŃSKI, JAK NADWIŚLAŃSKI

Malownicze drzewo na polu rzepakowym niczym w Polsce, tyle że po drodze z Hobart do Coles Bay.

 

POGÓDŹ SIĘ Z POGODĄ

 

Na mapie Australii od razu można dostrzec niewielką w porównaniu do reszty kontynentu plamkę zieleni na południowym wschodzie. Wyspa oddalona jest od wybrzeża o ok. 300 km. Godzina samolotem z Melbourne i można stać się częścią zupełnie innego świata. Nawet jeśli ktoś wybierze się tam z pełnym workiem najśmielszych oczekiwań, to ich pula zostanie zdecydowanie przekroczona. Loty na Tasmanię są bardzo częste i stosunkowo niedrogie (JetStar – średnio 200 AUD w dwie strony). Dzika przyroda stanowi tu aż 25 procent całkowitej powierzchni i jest bardzo skrupulatnie chroniona przed ingerencją człowieka.
Dominuje różnorodny i niezwykle tajemniczy krajobraz z licznymi jeziorkami polodowcowymi, intrygującymi górami i rajskimi plażami. A gdyby tego było mało – wszystko poprzecinane malowniczymi rzekami i krystalicznymi potokami. Gdy podróżowałam po Tasmanii z południa na północ wschodnim wybrzeżem, cały czas miałam wrażenie, jakby ktoś pomalował ten kawałek Ziemi zupełnie innymi kolorami. Nigdy nie widziałam takiego odcienia zieleni. W dodatku wszystko idealnie tu ze sobą współgra. Podczas jednej z wielu przerw na podziwianie widoków dostrzegłam napis, który traktuję jako motto tego miejsca: „Living in harmony with nature” (Żyjąc w zgodzie z naturą).
Warto też dodać, że tasmańskie powietrze uchodzi za jedno z najczystszych na świecie, co wielokrotnie przypieczętowałam głośnym kichnięciem. Widocznie mój organizm uznał, że jest tu zbyt zdrowo i należy się bronić.
Pierwsze pytanie, jakie zadano mi zaraz po powrocie na australijski kontynent, brzmiało: „Bardzo lało? Musiałaś dobrze wymarznąć!”. Sam początek mojego pobytu na wyspie był upalny – bezchmurne niebo, gorące słońce i żadnego wiatru. Ale mniej więcej w połowie drogi z Hobart do Launceston miałam na sobie prawie wszystkie ubrania z plecaka, włączając w to czapkę, polar i wiatroszczelną kurtkę przeznaczoną do wypraw w wysokie góry. Dodam, że dwa dni później wylegiwałam się beztrosko na Bondi Beach w Sydney, na którą żar lał się z nieba.
Pogoda na Tasmanii jest naprawdę kapryśna i chyba najlepiej po prostu od razu się z nią pogodzić. I jeszcze jedno: jeśli nie wiesz, co ze sobą tam zabrać, nie pytaj o radę lokalsów. Oni założą strój kąpielowy i pójdą pływać, podczas gdy ty będziesz szukać w plecaku ciepłej bluzy. Na wyjazd w październiku musimy zatem zabrać ze sobą coś na naszą polską jesień i zarazem na lato w pełni. Najgorsze, co można zrobić, to zamknąć się w ciepłym pokoju i czekać na bardziej optymistyczną prognozę. Ona może nie nadejść.

 

MARTWA NATURA

Inne spojrzenie na plażę w Wineglass Beach, która jest częścią Parku Narodowego Freycineta. Na suchym konarze nadmorskiego drzewa spoczywają – także wysuszone – szczątki ryby. Ale w tej okolicy można również spotkać żywe delfiny, walabie i diabły tasmańskie.

NOCOWANIE ZA ŚPIEWANIE

 

Największym i jednocześnie najstarszym miastem na Tasmanii jest Hobart, w którym mieszka niewiele ponad 200 tys. ludzi. To tutaj zaczęła się moja przygoda. Oczywiście nikt tak nie pokaże okolicy jak miejscowi. Muszę przyznać, że Tasmańczycy zawiesili wysoko poprzeczkę, jeśli chodzi o otwartość i gościnność. Na zamieszczoną na couchsurfingu publiczną notkę o moim przyjeździe dostałam kilkanaście propozycji noclegu.
Ze znalezieniem lokum też nie miałam większych problemów – na przykład w Coles Bay, na trasie do Launceston, gdzie mieszka 500 mieszkańców. Udostępnienie na kilka nocy domku dla gości w zamian za zaśpiewanie piosenki podczas wieczoru karaoke w jedynym pubie w miasteczku? Dlaczego nie! W podróży wszystko się przecież może zdarzyć, a brak dokładnego planu niesie ze sobą przygody i nowe znajomości, które mogą przerodzić się w przyjaźnie na całe życie.
W Coles Bay, na plaży o dość ciekawej nazwie Wineglass Beach, przeżyłam jeden z najpiękniejszych dni całego pobytu w Australii. Żadne słowa nie oddadzą klimatu i charakteru tamtego miejsca, chyba że do jednego worka wrzuci się rajski piasek, plażę w kształcie finezyjnego łuku, pomarańczowe skały wokół zielonych wzgórz, przelewającą się przez nie mleczną mgłę, mnóstwo mew i parę delfinów dziesięć metrów od brzegu... Do tego żadnej ludzkiej istoty w promieniu kilku kilometrów! To była jedna z takich chwil, kiedy nikną wszystkie problemy i troski.

 

 

CZTERY DNI NA ZAKOCHANIE

 

Launceston to małe miasteczko w północnej części wyspy, z uniwersytetem i mnóstwem urokliwych ulic – dla mnie zarazem koniec przygody z Tasmanią, ale za to w oparach herbaty z liści eukaliptusa. Zostałam nią uraczona przez znajomych mieszkających w domu wyjętym prosto z filmu o Pippi Langstrumpf. Gospodarz Jared sam zrywał liście w lesie i przyrządzał z nich napój o niepowtarzalnym smaku i aromacie. Niewiarygodne, jak bardzo liście zalane wrzątkiem mogą wbić człowieka w fotel i być przez chwilę całym światem. Desperacko szukałam czegoś podobnego w lokalnych supermarketach. Nie udało się – i dobrze!
Na Tasmanii to przyroda rozdaje karty. Jest piękna, tajemnicza i intryguje co krok. Jeśli szukasz zatłoczonych plaż pełnych przystojnych surferów i budek z rybami, to nie jest to kierunek dla ciebie. Jeśli natomiast szukasz dzikiej zieleni i bezludnych, wietrznych plaż – to kupuj bilet! Na zobaczenie całej wyspy potrzeba dziesięć dni, by zaś dozgonnie się w niej zakochać – w zupełności wystarczą cztery.