Costa Rica to po hiszpańsku bogate wybrzeże. Nazwę tę miał nadać Krzysztof Kolumb, który odkrył te tereny podczas czwartej wyprawy na nieznane lądy. Zauroczyły go zróżnicowane krajobrazy oraz piękno przyrody. Miał również nadzieję na znalezienie złota, ale Indianie nie wyjawili mu tajemnicy pochodzenia kruszcu, z którego powstawały ich wspaniałe naszyjniki.
Dostępny PDF
SKĄPANI W ZŁOCIE
Playa del Coco, czyli Plaża Kokosowa, już samą nazwą wiele obiecuje. To raj dla amatorów odpoczynku, sportów wodnych, fotografii i nie tylko.
ARA, A GDZIE PARA?
Widok ar przelatujących parami o zachodzie słońca na wieczorny odpoczynek to wizytówka Kostaryki jako ostoi dzikiej przyrody.
CZARUJE, ALE TRUJE
Poas to jeden z najbardziej aktywnych i najłatwiej dostępnych wulkanów w kraju. Ze względu na trujące wyziewy nie można podziwiać go zbyt długo.
Współczesnych wielbicieli odpoczynku na łonie natury i pasjonatów przyrody Kostaryka z całą pewnością nie zawiedzie. Ponad 500 tys. gatunków przyrodniczych zamieszkujących ten maleńki kraj stanowi prawie 4 proc. wszystkich gatunków na ziemi.
Ze względu na bogactwo krajobrazów, stref klimatycznych i niezliczoną mnogość atrakcji potrzeba wielu tygodni na poznanie tego kraju. Jest jednak parę punktów, które zaliczyłabym do obowiązkowych.
PŁONĄCY PACYFIK
Stolica Kostaryki San José lata świetności ma za sobą. Z końcem XIX w. miasto przeżyło gwałtowny rozwój i dzięki zyskom z eksportu kawy było jednym z pierwszych na świecie, w którym pojawiła się elektryczność, telefony publiczne oraz bezpłatne i obowiązkowe szkolnictwo.
Obecnie San José oprócz kilku dobrych muzeów i teatru narodowego ma niewiele do zaoferowania i mimo niezaprzeczalnego uroku dzień lub dwa na zwiedzanie zupełnie wystarczą. Miasto przywitało mnie zresztą wyjątkowo chłodno jak na tę porę roku, więc uciekam w kierunku ciepłych plaż Oceanu Spokojnego w prowincji Puntarenas. Środkowe wybrzeże Pacyfiku to najpopularniejszy region wypoczynkowy dla przyjezdnych i Kostarykańczyków. Jest malownicze oraz łatwo dostępne – wystarczy parę godzin jazdy ze stolicy.
Moją pierwszą przystanią na trasie jest maleńka miejscowość Tárcoles. Rzeka o tej samej nazwie jest znana z olbrzymich krokodyli amerykańskich, ale wioska jest bardzo spokojna i mało kto o niej słyszał. Żyje tutaj społeczność rybaków, którzy próbują także sił w turystyce.
Na plaży poznaję sympatycznego Toma, który wraz z żoną działa w miejscowej społeczności Comunidad de Tárcoles. Nie ma problemu, mogę zatrzymać się u nich na noc. Po raz pierwszy w życiu spoglądam na wody Pacyfiku. Na oceanie kołyszą się dziesiątki łódek i stateczków, a tuż przed zachodem słońca powracają wędkarze. Na łódkach gromadzą się stada mew i pelikanów. Nad ranem następuje kontynuacja tego niezwykłego spektaklu, gdy rybacy wracają z całonocnych połowów, prezentują co bardziej okazałe zdobycze, a ptaki wirują nad ich głowami w nadziei na łatwy posiłek.
Ja również zaczynam myśleć o jedzeniu. Wszystko wskazuje na to, że jestem w odpowiednim miejscu i o odpowiednim czasie. W maleńkiej wiosce jest parę restauracji serwujących ryby i owoce morza prosto z oceanu. Zasiadam w skromnym lokalu, aby skusić się na najlepszą langustę pod słońcem. Zachwyca mnie to miejsce, ale czas ruszać dalej.
Przejeżdżam autokarem do Jacó, a następnie do Parku Narodowego Manuel Antonio. Pierwsza okazja na spotkanie z dziką kostarykańską przyrodą kończy się jednak rozczarowaniem. Gdy widzę kolejkę czekających na wejście do parku i słyszę komunikat, że dozwolona liczba turystów została przekroczona i trzeba czekać do dwóch godzin na możliwość wejścia, rezygnuję z przebywania na łonie natury wśród tłumów.
Uciekam na sąsiadującą z parkiem playa publica, gdzie w cieniu palm popijam sok z papai i przyglądam się surferom, paralotniom, iguanom oraz małpom w koronach drzew. Co jakiś czas podchodzą miejscowi sprzedawcy i oferują pipa fria, czyli zimne mleczko kokosowe z orzecha rozłupywanego przy plażowiczach. W takich okolicznościach przyrody nie pozostaje nic innego, jak czekać na jeden z najpiękniejszych, jak mówią, zachodów słońca na świecie. I trzeba przyznać, że czekać warto.
Tarcza słoneczna chowa się za horyzontem i najpierw oświetla bujne czupryny palm, które stają się jeszcze bardziej zielone, a pełne obłoków niebo jest aż nadmiernie przesycone błękitem. Po chwili kolory są już bajkowe, a okoliczne wyspy wydają się płonąć. Ludzie wychodzą z wody, siadają i w milczeniu chłoną ten ulotny moment. Szkoda, że tak szybko przemija...
W JEDNEJ SIECI
Rybak z Tárcoles prezentuje zarzucanie sieci. Rybacka społeczność jest bardzo zżyta ze sobą i otaczającą ich przyrodą.
MA NOSA
Ostronos białonosy na plaży Parku Narodowego Corcovado szuka małych bezkręgowców, owoców lub jaj.
SPOKOJNIEJ NIŻ
NAD SPOKOJNYM
Życie na wybrzeżu karaibskim toczy się jeszcze spokojniej niż nad Oceanem Spokojnym. W miejscowości Cahuita mieszkańcy rozpoczynają dzień od czynnego odpoczynku, np. konnej przejażdżki.
WYBUCHOWE SPOTKANIA
Na Kostaryce jest dziewięć czynnych wulkanów oraz ok. 200, które są uznane za wygasłe lub pozostają w fazie uśpionej. Najbardziej popularny i najbardziej aktywny Arenal przyciąga do miejscowości La Fortuna tłumy przyjezdnych, którzy zazwyczaj podziwiają charakterystyczny, prawie idealny stożek, przesiadując w źródłach termalnych podgrzewanych energią wulkanu.
Mnie natomiast zachęcił wulkan Poás, jeden z najbardziej spektakularnych aktywnych wulkanów na kontynencie. Jego krater, o średnicy 1,5 km, jest zaliczany do największych na świecie. Jest to również łatwo dostępna atrakcja – autobus z San José odjeżdża codziennie i dociera do samego parku narodowego.
Półgodzinny trekking po wyasfaltowanej ścieżce przebiegającej przez las deszczowy kończy się przy barierkach, z których powinien roztaczać się widok na olbrzymi krater. Jednak ze względu na panujący w parku mikroklimat zazwyczaj tuż za barierką roztacza się gęsta, nieprzenikniona mgła. Pierwsze podejście może rozczarować: „Czy ja właśnie zapłaciłam 16 dolarów, żeby zobaczyć mgłę?”.
Tabliczka mówi, że przy zboczach krateru nie można przebywać dłużej niż 20 minut ze względu na trujące gazy siarkowe wydobywające się z głębi wulkanu. Patrzę na zegarek, a następnie wytężam wzrok w szarą przestrzeń przede mną, próbując dostrzec choćby zarys krateru... Nic. Po 10 minutach znowu nic, ale ćwiczę cierpliwość... 15 minut. Kolejny podmuch wiatru, chmury rozstępują się, wychodzi słońce i nagle dostrzegam Poás. Księżycowy krajobraz wyłania się z mgieł, na miejscu których pojawia się wulkaniczny dym niesiony porywami wiatru, a w samym środku – tafla szmaragdowego jeziora. – Z wulkanami tak już jest – mówi zaprzyjaźniony Tico. – To ty musisz na niego czekać, nie odwrotnie. W zeszłym roku Poás wybuchł na oczach turystów. To dopiero musiała być frajda!
ŻYCIE NA OSIE
Półwysep Osa jest najbardziej oddalonym od stolicy oraz jednym z najbardziej dzikich obszarów kraju. Ośmiogodzinną podróż z San José do Puerto Jiménez umilają widoki, które zmieniają się jak w kalejdoskopie. Malownicze pagórki ustępują miejsca lasom chmurowym, następnie lasom deszczowym, nizinnym polom uprawnym, plantacjom bananów i ananasów, aż w końcu wysokie palmy kokosowe otwierają bramę na półwysep. Klimat również zmienia się z wietrznego i chłodnego na coraz bardziej umiarkowany, aż wreszcie – gorący.
Puerto Jiménez, małe, przyjazne miasteczko oraz najważniejszy port na półwyspie, wita przyjezdnych podmuchem ciepłego powietrza. Mimo niewątpliwego uroku tego miejsca większość turystów znajduje się tutaj przejazdem i z jednego powodu – to brama do Parku Narodowego Corcovado.
Corcovado nosi tytuł najbardziej „intensywnego” biologicznie obszaru na ziemi. Prawie 30 różnych ekosystemów, 400 gatunków ptaków, 140 ssaków (w tym 50 samych nietoperzy), 10 tys. gatunków insektów, 117 gadów i płazów, 700 drzew, 2500 roślin. Zwiedzającym został udostępniony niespełna 1 proc. parku. Resztę stanowi nieprzeniknione królestwo roślin i zwierząt, wiele z nich endemicznych, część zagrożonych wyginięciem (np. jaguar, tapir, pekari). Aby tutaj dotrzeć, trzeba się sporo natrudzić. Obowiązkowo z przewodnikiem.
Wybieram trasę La Leona – Sirena, jedną z kilku dostępnych, i dołączam do dwóch wesołych Argentynek na dwudniowy trekking. Z samego rana wyruszamy w 2,5-godzinną podróż z Puerto Jiménez do Carate. Naszym środkiem transportu jest collectivo, czyli zbiorowa taksówka w formie ciężarówki z przyczepą, w której trzęsie niemiłosiernie.
Z Carate do wrót parku należy przejść 3 km. Trasa prowadzi piaszczystą plażą, ale upał zaczyna doskwierać, a buty trekkingowe nie służą wycieczkom plażowym. Witamy więc z radością stację La Leona, gdyż konieczność wpisu do księgi meldunkowej pozwala na odpoczynek. Przed nami główna część programu, czyli 17-kilometrowy przemarsz do stacji Sirena, głównego obozowiska. Trasa jest prosta i malownicza, ale trzeba się liczyć z całodziennym wysiłkiem.
Przez pierwsze kilka kilometrów przewodnik narzuca intensywne tempo. – Nie robię wam tego na złość, moje drogie. Mamy silny przypływ i jeśli nie przekroczymy pewnego punktu w ciągu trzech godzin, ocean zamknie nam drogę i nigdzie już nie dojdziemy – tłumaczy. Ścieżka z piaszczystej plaży wkracza do gaju palmowego, a następnie do pełnego soczystej zieleni tropikalnego lasu deszczowego.
Na ścieżce pojawiają się pierwsi mieszkańcy Corcovado – kapucynki, stado pekari, mrówkojad i wielkie kraby. My jednak pędzimy, aby zdążyć przed oceanem. Po prawie trzech godzinach udaje nam się przekroczyć strategiczny punkt i wreszcie oddychamy z ulgą. Jest czas na krótką kąpiel oraz mleczko prosto z kokosa, którego w ramach nagrody rozłupuje przewodnik. Nie możemy się jednak rozleniwiać, ponieważ przed nami jeszcze długa droga, którą trzeba przebyć przed zmierzchem.
Wchodzimy w coraz bardziej soczystą zieleń lasu i przyglądamy się niezwykłym formacjom drzew i setkom roślin, które zadomowiły się w ich rozległych konarach. Przewodnik przedstawia właściwości niektórych z nich i ostrzega jedną z koleżanek, aby przed spróbowaniem czegokolwiek następnym razem pytała go o zdanie. – Uważajcie, tam jest wąż, bardzo jadowity! – Wskazuje na małe zawiniątko tuż przy ścieżce.
Po ośmiu godzinach marszu docieramy na leśną polanę, na której znajduje się nasza noclegownia – stacja badawcza La Sirena. Przed nią – kolekcja butów trekkingowych oraz inni zmęczeni wędrowcy. Po przygotowaniu miejsca do spania i zjedzeniu posiłku jest czas na wymianę doświadczeń. – Co udało wam się zobaczyć? Leniwca, boa, rekina, a może i pumę albo jaguara?
Na drugi dzień wczesna pobudka i wymarsz o 4 rano, gdy jest jeszcze ciemno. Tuż przed Sireną grupka ludzi namierzyła tapira, który wyszedł na polanę w poszukiwaniu jedzenia. Przewodnik napomina, aby nie zbaczać z trasy, Corcovado jest rajem dla węży, które w większości prowadzą nocny tryb życia. Wiele gatunków jest bardzo jadowitych, a w tych warunkach można nie zdążyć z podaniem surowicy. – Pamiętacie wczoraj tego przy ścieżce? Teraz nie byłbym go w stanie zauważyć.
Cieszę się, gdy wychodzimy na plażę, ale tutaj czeka kolejna atrakcja – przekroczenie rzeki. Woda sięga prawie do ud, trzeba zdjąć obuwie i przejść 10 m na drugi brzeg. Latarka lustruje wodę. – O, tam jest krokodyl, w sumie nieduży... Czekajcie chwilę... ok, możemy przechodzić. Zakładam, że przewodnik wie, co robi, i podążam za nim z nadzieją, że nie będę pierwszą ofiarą krokodyla w Corcovado.
Idąc wzdłuż plaży i obserwując niesamowity wschód słońca, czuję, że jestem świadkiem czegoś wyjątkowego. Podążam wzrokiem za arami czerwonymi, które przelatują parami w poszukiwaniu schronienia na przybrzeżnych drzewach. Tuż nad taflą oceanu leci stado pelikanów, tworząc harmonijną linię równoległą z horyzontem. Na drzewach pokrytych lianami skaczą kapucynki.
Cała plaża ożywa, rusza się i przeistacza z każdą sekundą – to miliony skorupiaków biegną we wszystkich kierunkach. Z lasu wychodzi ostronos białonosy z rodziny szopowatych, nie przejmuje się naszą obecnością i lustruje plażę w poszukiwaniu łakomych kąsków: małych bezkręgowców, owoców lub jaj. – O, patrzcie, Jezus! – Bazyliszek, czyli jaszczurka jezusowa, znana z umiejętności biegania po wodzie w momencie zagrożenia, pojawia się w strumieniu.
Nawet w najbardziej intensywnym biologicznie miejscu na świecie trzeba nauczyć się patrzeć, aby zobaczyć. Pod liśćmi, konarami, kamyczkami toczy się zręcznie zakamuflowane życie. Podobno zobaczenie 10 gatunków zwierząt w ciągu dwóch dni to już sukces. Mogę więc zaliczyć moją przygodę z Corcovado za wyjątkowo udaną i po przebyciu kolejnych 20 km położyć się z czystym sumieniem na pierwszym napotkanym hamaku.
ZAMIAST PARAWANINGU
Trekking na plaży w poszukiwaniu śladów bujnego życia. Aby zobaczyć choć niewielką część z kilkuset tysięcy gatunków flory i fauny zamieszkujących te tereny, trzeba się natrudzić.
A TO ŻMIJA
Żararaka rogata z gatunku żmijowatych ma mocno toksyczny jad. Poluje na ptaki, potrafi je złapać nawet w locie. Tu w Parku Narodowym Cahuita na wybrzeżu Morza Karaibskiego.
BYĆ JAK TICO
Większość Kostarykańczyków ma hiszpańskie korzenie, ale są również rodowici Indianie, Chinos – potomkowie kontraktowych pracowników z Chin oraz ciemnoskórzy mieszkańcy wybrzeża Atlantyku, których przodkowie przybyli przed wiekami z Jamajki, aby polować na żółwie.
Wszyscy ogółem są powszechnie znani jako Ticos i sami najczęściej tak o sobie mówią. Wynika to ze zwyczaju używania przez Kostarykańczyków zdrobnień w hiszpańskim, czyli dodawania przyrostka tico, gdzie to tylko możliwe.
Kolejną frazą wartą zapamiętania jest pura vida („samo życie”). – Jak się masz? Pura vida, dzień dobry. Pura vida, dziękuję, do zobaczenia. Ależ nie ma za co. Pura vida! – słychać na każdym kroku. Dość przydatne wyrażenie, które można stosować do wszystkiego. Nie są to tylko słowa. Pura vida to kultura, styl życia, światopogląd. Znaczy tyle, że życie jest piękne i należy doceniać w nim to, co dobre.
Ticos znają wiele sposobów na uprzyjemnianie sobie codzienności. Dzień rozpoczynają od tradycyjnego gallo pinto – ryżu z czarną fasolą, przyprawami, jajecznicą i bananem opiekanym na patelni. Obowiązkowa jest również filiżanka kawy, którą piją średnio od trzeciego roku życia i nie rozumieją, że można inaczej. Po śniadaniu trzeba iść do pracy, ale wieczorem znów czas na drobne przyjemności. Ticos dużo się śmieją, tańczą, weselą w gronie przyjaciół i rodziny.
Podobno to najszczęśliwsi ludzie na naszej planecie, ale gdy pytam o komentarz w tej sprawie, kwitują tajemniczym uśmiechem. Pura vida może dla niektórych oznaczać dura vida („ciężkie życie”). Ceny są średnio 2–3 razy wyższe niż w Polsce, a zarobki niższe. Nawet dla turystów to drogi kraj. Jednak poziom życia na Kostaryce jest najwyższy w Ameryce Centralnej i Ticos są tego świadomi, dumni ze swego kraju.
Kwintesencją są słowa Toma wypowiedziane w urokliwym Tárcoles podczas pogawędki o pogodzie: – Margarita, nawet mi nie mów! Nie dość, że mróz, to jeszcze ciemno o 4 po południu? O nie, za żadne skarby! Wiesz, przyjeżdżają tu Amerykanie i Europejczycy, płacą ciężkie pieniądze za to, żeby wygrzać się na słońcu i poleżeć na hamaku. Ja to wszystko mam na okrągło, za darmo. I powiem ci, Margarita, że wolę być biedny, niż męczyć się jak wy przez te wszystkie miesiące w tych zimnych krajach!