Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2017 na stronie nr. 46.

Tekst i zdjęcia: Elżbieta Adamska,

Sześć tysięcy do zdobycia


Czy dwójka całkiem przeciętnych górołazów, których największym wyczynem było wejście na Rysy od polskiej strony, ma jakiekolwiek szanse w starciu z sześciotysięcznikiem? Huayna Potosi (6088 m n.p.m.) jest podobno najłatwiejszym z nich na świecie. Tak się składa, że jesteśmy w La Paz, mamy niedaleko. Sprawdźmy to.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

DZIECKO GÓR

Sześcioletnia Katarina częstuje wędrowców cafecito i pancito (kawą i chlebem) w bazie położonej na 4700 m n.p.m., gdzie mieszka.

TRENING NIE CZYNI MISTRZA

Tomek ze wspinaczką na lodzie radził sobie doskonale, Ela – wręcz przeciwnie.

5200 M N.P.M.

Widok z High Campu na łańcuch Cordilliera Real po rozstąpieniu się chmur.

 

Okazuje się, że mamy szansę – nawet jeśli wcześniej się nie wspinaliśmy. Nie napiszę, że skoro my weszliśmy, to każdy może. Myślę, że daliśmy radę, bo od dwóch tygodni przebywaliśmy na wysokości powyżej 3000 m n.p.m., a za sobą mieliśmy wielodniowe trekkingi z namiotem na plecach. I po prostu wyrobiliśmy sobie dobrą kondycję. Albo biomet tego dnia był korzystny.
 

MŁODA GÓRA


Stolicę Boliwii otacza łańcuch gór Cordilliera Real, więc ośnieżonych szczytów sięgających powyżej 6000 m w okolicy La Paz nie brakuje. Z nich wyróżnia się Huayna Potosi (w języku Indian Ajmara: Młoda Góra), 25 km od miasta. Uchodzi za najłatwiejszy sześciotysięcznik do zdobycia ze względu na nietrudną technicznie trasę i zaledwie 1400 m przewyższenia, dzięki położeniu na płaskowyżu Altiplano. Jak na tak wysokie góry – to niedużo. Dla porównania: wspinający się na Kilimandżaro (5895 m n.p.m.) w pionie pokonują 4000 m.
Nie planowaliśmy w Ameryce Południowej zdobywania takich wysokości. Nie sądziliśmy, że to w ogóle możliwe dla laików. Ale któregoś wieczoru w hostelu w Sucre podsłuchaliśmy rozmowę dwóch dziewczyn i od słowa do słowa dowiedzieliśmy się nie tylko o istnieniu Huayna Potosi, ale także o trekkingach z przewodnikiem, które są organizowane na szczyt. Długo nie musieliśmy się zastanawiać. Kiedy, jeśli nie teraz? Młodsi ani sprawniejsi już nie będziemy.
Taki trzydniowy trekking jest w ofercie wielu agencji w La Paz, ale gdyby zawęzić wyniki wyszukiwania do tych bez pośredników i tych, które wzbudziły nasze zaufanie, została jedna – ta, która zaczęła rozmowę od sprawdzenia prognozy pogody na dzień ataku szczytowego. Nawet boliwijskim latem na szlaku w nocy temperatura spada do –15°C, więc przed wyjazdem przymierzamy ubrania, buty i dobieramy cały osprzęt: czekany, kaski, uprzęże. Jedyne, co mamy zabrać ze sobą, to napoje energetyzujące i czekoladę. Dużo czekolady.
Dojeżdżamy do bazy – jest nią mały domek w górach na wysokości 4700 m n.p.m. Mieszka w nim sześcioletnia Katarina z rodzicami. Jak się żyje, siedząc codziennie w kuchni, podczas gdy salon, telewizor i wszystkie gniazdka zajmują gringos? W domu, w którym nawet latem, owinięci w koc, marzliśmy?


 

AKCJA AKLIMATYZACJA


Jest nas szóstka – czwórka Francuzów i my. W ostatniej chwili, już w High Camp, dołącza para Boliwijczyków, którzy jeszcze poprzedniego dnia spacerowali po ulicach miasta Santa Cruz. W 24 godziny z 400 na 5000 m n.p.m. – to nie mogło się skończyć dobrze. Zanim zdążyliśmy porozmawiać, oni już z bólem głowy schodzili z powrotem w dół. My, nawykli do przebywania na Altiplano, wprawdzie nie czujemy żadnych objawów choroby wysokościowej, ale nie wiemy, jak nasze ciała zachowają się na pięciu tysiącach metrów – i wyżej.
Najstabilniejsze warunki atmosferyczne na Huayna Potosi panują boliwijską zimą, a europejskim latem – jest sucho i słonecznie. My byliśmy tam w lutym, więc poza chorobą wysokościową i zwyczajnym brakiem sił plany pokrzyżować nam mogła pogoda. Tak jak grupie, z którą się mijaliśmy – nie mieli nawet szansy wejść na szczyt. Tak samo my pierwszego dnia nie mieliśmy szansy podejść do lodowca, żeby potrenować wspinanie. Naszym obowiązkiem było: dużo jeść, odpoczywać i grać w karty. Założyliśmy z Francuzami ligę makao.
Choć nasze położenie to nic w porównaniu z tym, w jakim są himalaiści, którzy tygodniami czekają na okno pogodowe, to i tak cieszymy się jak dzieci, kiedy David, nasz przewodnik, podaje prognozę. Na noc zapowiadają brak wiatru i zero opadów. Mamy szczęście! Możemy iść na trening – 40 minut spaceru w pełnym osprzęcie.
Zatknięcie czekana na szczycie kilkumetrowej ściany lodu zajmuje Davidowi sekundy. Po kolei każdy próbuje opanować podstawy wspinaczki. Pierwsze metry i już wiem, że to nigdy nie będzie mój konik. Staram się nie przejmować, dziesięć razy pytam Davida: – Czy to niezbędne do wejścia na szczyt? I dziesięć razy otrzymuję odpowiedź odmowną. Dzisiaj wiem, że kłamał w dobrej wierze, nie chciał mnie wystraszyć.
Po południu żarty się kończą, czeka nas pierwsza poważna próba. Każdy bierze swój sprzęt na plecy i zaczyna podejście do High Campu, na 5100 m n.p.m. Zaczyna być widać, kto odstaje od grupy. Ja z kolei zaczynam rozumieć, że lepiej iść wolniej – na tej wysokości nie da się zresztą iść szybko – ale równym tempem. Do schroniska docieram jako pierwsza (nie licząc kucharki, która wyprzedziła nas, niosąc na plecach butlę z gazem i prowiant...). W momencie kiedy przybijam z Davidem piątkę, wierzę, że dam radę. Jak nie ja, to kto?
 

GODZINA ZERO


Teraz łatwo mi się opisuje „przygodę”, ale nie zapomnę nigdy tego uczucia, kiedy kładłam się „spać”. Przez trzy godziny „snu” zdążyłam przypomnieć sobie skład swojej klasy licealnej; i tak bardzo, bardzo nie chciałam, żeby było już rano. Bo rano – to jest o północy – trzeba było wstać, wmusić w siebie jedzenie (na 5000 m n.p.m. nie chce się ani jeść, ani spać), założyć całe to żelastwo i wyjść w noc. Na 15 stopni mrozu. Ze świadomością, że od tej pory jedyne, co nas czeka, to sześć godzin trekkingu. Pod górę, w rakach.
Na początku nie jest źle, po prostu się idzie. Nawet nie bardzo pod górę, czasami orientuję się, że jest płasko. Doceniam te chwile małych przyjemności. Wpadam w rytm i myślę sobie, że w zasadzie... nie ma tragedii. Tylko czemu czas tak wolno płynie, a David zawsze podaje niższą wysokość, niż nam się wydaje, że już weszliśmy? Trasa wschodnia jest bardzo popularna, takich grupek jak my idzie w sumie kilkanaście. Droga jest widoczna w świetle czołówek, wydeptana przez pierwszych turystów. Teoretycznie nie potrzeba przewodnika, żeby dotrzeć na szczyt, ale ścieżka prowadzi cały czas przez lodowiec, a David zna każdą szczelinę, nawet te ukryte pod świeżym śniegiem.
Niby nie ma między nami rywalizacji, ale wiadomo – każdy chciałby wejść. Jeszcze w bazie zaczęło się stroszenie piórek: ktoś nurkuje, ktoś biega długie dystanse, ktoś się wspina amatorsko. Atak szczytowy wszystko weryfikuje, nawet maratończyk nie ma szans z bólem głowy i wymiotami wywołanymi wysokością. Mniej więcej w połowie drogi zostaje połowa wspinających. Z kilkunastu 3-osobowych zespołów, które wyruszyły ze schroniska, zostaje kilka. Z sześciu osób z naszej agencji zostajemy tylko my.
 

DOJŚĆ DO ŚCIANY I ZDOBYĆ SZCZYT


Dzisiaj jestem wdzięczna za to, że zataił prawdę o 15-metrowej ścianie lodu w połowie drogi. Gdybym wiedziała wcześniej, moje morale sięgnęłoby dna. A tak stanęłam przed faktem dokonanym: albo wchodzę, albo się poddaję. A jeśli ja się poddaję, to mój mąż też musi, bo jesteśmy związani liną. Przysięgam, że do dziś nie wiem, jak to się stało, ale jakoś znalazłam się na górze. Myślę, że to David wciągał mnie w tych rzadkich chwilach, kiedy nie zwisałam bezwładnie na linie i nie krzyczałam: – No puedo! Nie mogę!
Różnych rzeczy się naczytałam na temat przebywania na takiej wysokości. Że będę mieć halucynacje, że mogę wymiotować – to jest, jeśli nie dostanę obrzęku mózgu i nie umrę. Nie wiem, czy pomogły liście koki pod policzkiem, ale poza tym, że szliśmy i oddychaliśmy tak ciężko, jak nigdy w życiu, to poważniejszych objawów nie stwierdziliśmy. Pomagało też śpiewanie w głowie piosenek (nie wiem, czemu przychodziły mi na myśl tylko Maryla Rodowicz i Budka Suflera; zdecydowanie nie polecam „Panie Janie”).
Na ostatnim etapie wyrabiam sobie rytm: krok, krok, czekan. Krok, krok, czekan. Zdaję sobie sprawę, że idziemy przytuleni do pionowej ściany. Wystarczy źle wbić czekan w śnieg i gdyby obsunęła się komuś noga, to wszyscy polecielibyśmy w dół. Nie myślę o tym. Nie da się robić zdjęć. Trzeba by się zatrzymać, wyjąć aparat z plecaka i znowu go schować. Nie ma czasu. Na tym etapie David nie ma litości, nie pozwala stanąć nawet na pół minuty – musimy być na szczycie maksymalnie do godziny 7.30, potem śnieg topnieje i grozi zejściem lawiny.
Wschód słońca nad La Paz? Podobno zjawiskowy, a ja go ledwo pamiętam, widziałam kątem oka. Jest już jasno, kiedy David mówi, że widać wierzchołek. Za 40 minut będziemy na górze. To był drugi moment, kiedy uwierzyłam, że nam się uda.
Punktualnie o 7.00 stanęliśmy na szczycie. Wiemy, bo budzik zadzwonił. Weszliśmy jako jedyni z naszej grupy. To była najbardziej wymagająca fizycznie rzecz, jaką w życiu zrobiłam. Na maraton się nie wybieram, więc cięższy może być chyba tylko poród. Droga w górę zajęła nam sześć godzin. Droga w dół – dwie. Kiedy traciliśmy kolejne metry wysokości, nie mogłam się nadziwić – to my naprawdę tyle weszliśmy? Teraz już nie potrafię sobie przypomnieć, jak bardzo było nam ciężko, słowa nie przystają do wspomnień.
Pamiętam, że gdy doczołgałam się do schroniska i miałam podejść 20 m pod górę, to płakałam jak bóbr. Pamiętam, że jedno po drugim musieliśmy ten trekking odchorować. Pamiętam, że przez kolejne dni nie mieliśmy siły podejść pod najmniejszą nawet górkę, a w dzienniku podróży zanotowałam takie zdanie: „Nigdy więcej”. Teraz nie jestem pewna, co miałam na myśli. To jak w końcu? „Nigdy” czy „więcej”?