Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-09-01

Artykuł opublikowany w numerze 09.2011 na stronie nr. 48.

Tekst i zdjęcia: Józef Baran,

Brazylijskie epifanie Boga


Niewiarygodna brazylijska mieszanka ras, kolorów twarzy… Trudno się dziwić, że Stwórca Świata też miewa tu wiele twarzy i bywa wyznawany na najróżniejsze sposoby.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Obok katolicyzmu, protestantyzmu, buddyzmu i islamu, jest tu zatrzęsienie sekt i ugrupowań religijnych, kultów szamańskich i spirytystycznych. Życie religijne mieszkańców Terra Brasileira cechuje niezwykła bujność i synkretyzm. Namiętności i uczucia religijne widoczne są na każdym kroku, co objawia się choćby dużą ilością sklepów z dewocjonaliami lub oferujących różnorodną muzykę sakralną, i to na dobrym poziomie… A wiadomo, iż muzyka, obok futbolu, jest filozofią tego narodu.

 

 

PIELGRZYMKA POLSKOŚCI

Guarani das Missoes – południe Brazylii

 

Najwięcej jest w Brazylii katolików, oficjalne statystyki mówią o 130 milionach. Liczby te obejmują także polskich potomków, zasiedlających głównie południowe stany: Parana, Santa Catarina, Rio Grande de Sol. W trzech fazach gorączki brazylijskiej (od 1890 do 1938 r.) przybyło do tego obiecanego raju, który okazał się dla wielu piekiełkiem – ponad 140 tysięcy chłopów z trzech zaborów. Wypędził ich z terenów Polski głód. Dziś liczbę Brazylijczyków z polskimi korzeniami szacuje się na 1 do 2 milionów. Większość nie ma pojęcia, z jakiego regionu Polski pochodzili ich antenaci. Z Polonii. Ot, wszystko! Zresztą o dalekiej Polonii też niewiele wiedzą, bo mówią, że nie stać ich, by tam polecieć i spotkać się z krewnymi.
Doświadczyłem ich gościnności, znalazłszy się niedaleko granicy z Argentyną w miasteczku Guarani das Missoes – nazywanym „Małą Polonią”. Trafiłem na organizowaną corocznie – po raz osiemnasty już – w ostatnią niedzielę sierpnia pielgrzymkę do Linha Bom Cardin. Unaoczniła mi ona rolę Kościoła w podtrzymywaniu tożsamości i krzepieniu ducha.
W tłumie pielgrzymów co chwila natykałem się na swojskie słowiańskie twarze i płowe czupryny. Ba, z rzadka udało mi się nawet zamienić z niektórymi słowa po polsku. „Z rzadka”, bo w ogonie pielgrzymki, gdzie maszerowały raźno dzieci i młodzi, niewielu potrafiło sklecić choćby parę zdań w języku przodków.
Eugeniusz Hamerski, przywołany do mnie jako najlepiej mówiący po polsku (jego pradziadkowie przybyli spod Łodzi), właściciel 100-hektarowej fazendy, wyjaśnia mi genezę tej pielgrzymki do sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej: – Przecie, gdy nasi dziadowie tu dotarli, to każdy trzymoł pod sercem obrazek Świętej Panienki przywieziony z Kraju. A prócz tego, nie mioł prawie nic! Dostali topory, motyki, namiot i gęsty, nieprzyjazny las ze żmijami i drapieżnikami, który trza było wytrzebić… Jakby nie ta wiara, Panie drogi, i jakby nie ta modlitwa do Matusi, to pewnie by my zdechli z tęsknoty. Dlatego pierwsze, co budowali, to była kaplica albo kościół, no i szkoła. W miejscu, do którego idziemy, też została zbudowana kaplica Matki Boskiej Częstochowskiej – w 1914. I wkoło niej skupiało się życie polskiej kolonii…
Gdy przesuwam się do przodu pielgrzymki, oświeca mnie myśl, że mogłaby ona być metaforą ich losu. Z pokolenia na pokolenia polonusi przekazywali sobie w sztafecie nawyki, zwyczaje świąteczne, a także słowa z zakonserwowanej gwarowej polszczyzny… Im dalej w pokolenia, tym ta polskość bladła i ulatywała… W końcu pozostały tylko słowiańskie rysy, wlepione w twarze promieniujące ciepłą swojskością… i nazwiska przeinaczane przez urzędników brazylijskich…
Posuwamy się wolno (z Guarani do Linha Bom Jardin – 20 km), a czasem przyśpieszamy kroku, eskortowani przez policję drogową, karetki pogotowia, lokalne ptaszki quero-quero i bem-te-vi. Przefruwają z krzewu na krzew i nawołują wesoło: – Widzę cię, widzę cię!
Upał trzydziestoparostopniowy, na razie do wytrzymania. Feretrony, napisy, białe orły, wyhaftowane na sztandarach z wizerunkami Matki Boskiej, z napisem: „Matko Boska Częstochowska módl się za nami” albo „Santuario Nossa Senhora de Częstochowa”.
Po paru godzinach pielgrzymka wlewa się w brukowaną uliczkę Linha Bom Jardim… Wystrzelają w górę race… Trudno się nie wzruszyć, choćby było się nie wiem jak obojętnym religijnie. Msza, a potem kazanie biskupa niemieckiego, który po portugalsku opowiada o Matce – Królowej Polski ze szramą symbolizującą współcierpienie z narodem, który sobie wybrała.
Na placu – około półtora tysiąca ludzi; niektórzy przejechali autobusami setki kilometrów z miast i kolonii, takich jak Nova Prata, Nova Branca, Porto Alegre, Santa Rosa, Cerro Largo, Sete de Setembro, Frederico Westphalen, a nawet z odległej o 12 godzin jazdy autobusem stolicy polskości, Kurytyby. Większość pielgrzymów to potomkowie Polaków, nierzadko wymieszani z Kaboklami, Niemcami, Włochami, Murzynami.
Po nabożeństwie – piknik pod ogromnym namiotem, churrasco, czyli najlepsza w świecie wołowina z rusztu i inne smakołyki…piwo, rozmowy, szum, gwar, muzyka o posmaku gaucho, ciżba ludzka – twarz przy twarzy, oddech przy oddechu…
Siedzę na ławie obok prefekta Guarani das Missoes Casemira Warpechowskiego i jego siostry Marii.
W tym pięknie położonym na falujących wzgórzach miasteczku zawsze prefektem był ktoś o polskich korzeniach, bo na 5 tysięcy mieszkańców, mało jest takich, którzy by ich nie posiadali.
Sama zaś pielgrzymka to nie tylko manifestacja wiary, lecz i okazja do spotkania się i upamiętnienia tamtych trudnych początków, gdy wyrywało się pazurami drzewa araukariowe, walczyło z żywiołami natury, cieszyło z pierwszego dachu nad głową, z pierwszych plonów… Iluż ich zginęło, pomarło z głodu, zanim ci, co mieli więcej szczęścia, doszli wyżej w emigranckiej pielgrzymce do swojego, na tej gościnnej-niegościnnej ziemi!? Nim pozakładali pierwsze kolonie, fazendy… obsiali pola soją, zbożem, kukurydzą, zaparli się korzeniami, pokoleniami w tej ziemi, nauczyli mówić po portugalsku i to tak, aż stał się w końcu ich pierwszym językiem…
W Guarani das Missoes przebywam na plebani, zaprzyjaźniając się z ojcem Mario, urodzonym w Paranie. Chętnie opowiada o specyfice katolickiego kościoła brazylijskiego, tak niekiedy innego od polskiego. Tu, w Guarani, istnieje jeszcze w szczątkowej formie indywidualna spowiedź (na Boże Narodzenie i Wielkanoc), ale gdzie indziej w Brazylii zrezygnowano z niej całkowicie, bo teren rozległy, a księży za mało. W kościele wszyscy, ławka po ławce, przystępują więc w czasie mszy do komunii. Raz w miesiącu msze odprawiane są po polsku. Problem teologii wyzwolenia jest tu nadal żywy, księża w większości opowiadają się przeciw celibatowi…

 

ZAWSZE W OSTATNIĄ NIEDZIELĘ SIERPNIA

Potomkowie Polaków pielgrzymują corocznie z Guarani das Missoes do Linha Bom Jardim.

NASZE SANKTUARIUM

Zwieńczenie pielgrzymki w Sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej w Linha Bom Jardim.

 

KTO DA WIĘCEJ, TEN OTRZYMA WIĘCEJ NIEBA

Brasilia – środkowa Brazylia

 

Brazylia jest krajem katolików, ale Brazylia to też największa wylęgarnia egzotycznych z punktu widzenia Europejczyka sekt, wspólnot protestanckich, kultów afro-brazylijskich czy spirytystycznych (np. odrzucony w Europie w XIX w. spirytyzm Kardeka ma tu 5 milionów wyznawców!).
Podczas dwutygodniowego pobytu u mojego przyjaciela, profesora Henryka Siewierskiego (m.in. tłumacza, autora pierwszej w tym kraju wydanej po portugalsku „Historii Literatury Polskiej”) – zauważam, że w dziennikach telewizyjnych – oprócz świeżych doniesień o korupcji i malwersacjach polityków – wybucha też inna „bomba”. Przyłapano na przekrętach biskupa Odira Macedo, szefa Kościoła Uniwersalnego – Greja Uniwersal de Deus, największej sekty w Brazylii.
Biskup posiada parę prywatnych kont, ogromny dom na Florydzie, a jego luksusowa rezydencja w górach koło Sao Paulo, licząca 2 tysiące metrów kwadratowych, wygląda jak pałac. Podejrzewany jest o „pranie pieniędzy”, między innymi za pośrednictwem należącego do niego kanału telewizyjnego o wielkim zasięgu, konkurującego nawet z katolicką stacją „Globo”. Ma dziewięcioosobowy zarząd „trzymający władzę”. Jego kościół liczy na świecie miliony wyznawców. Niedawno w Afryce Macedo poświęcił świątynię, której koszt budowy przekraczał 25 milionów dolarów, a pobliski parking mógł pomieścić 5 tysięcy samochodów. Są tacy, co mają nadzieję, że skandal w świetle kamer telewizyjnych skompromituje go w oczach biedaków – wiernych jego kościoła – którym urządza na stadionach religijne show, podczas których sprytni kaznodzieje, manipulując tłumami, wyłudzają datki… Przede wszystkim, łapią łatwowiernych na wędkę obietnic uleczenia ich z chorób i pokusę rajskich cudów, jeśli umierając, zapiszą im oszczędności. Głoszą hasła: „Kto da więcej na nasz kościół, temu będzie się należało więcej nieba”.
Jednak nadzieje, że Macedo zostanie zdemaskowany, wydają się płonne. Już parę razy siedział w więzieniu, a potem wydał książkę, gdzie przedstawiał się jako męczennik za wiarę.

 

 

BOGOWIE WSZYSTKICH RELIGII, ŁĄCZCIE SIĘ!

Dolina Wschodzącego Słońca – 70 km od Brasilii

 

Któregoś dnia Henryk zaproponował mi wyskok z Brasilii, położonej na wysokości 1100 metrów – słońce praży tu ze zwielokrotnioną mocą – do Doliny Wschodzącego Słońca, gdzie spotkamy bogów wielu religii, żyjących ze sobą w komitywie.
– Wiesz – powiedział jak to on, ni to serio, ni żartem: – Kobieta o nazwisku Tia Neiva uznała, że jeden Bóg to za mało na tak wielki kraj, i postanowiła poskładać w jedno fragmenty idei, filozofii i praktyk różnych wyznań, kultów, rytuałów, stwarzając w ten sposób podstawy synkretycznej doktryny, wyznawanej dziś przez 500 tysięcy ludzi.
Pól miliona… w porównaniu z kościołami-Guliwerami w tym kraju, kościół Tii Neivy jest lilipuci. Lecz jeśli wziąć pod uwagę, że powstał zaledwie 40 lat temu, a mimo to ma już 640 świątyń w różnych miejscach świata… to dużo. W dni weekendowe przyjeżdżają do Doliny Wschodzącego Słońca tysiące ciekawskich, by uleczyć duszę i poddać się egzorcyzmom duchowym. A poza tym, wiadomo, trochę teatru nikomu nie zaszkodzi, a w tej dolinie teatru więcej niż trochę. Przebierańcy, procesje, rytuały, śpiewy i widowisko, że hej!
Wjeżdża się do Vale do Amahecer przez piękną bramę. Na tablicach można wyczytać różne ekumeniczne napisy typu „Tylko miłość i tolerancja prowadzą do Boga”. Albo „Przetrwamy, bo wszystko jest Siłą, Światłem i Życiem”. Każdy może sobie z nich wyjeść miód, jaki zechce… Założycielka podkreślała zawsze, że celem jej organizacji jest służba duchowa poprzez leczenie.
Przyszła na świat w 1925 roku w rodzinie katolickiej o inklinacjach mistycznych. Dość szybko znalazła męża, wydała na świat czwórkę dzieci i owdowiała. Pracowała na zakupionym przez siebie ranczo. Ponieważ stale chorowała na zapalenie płuc, postanowiła sprzedać fazendę i przenieść się do miasta.
W 1949, jako pierwsza kobieta w Brazylii, zdała egzamin na prawo jazdy i kupiła ciężarówkę. Dowiedziawszy się o budowie Brasilii – nowej stolicy, zatrudniła się jako robotnica. W 1957 zaczęła mieć pierwsze widzenia mediumistyczne. W końcu – jak piszą – „uległa namowom Wielkiego Ducha”. Uwierzyła, że ma misję do spełnienia. W latach sześćdziesiątych – najpierw w górach, potem tu w Dolinie, stworzyła podstawy swojej religii, opartej na nauce Nowego Testamentu, lecz naginanej jak plastelina do jej potrzeb.
Wiarę w reinkarnację zapragnęła pogodzić z chrześcijaństwem, z wierzeniami w stare duchy indiańskie, no i… w dziesięciu największych doktorów ludzkości, wcielających się w media – kapłanów – i dokonujących za ich pośrednictwem operacji duchowych… Wyznawcy Duchowego Zgromadzenia, założonego przez Tię Neivę (ona sama zmarła w kilkanaście lat po wzniesieniu świątyni), to obywatele trzydziestotysięcznego miasteczka, pracujący etatowo w różnych zawodach.
W leczenie i cały ten swój teatr „bawią się” – sami powiedzieliby, wypełniają swoją misję – w czasie wolnym od pracy, nie otrzymując żadnej zapłaty. No, i dodajmy: ich teatr rytuałów wypełnia im interesująco życie, gdyż nie są tylko biernymi wyznawcami swoich idei, lecz ich aktorami i kreatorami.
Opowiadał nam o tym przewodnik po Dolinie, Itamir, emeryt wojskowy, który twierdził, że wyznawcy Neivy nie są fanatykami. Respektują inne religie, przecież na pierwszym planie ich świątyni znajduje się ogromna figura Jezusa, a dopiero na drugim – bóg indiański Nowa Strzała. Sam Itamir zaplanował przemienić się w kolejnym wcieleniu w ducha patronującego świątyni…
Zgromadzenie Duchowe podporządkowane jest, jak w wojsku, hierarchii. Na szczycie czterej prezydenci, dalej arkanowie, doktrynatorzy i doktrynatorki, media i nimfy, inkorporatorzy i inkorporatorki...
Ubierają się malowniczo w barwne uniformy, krynoliny, płaszcze, kapelusze, czaka, korony na głowach. Defilują po rozległym placu lub w świątyni uczestniczą w oczyszczających rytuałach. Są tu specjalne sale leczenia i modlitwy, gdzie ławy, trony, krzesła poustawiano hierarchicznie. Zanim przystąpią do uzdrawiania, sami poddają się oczyszczeniu. Doktrynatorzy obchodzą w koło siedzące w ławach media, modlą się nad nimi, wykonując jakieś ekspresyjne gesty, co udziela się mediom, które również zaczynają się trząść jak osiki i krzyczeć wielkim głosem. Ważna jest – jak zrozumiałem – dobra energia, otrzymywana od dobrych duchów, bo nią się leczy…
Oprowadzani przez Itamira po świątyni, zatrzymujemy się przed ołtarzem Wielkiego Mentora Duchowego. Objawił się on założycielce, by kształciła apostołów. Ten Duch ponoć działa na Ziemi już tysiące lat. Ostatnia jego inkarnacja dokonała się w Boliwii w 1600 roku. To on właśnie – jak zapewnia nasz przewodnik – wcielił się w św. Franciszka.
I oto nadchodzi chwila kulminacyjna, gdy mam się poddać operacjom duchowym. W bocznej niszy przekazują mnie z rąk do rąk kapłani-mediumiści wypędzając ze mnie moce nieczyste. Strzelają palcami, mamroczą zaklęcia, biją się w piersi i po ramionach, krzyczą, klaszczą w dłonie, gwiżdżą, śpiewają, mocują się z moimi duchami, widocznie bardzo silnymi, stawiającymi tęgi opór.
Obchodzą mnie dookoła, podnoszą ręce, opuszczają, błogosławią, klepią po plecach. No, mówię wam… aż chce się uciekać, gdzie pieprz rośnie, ale widzę mojego przyjaciela, że ze stoickim spokojem kontroluje całość akcji zza zasłonki, dając mi znaki – wytrzymaj, wytrzymaj, bracie, jeszcze chwilę wytrzymaj… No i wytrzymałem…
A następnie – lekki, bezgrzeszny i oczyszczony – wracam z Henrykiem do stolicy. Tu, w mieszkaniu Siewierskich, z ogromną werandą obłożoną donicami z egzotycznymi kwiatami, gdzie centralne miejsce zajmuje akwarium z rybami, można podyskutować o namiętnościach religijnych Brazylijczyków i o tym, co widzieliśmy w Dolinie.
Małgorzata, żona Henryka, śmieje się, że w tym kraju uważa się za wariata kogoś, kto w nic nie wierzy. „Najpobożniejszym” w czarnoskórych stanach, gdzie znajdują się rzesze spirytystów i wyznawców szamanizmu (candomble, makumba) – nie wystarcza wiara w jednego Boga. Nie widzą nic zdrożnego w dwuwierze, czyli w uczestniczeniu i w zebraniach spirytualistycznych, i w mszach katolickich.

 

ŚWIĘTA SYRENKA

W hołdzie bogini Jemaji co roku odbywa się święto, w którym tysiące ludzi składa ofiary z kwiatów, perfum, biżuterii, grzebieni, lusterek itp. Rybacy zbierają te przedmioty do koszy i wrzucają do morza. Potem następuje radosna uczta i zabawa.

 

JAKIE SĄ KORZENIE TEGO SYNKRETYZMU?

 

Biali kolonizatorzy, przypływając tu, napotykali pierwotnych mieszkańców – Indian. Próbowali ich „używać” do pracy na roli, co na dłuższą metę jednak nie powiodło się, bo ci uciekali do buszu.
Zaczęto więc masowo ściągać czarnoskórych niewolników z Nigerii, Mozambiku, Angoli i Sudanu. Mieli oni swoje wierzenia, rytuały i niechętnie przechodzili na chrześcijaństwo. Oficjalnie przyjmowali religię białych – żeby nie wchodzić w konflikt z panami – ale po cichu czcili za jej pośrednictwem swoich bogów i bożków afrykańskich. Jezusa utożsamiano z Oxala – najważniejszym bóstwem w hierarchii bóstw afrykańskich, Matkę Bożą – z królową mórz i wód. Szatan otrzymał imię Exu – boga zła.
Brazylijski synkretyzm religijny obejmuje też religie Indian, z mocno rozwiniętym kultem zmarłych i wiarą w kontakty z przodkami, w magię i czary, a wszystko to często bywa pożenione z katolicyzmem.
Wyznawcy Neivy są tylko odpryskiem owego synkretyzmu. Można się z nich podśmiewać, że naiwni, że kiczowaci, ale któż z nas nie jest naiwny wobec Tajemnicy? Kto rozwiązał zagadkę istnienia? Kto ma patent na Rację Ostateczną? Może wszystkie religie i wierzenia, łącznie ze starożytnymi, to tylko przybliżone, metaforyczne odbicie Prawdy o Bogu i Zaświatach na ścianach platońskiej jaskini?
Tak sobie dywagując, siedzimy we czwórkę przy argentyńskim winie, a ryby z akwarium Siewierskich, zdają się przysłuchiwać tej wieczornej dyspucie, podpływając do podświetlonych ścian. Kto wie, może mają świętą rację – zachowując w tych i innych kwestiach wstrzemięźliwe milczenie i dystans?

 

 

Pochwała ryby

 

Gdy inni jeden przez drugiego
Przekrzykują się
We wszystkich możliwych językach
Na wszystkich wieżach Babel

 

One ze stoickim spokojem
Popijając małymi łyczkami wodę
Przysłuchują się sporom

 

Kiedyś
Gdy wyczerpiemy już morze słów
I na samym dnie
Nad nierozwiązaną zagadką świata
Wywiesimy
Białą flagę milczenia –

 

Przez niepokalane
Usta ryby
Przemówi Bóg