Do Barranquilli, kolumbijskiej metropolii leżącej nad Morzem Karaibskim, dojechaliśmy późną nocą. Trochę wbrew zdrowemu rozsądkowi, bo kto obdarzony choć szczyptą wyobraźni poruszałby się w ciemnościach po dużym i nieznanym mieście? I to mieście rozgorączkowanym przygotowaniami do kilkudniowych, hucznych obchodów związanych z zakończeniem karnawału.
Dostępny PDF
Gdybyśmy poruszali się innym środkiem lokomocji, przyjechalibyśmy wcześniej, ale pedałowanie w obezwładniającym upale i niemal stuprocentowej wilgotności sprawia, że jazda w ciągu dnia staje się niemożliwa. Do południa można jeszcze próbować się przemieszczać, ale około czternastej człowiek musi się schować w cieniu, jeśli nie chce ryzykować zasłabnięcia czy udaru słonecznego.
SKĄPO I HOJNIE
Skąpy strój nikogo tu nie dziwi, a wzrok przyciąga także szczery uśmiech, którym wszyscy szczodrze się dzielą.
ALE WKOŁO JEST WESOŁO
Większa część miasta jest wyłączona z ruchu, a na ulicach przez całe dnie bawią się i przechadzają tłumy ludzi.
OD MIĘSOPUSTU DO FIESTY
Nie zarezerwowaliśmy noclegu z myślą, że jakoś to będzie. Niestety, tym razem pójście na żywioł, tylekroć sprawdzona metoda, zawiodła. W ciągu ostatnich dni zjechało do Barranquilli kilkadziesiąt tysięcy turystów. Po dwóch godzinach niepowodzeń byliśmy już skłonni zanocować w trzygwiazdkowym hotelu, co uszczupliłoby nasz budżet o równowartość niemal stu dolarów. Przed wejściem zaczepiły nas jednak dwie młode dziewczyny pracujące i mieszkające w hotelu robotniczym. Wyglądał on, jakby miał się zawalić. Ania poszła sprawdzić, jak jest w środku, a ja zostałem popilnować rowerów.
W tej okolicy nawet w ciągu dnia nie przyszłoby nam do głowy czegokolwiek szukać. Kiedy czekałem, odpierając nagabywanie dwóch podpitych mężczyzn, zatrzymała się przy mnie starsza kobieta i spytała, czy zamierzam nocować w tej „spelunie”. Roztaczała przede mną wizję bycia obrabowanym, otrutym, wykorzystanym i Bóg wie co jeszcze. Wróciła Ania. Pokój był mały, ciemny i zagracony, a w łazience na korytarzu nie było wody. I choć dziewczyny były niezmiernie miłe, poszliśmy za kobietą do niewiele droższego, ale o niebo bardziej estetycznego domowego hotelu. Dostaliśmy pozbawiony okien pokój z ogromnym wentylatorem i kompletnie wyczerpani poszliśmy spać.
Do Barranquilli przyjechaliśmy z powodu karnawału. Dwa lata wcześniej uczestniczyłem w kilkudniowej fieście w kolumbijskiej wiosce Margarita, więc nie mogłem się doczekać skonfrontowania wiejskich uroczystości z tymi, które są uważane za drugie co do wielkości na świecie, po Rio de Janeiro. Mieszkańcy Barranquilli mówią o karnawale: Quién lo vive es quién lo goza, co znaczy, że „kto w nim uczestniczy, dowie się, czym jest prawdziwa zabawa”. I nie ma w tym wielkiej przesady, bo różnorodność atrakcji jest tak wielka, że obchody nabierają charakteru zupełnie wyjątkowej, bezkonkurencyjnej i dalekiej od komercji fiesty.
Pierwsze wzmianki o hucznie obchodzonej fieście w Barranquilli pochodzą z XIX w., ale korzenie święta sięgają daleko w przeszłość, bowiem na kontynent południowoamerykański dotarło ono już w XVI w. wraz z hiszpańskimi konkwistadorami. W tradycji chrześcijańskiej to czas poprzedzający okres Wielkiego Postu i – podążając za jednym z jego domniemanych, łacińskich słownych pierwowzorów – znaczy mniej więcej „pożegnanie się z jedzeniem mięsa”. W języku polskim czas między Świętem Trzech Króli a Środą Popielcową zwykło się nazywać zapustami, jego ostatnie dni zaś – ostatkami. W staropolszczyźnie możemy spotkać się z prawie identycznym jak w łacinie źródłosłowem, zgodnie z którym ostatki nazywano mięsopustem bądź mięsopustami, a mięsopustnikiem był określany nazbyt aktywny uczestnik zabawy.
Wiele z karnawałowych zwyczajów wywodzi się z kultów płodności, a te z kolei wiążą się z dionizjami urządzanymi w starożytnej Grecji na cześć boga wina Dionizosa. Latynoskie obchody od ich pierwowzorów odróżnia o wiele bardziej różnorodny charakter, mieszanka wpływów europejskich, autochtonicznych i afrykańskich. Dzięki tej wielokulturowej mozaice i kreatywności Kolumbijczyków podczas karnawału w Barranquilli można poznać wiele odmian miejscowego folkloru. Wyraża się on głównie poprzez śpiew, taniec i najbardziej wymyślne przebrania, które poza odzwierciedlaniem konkretnych mitologicznych czy magicznych postaci i zwierząt odwołują się również do współcześnie żyjących osób i bieżących wydarzeń.
KRÓLOWA CUMBIA
To wielkie wydarzenie, wpisane na listę UNESCO, corocznie przynosi miastu ogromne dochody. W ministerstwie kultury jest oddzielny departament odpowiedzialny za opracowanie i organizację przedsięwzięcia, włączając przedkarnawałowe uroczystości, na które składają się: przeczytanie proklamacji, koronacja królowej i króla Momo (postaci wywodzącej się z mitologii greckiej i rzymskiej od boga Momosa, syna Snu i Nocy, uosobienia sarkazmu, żartów i drwin), parada dzieci, parada gejowska oraz parada nocna, zwana La Gaucherna.
Właściwy karnawał rozpoczyna się w sobotę Bitwą Kwiatową – wielką prezentacją grup folklorystycznych i tanecznych, obchodzoną jako pamiątka końca wojny tysiąca dni. Podczas tej parady uważanej za najbardziej widowiskową, na ogromnych platformach tańczą znani aktorzy, muzycy i najróżniejsi celebryci. W niedzielę można oglądać Paradę Fantazji oraz Paradę Tradycji i Folkloru. W poniedziałek – Paradę Orkiestr, które rywalizują o zdobycie nagrody, a we wtorek, ostatni dzień karnawału, oglądamy śmierć młodego Joselito. To ostatnia z postaci karnawałowych, przez wielu określana jako najważniejsza. Przedstawia chłopca, który po trzech dniach zabawy umiera z wyczerpania. Podczas pogrzebu królowa zanosi się teatralnym płaczem, a wraz z nią cały pogrzebowy orszak, włączając księdza i wszystkie kochanki młodzieńca. Ale karnawał wcale się nie kończy, Joselito wstaje w trumnie i zaczyna tańczyć, a cała fiesta przenosi się do barów nocnych, dyskotek i na wypełnione tańczącymi ludźmi ulice.
Sobotnim przedpołudniem udaliśmy się podziwiać przewidzianą na godzinę trzynastą fiestę. Wyszliśmy nieco wcześniej, ale jak się okazało – o wiele za późno. Wszędzie tłumy, mrowie turystów, wśród których przeciskali się sprzedawcy jedzenia, wody, piwa, baloników, okularów przeciwsłonecznych i najróżniejszego „pamiątkowego” badziewia. Szukaliśmy miejsca, z którego dałoby się cokolwiek zobaczyć.
Po kilku nieskutecznych próbach przedostania się na drugą stronę ulicy wróciliśmy na jej kraniec, skąd zamierzaliśmy obserwować kończące się defilady. Było to całkiem dobre miejsce, aby zobaczyć wszystkich biorących udział w uroczystościach, z tym że nikt już nie tańczył, nie puszył się i nie pozował do zdjęć. Wszystkich wykończył upał i długa trasa. Spocone, różnobarwne postacie zatrzymywały się na ocienionej części ulicy, gdzie rozkładały się na ziemi pod rozkręconymi do przesady głośnikami. Z każdą godziną robiło się tam tłoczniej, a wszechobecny gwar nie ustawał, tylko wzmagał się, zagarniając wszystko, łącznie z wypełnionym serpentynami i balonikami niebem.
Następnego dnia wyszliśmy kilka godzin wcześniej, kiedy jeszcze droga nie była zablokowana, i znaleźliśmy ocienione miejsce pod drzewem, skąd mogliśmy podziwiać cały przechodzący korowód. Oczywiście musieliśmy poczekać kilka godzin na uroczystości, które rozpoczęły się, latynoskim zwyczajem, o godzinę później niż w programie. Przemarsz składał się z całej gamy tak zwanych comparsas – tańczących i śpiewających zespołów i grup.
Jedną z najbardziej widowiskowych comparsas są tancerze cumbii – zwanej królową latynoskich gatunków muzycznych. Jak śpiewa jeden z wykonawców cumbii, Mario Gareña: „Mam na imię cumbia, jestem królową wszędzie tam, dokąd podążam”. Taniec łączy wpływy afrykańskie (z których pochodzą zalotne ruchy bioder), indiańskie i europejskie. Z naszego kontynentu pochodzi strój tancerek – szerokie spódnice z falbanami i koronkowe bluzki. Mężczyźni ubierają się w białe spodnie i koszule, na plecach często zawiązują czerwoną chustę, a ich głowy wieńczą sombrera. Taniec jest niezwykle widowiskowy. Kobieta porusza się w rytmie bębna i fletu, unosząc wysoko suknię, co sprawia, że z daleka wygląda jak kolorowy, rozłożony wachlarz.
Z PANDORY DO BARRANQUILLI
Podczas karnawału można spotkać najbardziej wymyślne przebrania, odwołujące się do postaci mitologicznych, zwierząt czy bohaterów filmowych, na przykład Avatara.
BÓG NIE LUBI KARNAWAŁU?
Po szesnastej nawet w naszym cieniu zrobiło się tak nieznośnie gorąco, że zrezygnowaliśmy z dalszego oglądania fiesty i ruszyliśmy poszukać czegoś do zjedzenia. A było w czym wybierać. Szaszłyki, zupy, hamburgery, kanapki, pączki, jak i bardziej kolumbijskie specjały: chicharones – smażone wieprzowe podroby, patacones – smażone banany, arepas – kukurydziane placki, zazwyczaj dodawane do mięsnych dań, ale z powodzeniem mogą również stanowić sycący posiłek. A na deser obleas – dwa andruty połączone słodko-słoną kajmakowo-serową masą.
Kupujemy po dwie arepy, piwo i po kubku kawy, na którą Kolumbijczycy mówią tinto. Ten sprzedawany w maleńkich, plastikowych kubeczkach płyn jest niezmiernie słodki i zazwyczaj potwornie rozwodniony. Tinto, w cenie stanowiącej równowartość kilkudziesięciu polskich groszy, można kupić w kawiarniach, na rogach ulic, bazarach, pod supermarketami, w parkach czy na punktach poboru opłat drogowych. Często jest serwowane prosto z termosów, a kiedy wystygnie, wlewa się je do gara, podgrzewa i ponownie sprzedaje, choćby i następnego dnia.
Usiedliśmy w cieniu drzewa, obserwując biegające wokół nas dzieci. Kilkoro z nich obryzgiwało się wystrzeliwaną z blaszanych pojemników pianą, nazywaną tutaj śniegiem. Dość szybko włączono nas do zabawy i dokładnie ubielono. Nie mogliśmy się złościć – byliśmy jednymi z tysięcy uczestników spektaklu, w którym reguły savoir-vivre’u nie obowiązywały.
Siedzieliśmy jeszcze godzinę, a przed nami przesuwały się tłumy ludzi. Patrząc spod drzewa na tańczące postacie, odnosiłem wrażenie, że to miejsce nigdy nie wygląda inaczej i naprawdę trudno byłoby mi sobie je wyobrazić inne. Jakby nigdy nie milkło i nigdy nie odpoczywało.
Postanowiliśmy wrócić do hotelu na krótką sjestę. Pod bramą spotkaliśmy małego chłopca. – A ty co taki smutny siedzisz? – spytałem. – Przecież jest karnawał, baw się! – Bóg nie lubi karnawału – odpowiedział chłopiec. – To co on wtedy robi? – ciągnęliśmy temat. – Jak to co? Śpi. Ale i tak wszystko widzi. Babcia mi powiedziała. Że Bóg nawet jak śpi, to widzi, bo ma troje oczu. I tym trzecim okiem widzi wszyściutko, nawet jak śpi.
Czy Bóg lubi karnawał, czy nie, nie nam to oceniać. Trudno powiedzieć, co widać z góry. Jednak z dołu, z poziomu kolumbijskiej ulicy, wydaje się, że wszyscy naprawdę dobrze się bawią. Zapraszają do tańca, pozdrawiają, niezmiennie się uśmiechają. Kiedy minie fiesta, nie skończą się tańce i muzyka. Jakby cały kraj płynął dalej, unoszony na ciągle rezonujących karnawałowych nutach. Kolumbijczycy, wbrew wszelkim codziennym troskom, wciąż będą korzystać z życia.