Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2018-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2018 na stronie nr. 18.

Tekst i zdjęcia: Marzena Wystrach,

Górska metropolia


Wywołuje skrajne emocje: albo się je kocha, albo nienawidzi. Jedni nazwą je szaroburym molochem bez duszy, zaliczą najważniejsze atrakcje i uciekną. Inni się zakochają, przedłużą pobyt albo nawet będą wracać wielokrotnie.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Spędziłam w La Paz wiele miesięcy, wracam od kilku lat i wciąż mnie zaskakuje i porusza. Na początku może być trudne do ogarnięcia. Niezaaklimatyzowany turysta trafia do betonowej dżungli, w której musi przeciskać się pomiędzy tłumem spieszących się ludzi i trąbiących pojazdów. Boli go głowa i łapie zadyszkę ze względu na rozrzedzone powietrze. Co chwilę trzeba się piąć po stromiznach, bo miasto leży na skraju Altiplano, płaskowyżu w Andach Środkowych, w dolinie rzeki Choqueyapu. Klimat jest tu surowy, roślinność uboga. Nie ma drzew, a jeśli są, to często ogłowione eukaliptusy, które pomiędzy gałęziami mają więcej przewodów niż liści. Niełatwo poczuć się dobrze. Ale zanim skreślisz La Paz, wstrzymaj się chwilkę i przeczytaj do końca. Może uda mi się udowodnić, że warto dać mu szansę.

Najpierw kilka słów wprowadzenia. Często słyszę, że La Paz jest stolicą Boliwii, a El Alto jego dzielnicą. Prawda jest taka, że w La Paz znajduje się siedziba rządu, ale jednak konstytucyjną stolicą jest Sucre. Z kolei El Alto nie jest dzielnicą, ale osobnym miastem. Połączone w jeden organizm komunikacją miejską i kolejkami linowymi, tworzą największą aglomerację w Boliwii (ok. 1,6 mln mieszkańców). Nie jest więc prawdą, że La Paz zaczyna się w okolicach 3200 m n.p.m. i sięga do 4200 m n.p.m. – to przekrój wysokości obydwu miast. Rekordy należą się El Alto, którego nazwa oznacza „wysoko”. Jest tu jedno z najwyżej położonych międzynarodowych lotnisk pasażerskich na świecie, powyżej 4000 m n.p.m.

 

ZA GÓRAMI, ZA SERPENTYNAMI

Tuż za rogatkami metropolii leżą malownicze wsie. Samo dotarcie do nich dostarcza niesamowitych wrażeń. Do wsi Ayma (na zdjęciu) dostaniemy się pięknymi górskimi serpentynami. 

DOLINA KSIĘŻYCOWA

Wśród wytyczonych ścieżek, w iście księżycowym krajobrazie, można spędzić wiele godzin. To niesamowite, że Valle de la Luna znajduje się w obrębie La Paz i dojedziemy do niej komunikacją publiczną.

MIESZKAJĄ WYSOKO

El Alto to jedno z najwyżej położonych miast świata (alto – „wysoko”). Większość mieszkańców stanowi rdzenna ludność.

 

W POKOJU BEZ POKOJU

 

To między innymi minibusy są winne chaosu, jaki wita nas po przyjeździe. Jednak gdy zrozumiemy, jak funkcjonują, zyskamy ogromną wygodę w poruszaniu się po mieście. Wystarczy wyjść na ulicę, stanąć w jakimkolwiek miejscu, o jakiejkolwiek godzinie. Gdy przejeżdża minibus, machamy ręką, wsiadamy, a później wysiadamy, kiedy nam się podoba. Miasto miało złą sławę z powodu wypadków drogowych, co potwierdzały statystyki. To dlatego powołano do działania zebry, które można zobaczyć na ulicach już od wielu lat. Wielkie pluszowe maskotki stały się symbolem miasta. Najczęściej przebierają się za nie młodzi ludzie i kierują ruchem, przeprowadzają staruszków przez ulicę, pokazują bezpieczne zachowania na drodze. Za ich fenomen uważam jednak to, z jaką łatwością poprawiają wszystkim humor. Skaczą, tańczą, machają, przytulają się. I tak oto wściekli kierowcy i pasażerowie, którzy muszą spędzić godziny w korkach, zaczynają się śmiać, a nerwowe napięcie opada.

En La Paz no hay paz – „w La Paz (tłum. pokój) nie ma pokoju”. Strajki są tu tak często, że stały się rutyną. Nikogo nie dziwią zablokowane ulice. Warto zobaczyć demonstracje, są organizowane z rozmachem, bo kto jak kto, ale paceños (jak nazywa się mieszkańców La Paz) potrafią walczyć w obronie swoich praw. A jak nie strajki, to święta, które są obchodzone z każdej możliwej okazji. Jest kolorowo i wesoło, można odnieść wrażenie, że karnawał trwa cały rok z niewielkimi przerwami. Największą imprezą jest Gran Poder w maju, kiedy kilkadziesiąt tysięcy tancerzy i muzyków bawi się na ulicach przez kilka dni ku czci Jezusa. 

Czasami jednak ulice są wyjątkowo puste. Trudno przewidzieć, jak będzie i czy dojazd zajmie 15 minut, czy 2 godziny. Gdy Boliwijczyk dociera godzinę później na spotkanie, wzrusza ramionami i tłumaczy, że to przecież hora boliviana, godzina boliwijska – czyli każda, tylko nie ta, na którą się umawialiśmy.

 

MIEJSKA WSPINACZKA

 

Czas porzucić oglądanie miasta z okna minibusa. Teraz będziemy wędrować przez Andy, pomiędzy wieżowcami, a takie spacerowanie to nie lada wyzwanie. Trudności sprawiają: wysokość nad poziomem morza, liczne podejścia, ostre słońce i duże różnice temperatur, jak to w górach. Objawy choroby wysokościowej w końcu mijają i można czuć się niemalże jak na nizinach. 

Jakikolwiek masz plan zwiedzania, na pewno trafisz w końcu na najbardziej reprezentatywny plac w mieście, San Francisco, z bazyliką o tej samej nazwie. Po prawej stronie zobaczysz budynek zwany Mercado Lanza, kilkupiętrowe targowisko ze straganami i comedores, tanimi jadłodajniami. Gdy przyjdziesz w okolicach południa, z każdej budki będą nawoływać kucharki. Warto skorzystać, jest smacznie i tanio – pełny obiad już od kilku złotych. Polecam także api y pastel. Api to słodki, gorący napój z fioletowej lub białej kukurydzy, a pastel to smażony, duży pieróg z serem, posypany cukrem pudrem.

Jeśli jednak zdecydujesz się pójść na lewo od bazyliki, trafisz na najbardziej turystyczną część miasta, w którą wprowadzi cię ulica Sagarnaga. To głównie tam znajdują się agencje oferujące wycieczki do dżungli, na pustynię solną, na pełne adrenaliny jazdy rowerami po Drodze Śmierci czy zdobywanie sześciotysięczników. Oprócz tego: pamiątki, kantory, ekskluzywne restauracje, kawiarnie, szkoły hiszpańskiego. To tam znajduje się też słynne Mercado de Las Brujas – czyli Targ Czarownic, gdzie, zazwyczaj kobiety, sprzedają talizmany, zioła, maści i różne specyfiki. Turystów jest sporo, ale mieszkańcy także przychodzą, by kupić np. płody lamy lub jej tłuszcz. Takich miejsc jest dużo więcej, szczególnie w El Alto: ulice z szamanami, gdzie pali się święte drewno palo santo, odprawia rytuały, leczy za pomocą medycyny naturalnej, wróży z kart lub liści koki.

 

RONDO W TERENIE

Czasami cholity zastępują tradycyjny melonik kapeluszem z szerokim rondem, żeby ochronić się przed ostrym górskim słońcem.

TRZYMA FASON

Lidia, pomysłodawczyni grupy Cholitas Escaladoras, w trakcie kursu na przewodniczki górskie.

W MIEJSKIEJ DŻUNGLI

Nie jest łatwo znaleźć wysokie drzewa w La Paz. Eukaliptusy to jedyna szansa na wspinaczkę. Cholity robiły to pierwszy raz w życiu.

 

SŁOWNICZEK PACEÑOS

 

Gdy wespniemy się jeszcze wyżej, dojdziemy w końcu do jednego z największych i najbardziej tradycyjnych targowisk, Mercado Rodriguez. Jeśli czegoś tam nie ma, to prawdopodobnie nie ma tego nigdzie. Owoce, warzywa, ryby, mięsa, zioła, przyprawy, ubrania, sprzęt RTV i AGD, sery, kwiaty – po prostu wszystko! Jeśli chcesz coś tam kupić, warto znać słowo klucz: caserita/o. Wystarczy zagadać: – Caserita, tiene pancito? („Kochaniutka, ma pani chlebek?”), i już jesteśmy „swoi”. Gdy mówimy, że coś jest casero, oznacza to coś domowego, czyli ta sprzedawczyni jest taka „nasza”. Bardzo często wtedy caserita da nam yapita, czyli gratisowy dodatek w postaci np. jednego pomidora albo dolewkę świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. Możemy zostać też nazwani mamita – mamusią, papito – tatusiem, jovencito/a –młodzieniaszkiem, a nawet ich miłością – mi amor lub królową – reina.

Dumą La Paz są bułki zwane marraqueta, miękkie w środku, chrupiące na zewnątrz. – To chyba nasze powietrze sprawia, że są takie dobre, nigdzie indziej takie nie wychodzą – mówi mi sprzedawca. Słynny jest też sos llajua, podawany podczas obiadu w osobnej miseczce. Jego głównym składnikiem jest ostra papryka locoto, dodaje się także pomidory i boliwijską kolendrę quirquiña. A wieczorami można spróbować anticucho – grillowanych szaszłyków z wołowych serc.

 

NOGA WYSOKOGÓRSKA

Boiska w El Alto są położone na wysokości ponad 4 tys. m n.p.m. Ciężko tam oddychać, a co dopiero grać w piłkę. Cholity radzą sobie jednak znakomicie.

WSPOMNIENIA 

W OKIENKACH

ANONIMOWI PRZEWODNICY

Babas jest jednym z pucybutów, którzy pracują również jako przewodnicy. Wycieczka zaczyna się przejażdżką kolejką linową wprost na cmentarz Główny.

 

CHOLITY MOGĄ WSZYSTKO

 

La Paz leży w dolinie, otoczone zboczami, które są „porośnięte” domami, głównie z czerwonej cegły. Odnosi się wrażenie, że te domy wylewają się zza szczytu. Tam, gdzie kończy się stok, zaczyna się El Alto. Wokoło ośnieżone sześciotysięczniki: Illimani i Huayna Potosí. Ten widok robi wrażenie za dnia, a w nocy wręcz ściska za gardło. Góry pełne migoczących światełek. Nie trzeba jechać na punkt widokowy, których zresztą jest sporo, wystarczy wjechać gdziekolwiek, a widok za każdym razem jest inny i równie piękny. Zawsze można też „przelecieć się” nad budynkami jedną z pięciu kolejek linowych – teleferico. Możemy zajrzeć na podwórka i tarasy mieszkańców. 

Im wyżej, tym z reguły biedniej. Ponieważ ze wzrostem wysokości jest chłodniej i mniej przyjemnie, dużo tańsze mieszkania można znaleźć w El Alto. Zamieszkują je w większości rdzenne grupy etniczne Ajmara i Keczua. To wśród nich są kobiety zwane cholitami, które tak bardzo zachwycają turystów. Noszą kolorowe spódnice polleras, mają długie warkocze z doczepionymi frędzlami, a na głowie meloniki. Te kobiety, podobnie jak cała rdzenna ludność, cierpiały w przeszłości ogromną dyskryminację. Gdy przybywały do miast, były traktowane okrutnie, często popychane i wyzywane. Nie miały praw, nie mogły wyrobić dokumentów, wchodzić do urzędów czy na Plaza Murillo. To dlatego cholity głównie kojarzy się z kobietami, które sprzedają na targowiskach albo są kucharkami czy gosposiami. Kiedyś praktycznie niemożliwe dla nich było zajmowanie się czymś innym. Jednak z roku na rok zaczęły wychodzić z przypisanych im ról. Teraz możemy obserwować, jak walczą na ringu w El Alto, wiele z nich zasiada w parlamencie, są prawniczkami, dziennikarkami itd. Inne wspinają się po górach, tak jak cholitas escaladoras. To grupa kobiet, które mieszkają w El Alto. Przez wiele lat większość z nich pracowała w schroniskach górskich jako kucharki lub tragarki. To ich mężowie, przewodnicy górscy, zdobywali szczyty z turystami. One też chciały, po cichu marzyły. Aż w końcu skrzyknęły się i zdecydowały, że wejdą na szczyt – padło na Huayna Potosí. Nie zrezygnowały z tradycyjnych strojów pomimo protestów i żartów mężczyzn. Zrobiły to, bo „tak im wygodniej i tak je wszyscy znają”, a także by zademonstrować, że jako cholity mogą robić to, co nie było przeznaczone dla nich. Musiały oczywiście pójść na pewne ustępstwa i pantofelki zamieniły na plastikowe buty pod raki, założyły uprzęże, okulary słoneczne i kaski. Pozostała chusta w andyjskie wzory zamiast plecaka, spódnica, sweterki i warkocze. Wyglądają niezwykle w tych strojach na lodowcu. Do tej pory zdobyły już pięć sześciotysięcznych szczytów Boliwii. Regularnie grają w piłkę nożną na boisku w El Alto (ponad 4 tys. m n.p.m.), wspinały się z nami na kilkudziesięciometrowe drzewa w La Paz. Niestraszne im żadne wyzwania!

Jeśli myślicie o zdobyciu Huayna Potosí, możecie to zrobić właśnie w towarzystwie cholit. Lub wybrać się z nimi na jedno-, dwudniowy wypad na lodowiec.

 

NEKROPOLIA 

W METROPOLII

 

NA CMENTARZ LUB NA KSIĘŻYC

 

Nie bez powodu mówi się, że Boliwia jest jednym z najbiedniejszych państw Ameryki Łacińskiej. Wiele osób mieszka lub wychowała się na ulicy. Jedną z takich grup są pucybuci. Cierpią dyskryminację ze strony społeczeństwa, często najbliższej rodziny. Nie chcą być rozpoznani, dlatego zakładają kominiarki. Są tak liczni, że na pewno zobaczycie ich już pierwszego dnia. Mało kto wie, że część z nich jest przewodnikami alternatywnych wycieczek po La Paz. To jedno z przedsięwzięć fundacji Hormigon Armado. Na ich stronie można zamówić taką wycieczkę za 80 bolivianos. Z przewodnikiem spotkacie się na stacji kolejki linowej. Będzie miał na twarzy kominiarkę, a na szyi plakietkę. Będziecie mogli wypytać go o niełatwe życie. Wielu z nich zostało porzuconych przez rodziców i wylądowało na ulicy jeszcze jako dzieci. Podczas trzygodzinnej wycieczki zostajemy oprowadzeni po 11 punktach, między innymi targowiskach, sklepach dla cholit i cmentarzu.

Cmentarz jest jak miasto w mieście, a groby wyglądają jak okna w wieżowcach. To dlatego, że znajdują się w budynkach i są ułożone piętrowo. Niektóre „blokowiska” mają nawet klatkę schodową, do innych trzeba użyć drabiny. Każdy grób można czytać jak książkę o zmarłym. Bliscy wkładają za okienko rzeczy, które ich krewny lubił, np. płytę ulubionego zespołu, książkę, a nawet papierosy i alkohol. Podczas urodzin przynoszą kawałek tortu czy inne smakołyki. Podczas karnawału groby są przyozdobione balonami i kolorowymi wstążkami. 

W mieście jest sporo do zwiedzania, a do tego dochodzą jeszcze okolice. Minibusy za kilka bolivianos przeniosą nas w zupełnie inny świat: kaniony, np. Palka, malutkie wsie jak Ayma, do których można dotrzeć górskimi szlakami pełnym kaktusów, diabelska skała Muela del Diablo oraz księżycowe krajobrazy Valle de la Luna. Po drodze spotkamy osły, owce, lamy i alpaki. Nawet w mieście można zobaczyć kolibry. 

La Paz i okolice to jeszcze dużo więcej, niż zdołałam zmieścić w artykule. Mam nadzieję, że spojrzysz trochę inaczej na to miasto i dasz mu szansę, na którą zasługuje.