Na Dunaju spory ruch. Prywatne łódki, łódeczki, barki, które przewożą samochody w głąb delty, całkiem spore pełnomorskie statki, rzeczne wycieczkowce, które przypływają tu aż z Wiednia czy Amsterdamu, nawet wodne karetki pogotowia.
Dostępny PDF
Moldova odbija od nabrzeża portu w Tulczy punktualnie o 13.30. Kto nie zdążył się zaokrętować, popłynie jutro. Trzystu pasażerów i kilkanaście ton ładunku zmierza na wschód. Łatwo odróżnić turystów od miejscowych. Ci pierwsi mają co najwyżej plecak. Miejscowi – po kilka toreb, walizek, sakwojaży. Rekord bije starszy mężczyzna z siwymi wąsami, który do kabiny pasażerskiej wtaszcza półtorametrowej średnicy bęben na trójnogu. Okazuje się, że to Ukrainiec, muzyk, który płynie na odbywający się co roku w Sulinie festiwal mniejszości narodowych. Cóż, prom to jedyna możliwość, by dostać się w głąb delty Dunaju.
ENKLAWA LIPOWAN
Wioska w głębi delty. Mieszkają tu głównie Lipowanie – rosyjscy staroobrzędowcy, którzy przybyli tu pod koniec XVII w., gdy uciekali przed prześladowaniami religijnymi.
ŻOŁNY Z DOBRUDŻY
Żołna to ornitologiczny rarytas w Polsce. W delcie Dunaju, jak i w całej Dobrudży, są pospolite.
SKŁAD BUDOWLANY
Trzcina jest jednym ze źródeł dochodu mieszkańców Delty. Służy też jako budulec.
DELTA WIELKA
Druga (po delcie Wołgi) największa delta na kontynencie jest określana czasem europejską Amazonią, ale po co posługiwać się wyświechtanymi sloganami? Na tej odnodze rzeki, Sulinie, statek pływa codziennie, przynajmniej w sezonie. Na pozostałych dwóch – Kilii i Świętym Jerzym – kilka razy w tygodniu. Bilet na czterogodzinną podróż kosztuje 46 lei, a miejscowi korzystają z państwowych subwencji i płacą jedynie 17. Jeśli ktoś się spieszy, może pokonać ten odcinek dużo szybszym i droższym o kilkanaście lei wodolotem, ale warto popłynąć zwykłym, wolnym promem, żeby poczuć klimat miejsca. Podróż zresztą mija szybko. Pasażerowie mają do dyspozycji nieźle zaopatrzony bar, automat z kawą (rumuńska kawa z automatu bije na głowę polską), a przede wszystkim możliwość wyjścia na górny pokład i obserwowania rzeki oraz jej brzegów.
Brzegi to jak okiem sięgnąć trzcinowiska, jeziora, czasem bardziej suche fragmenty, na których pasą się krowy z niewidocznych gospodarstw. W oddali majaczą niewysokie, stepowe wzgórza Be?tepe. Leżą już poza deltą, w kierunku znanego miłośnikom literatury podróżniczej Babadag. Miejscowości na trasie jest raptem kilka. Partizani, Maliuc, Cri?an. W każdej statek na chwilę się zatrzymuje, by zostawić pasażerów i ładunek. W Cri?an jest „skrzyżowanie”. Mniejsze promy operują na wąskich kanałach i zabierają ludzi do wiosek położonych poza głównym szlakiem: Mila 23 oraz Caraorman. Transportu lądowego nie przewidziano.
Na tym etapie podróży znów ujawnia się różnica między miejscowymi a przybyszami. O ile ci pierwsi spokojnie siedzą w środku i wychodzą co najwyżej zapalić, to turyści okupują dziób, burty i rufę. Co bardziej odporni na upał – także dach Moldovy. Czasem słychać międzynarodowe, wypowiedziane z zachwytem słowo „pelikan!”. Te majestatyczne ptaki, które są symbolem delty, łatwiej spotkać na specjalistycznych wycieczkach małymi łódkami, ale na dunajskiej autostradzie też się zdarzają.
TURCJA W TULCZY
Meczet w Tulczy to pamiątka po czasach panowania tureckiego.
EUROPOLIS
Sulina jest jak Nowy Jork. Przynajmniej jeśli chodzi o nazwy ulic. Nabrzeżna arteria nazywa się Strada 1. Następne, równoległe do niej, mają kolejne numerki, aż do szóstego. Być może włodarzom miasta inwencji starczyło jedynie na nazwanie łączących je ulic prostopadłych do Dunaju, a może to pamiątka po czasach, gdy Sulina rozrastała się na tyle szybko, że nikt nie zaprzątał sobie głowy biurokracją.
Gwałtowny rozwój miasteczka nastąpił w II połowie XIX w., gdy było ono główną kwaterą Europejskiej Komisji Dunaju – międzynarodowej organizacji, która miała za zadanie kontrolować żeglugę w obrębie delty. Sulina stała się wolnym, neutralnym portem i umiała wykorzystać czasy prosperity. Pod koniec XIX w. realizowała w miniaturze ideę zjednoczonej Europy. Mieszkali tu przedstawiciele dwudziestu kilku narodowości, od Greków (głównie oni byli armatorami statków kursujących po Dunaju), Rumunów i Polaków po Duńczyków, a nawet całych trzech Hindusów. Dziewięć państw utrzymywało tu swoje konsulaty. Sulinę z tamtych lat opisał rumuński pisarz Eugeniu Botez (pseudonim Jean Bart) w powieści „Europolis”. Złote lata przerwała dopiero II wojna światowa.
Czasy komunizmu obeszły się z miastem dość łaskawie. Nadal funkcjonowała tu zona libera, czyli wolny port o liberalnej polityce celnej. Kombinat przetwórstwa ryb zatrudniał 600 kobiet, które pakowały do puszek dunajskie karpie i sumy łowione przez ich mężów. Obecnie porzucona fabryka straszy na przedmieściach, a port obsługuje dużo mniej jednostek niż kiedyś. Liczba ludności zmniejszyła się do 3,5 tysiąca, o połowę w porównaniu z 1912 r.
Nic dziwnego, że w sezonie codzienny prom z Tulczy jest oczekiwany przez tłumy mieszkańców. Kwaterka? Proszę bardzo. Do wyboru, do koloru. Jeśli nie mamy rezerwacji w którymś z pensjonatów, na pewno znajdzie się życzliwa babuszka, która wynajmie pokój w domku z tarasem ocienionym winoroślą i figowcami. Wycieczki w deltę? Nie ma problemu. W każde miejsce, za każde pieniądze. Kilka jednoosobowych „biur podróży” konkuruje ze sobą na nadrzecznym deptaku. Obiad? Restauracje od specjalizujących się w dunajskich rybach do pizzerii. Mimo to nie ma w Sulinie nachalności i kiczu, typowych dla turystycznych miejscowości. Cóż, to nie Mangalia czy Eforie Nord na rumuńskiej riwierze pod Konstancą, chociaż kawałek plaży nad brzegiem morza też się znajdzie. Nie ma hałasu, nie ma nocnego życia. Jest święty spokój, zakłócany jedynie przez wściekle kąsające komary. Bo też, prawdę mówiąc, nie ma tu tłumów.
Samo miasto, mimo ciekawej historii, nie ma rzucających na kolana zabytków. Ot, pałac Europejskiej Komisji Dunaju, międzynarodowy cmentarz z czasów świetności Suliny czy stara latarnia morska (która zresztą obecnie stoi niemal w centrum – delta wszak co roku się powiększa). Plaża zapewnia to, co powinna – piasek i ciepłe morze, ale ileż można być świadkiem muzycznej konkurencji dwóch barów? Amerykański pop miesza się z Sandu Ciorbą – czołowym wykonawcą manele, czyli rumuńskiego disco polo. Z lewej pop, z prawej manele i tak cały dzień na zmianę.
Większość turystów rozjeżdża się po 3,5 tys. km2 delty. Małe łódki obwożą po najciekawszych miejscach. Od pobliskich kolonii pelikanów do miejsc tak odległych jak południowa odnoga delty, czyli Święty Jerzy, lub najstarszy rumuński rezerwat przyrody – las Letea.
TRZY RÓŻOWE BABY
Pelikan różowy, czyli pelikan baba (Pelecanus onocrotalus) – delta Dunaju to największe stanowisko tego gatunku w Europie.
LAS LETEA
Dotarcie do Letei jest skomplikowane. Najpierw godzinę płynie się jednym z kanałów przecinających deltę, później jedzie się na ocienionej pace małej ciężarówki przez rozległą równinę przypominającą step. Miejscowi nazywają to „safari”. Tyle że zamiast lwów i słoni atrakcją są ptaki, które brodzą w małych jeziorkach pośrodku stepu. Ibisy, typowo południowe gatunki czapli, egzotyczne siewkowce. To raj dla ornitologów i miłośników ptaków, ale nawet osoba niezwiązana z ptasim tematem odwróci głowę za bajecznie kolorowymi kraskami, które przelatują z jednej kępy krzaków na drugą.
Nie mniej egzotyczne są napotykane po drodze wioski. Budowane z trzciny domy należą do Lipowanów – rosyjskich staroobrzędowców, którzy przybyli tu pod koniec XVII w., gdy uciekali przed prześladowaniami religijnymi, a obecnie są najliczniejszą, po Rumunach, narodowością delty. Mężczyzn Lipowan łatwo rozpoznać. Z powodów religijnych noszą długie brody, choć ta tradycja powoli zanika wśród młodego pokolenia.
Letea dla Rumunów jest tym, czym dla Polaków Puszcza Białowieska. Ogromny, pierwotny las, poprzecinany pasmami wydm. Nie ma tu wprawdzie żubrów, są za to zdziczałe konie. W latach 1989–90, gdy zamykano państwowe gospodarstwa rolne, a w kraju panował kryzys wywołany antykomunistyczną rewolucją, zwierzęta miały trafić pod rzeźnicki nóż. Podobno jednak znalazł się ktoś, kto je wykupił, po czym wypuścił na terenie Letei. Konie doskonale sobie poradziły i dziś są najbardziej rozpoznawalnym symbolem okolicy, mimo że odzwyczaiły się od obecności człowieka i bardzo trudno je spotkać.
Letea jest ścisłym rezerwatem, wolno tu wejść co najwyżej 200 m w głąb, oczywiście w towarzystwie przewodnika. Przyroda rządzi się tu sama. Strażnicy rezerwatu pomstują na szakale, które kilka lat temu przeszły po zamarzniętym Dunaju z Ukrainy i zagryzają młode jelonki, ale cóż, nie mogą nic zrobić. Nie wolno tu polować, nawet w celu uregulowania populacji inwazyjnych drapieżników.
Wyboista droga wzdłuż krawędzi lasu prowadzi do Peripravy. To miejscowość, która z pewnością zdobyłaby wysokie noty w konkursie na koniec świata. Po drugiej stronie północnej odnogi Dunaju błyszczą już złote kopuły cerkwi w ukraińskim Wilkowie. W czasach komunizmu było tu ciężkie więzienie dla opozycjonistów. Lokalizacja idealna, bo uciekać nie było gdzie. Jak to określił jeden z uczestników naszej wycieczki „rumuńska Syberia”, a zaraz potem dodał, że jego wujek spędził tu 9 lat.
Po odsiedzeniu wyroku więźniów zmuszano do osiedlenia się w okolicy. O ile przeżyli, bo nie każdy przeżywał wyrok w Peripravie. W marcu 2016 r. były komendant więzienia (i praktycznie obozu pracy) Ion Ficior został skazany na 20 lat więzienia. Oskarżano go o przyczynienie się do śmierci 103 więźniów politycznych. Krwawą ironią jest fakt, że do dziś nie ma tu przyzwoitego pomnika upamiętniającego ofiary reżimu, a wśród ruin obozu jakiś przedsiębiorczy Francuz zbudował luksusowy hotel.
Kilkanaście kilometrów od Peripravy odnoga Kilia wpada do Morza Czarnego. Kolejne trzydzieści dalej leży Wyspa Węży. Maleńki skrawek lądu był w przeszłości przedmiotem ukraińsko-rumuńskiego sporu terytorialnego. Oczywiście nie chodziło o samą skalistą wysepkę, lecz o okalające ją wody terytorialne, które kryją złoża ropy i gazu ziemnego. Sprawę, która trafiła do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze, ostatecznie wygrała Ukraina.
W głębi delty trudno o coś do zjedzenia. Nieliczne wiejskie sklepiki są zaopatrzone jedynie w podstawowe produkty (całe zaopatrzenie dochodzi tutaj drogą wodną). Organizatorzy wypadów w naddunajski interior znaleźli jednak sposób na tę niedogodność. Można zamówić posiłek w jednej z wiosek staroobrzędowców. Korzyść podwójna – poznajemy autentyczną lokalną kuchnię i wspomagamy tutejszą społeczność, żyjącą w niełatwych warunkach.
Trzeba przyznać, że Lipowanie umieją zadbać o gości. Na stół wjeżdża waza z rybnym barszczem, półmiski z kawałkami suma pieczonego w warzywach, mamałyga, sos czosnkowy, karafki z owocową wódką i dzbanki z doskonale schłodzonym białym lokalnym winem.
Dunajską autostradę oświetla wschodzące słońce. To jedno z niewielu miejsc w Europie, w których nie ma najmniejszych szans na zachód słońca nad morzem. Ot, przyczyny geograficzne. Prom wraca do Tulczy. W brzasku poranka widać pelikany przelatujące nad tureckim statkiem. Pozostaje nieodparte wrażenie, że Stasiuk inaczej opisywał to miejsce. Fikcja literacka czy po prostu szybkość zmian? Miejmy nadzieję, że postęp trochę zwolni i delta pozostanie taka sama, jeśli wybierzemy się tu za 30 lat.