Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2018-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2018 na stronie nr. 36.

Tekst i zdjęcia: Alicja Kubiak i Jan Kurzela,

Tak blisko nieba, tak daleko od Boga


Korowajowie, „ludzie drzew” – ostatnie, najbardziej odizolowane plemię świata. Pomimo licznych nacisków wielu jego członków nadal pozostaje w swoich wioskach, żyjąc tak, jak pradziadowie. Cywilizacja wdziera się jednak i tu, do papuaskiej dżungli, na jej bagna i grzęzawiska – w świat mieszkańców, którzy jeszcze 40 lat temu myśleli, że są jedynymi ludźmi na Ziemi.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Po raz pierwszy Korowajowie zobaczyli innego człowieka 17 marca 1974 r., i był to dla nich ogromny wstrząs. Byli rzeczywiście przekonani, że na całym świecie istnieją tylko oni. Szok był tym większy, że przybysze nie dali im za dużo czasu, żeby ci mogli się oswoić z tą wiadomością. Już cztery lata później na te tereny zaczęli przybywać misjonarze.

Korowajowie byli bardzo nieufni i bronili dostępu do swoich wiosek. Niełatwo było pokonać ich dystans i zachęcić do rozmowy, natomiast zginąć z ich rąk można było bardzo szybko. Na nowo przybyłych czekali w swoich khaim, czyli domach na drzewach, zbudowanych na wysokościach sięgających prawie 40 m. Uzbrojeni w łuki, kierowali zatrute strzały prosto w intruzów. Negocjacje trwały niekiedy długie godziny, a często i dni, i nie zawsze kończyły się pomyślnie. Bywało, że przybysze wielokrotnie musieli oddalać się od wioski i wracać, bo plemię potrzebowało czasu do namysłu.

Największa eksploracja terenów zasiedlonych przez Korowajów nastąpiła w latach 90., a i wtedy bywało jeszcze niebezpiecznie: wojownicy czatowali z łukami i nadal praktykowali tam kanibalizm.

 

STARSI BLIŻEJ ZIEMI

Dom Korowajów typu hau jest niższy, budowany na wysokości 6–8 m, i przeznaczony dla ludzi starszych lub mających problemy z poruszaniem się.

PONAD PIJAWKAMI

Tak wyglądała droga do wiosek Korowajów. Marsz w dżungli wymagał nie tylko dużego wysiłku fizycznego, ale i olbrzymiej koncentracji. Jeden nierozważny krok czy potknięcie i można było wylądować w wodzie lub błocie pośród tysięcy pijawek i innych stworków.

DRAPACZ CHMUR

Ten dom typu khaim został zbudowany w koronie drzewa na wysokości 28 m. My w naszych wieżowcach mamy windy, a oni wchodzą po trzeszczących i łamiących się szczebelkach.

 

MARKUS ODPORNY NA CYWILIZACJĘ

 

W tej krainie, zagubionej głęboko w papuaskiej dżungli, pojawiliśmy się oczywiście znacznie później, bo w czerwcu 2017 r. Samo dojście do korowajskich wiosek nadal jest drogą przez piekło – w towarzystwie niezliczonych komarów, pijawek oraz innych insektów. Prowadzi ona przez nieskończone bagna, niewidoczne pod wodą korzenie i liany oraz cienkie gałęzie, które tworzą mostki nad wartkimi, głębokimi rzeczkami; niekiedy też przez powalone zbutwiałe pnie. Trasa wymaga niemałej sprawności, zwinności i kondycji, a także dużego skupienia uwagi. Do tego klimat – morderczy upał i przeraźliwa wilgotność.

Nasza grupa składała się z sześciu osób: trzech tragarzy, przewodnika i nas. Tragarzami byli Korowajowie, którzy mieszkają na co dzień w indonezyjskiej wiosce Mabul, jednak w dżungli, na drzewach, pozostali jeszcze ich krewni.

Po kilku godzinach marszu dotarliśmy do pierwszej wioski – Gowari. Jak się później dowiedzieliśmy, nazwy wiosek wywodzą się od nazwisk klanów, które w nich mieszkają. Tę zamieszkiwał klan Gowari, a właściwie to jedynie Marcus Gowari. Na całym tym obszarze został bowiem już tylko on sam – żona umarła mu cztery lata temu, a dzieci wyprowadziły się do Mabul, jednej z wiosek założonych przez rząd. Władze pobudowały je po to, aby ściągnąć wreszcie Korowajów z drzew i sprowadzić do cywilizacji. Markus czuje się jednak dobrze tam, gdzie się urodził, więc nie skorzystał z tej oferty.

Spędziliśmy z nim kilka dni, podczas których my przyglądaliśmy się jemu, a on nam. Następnie wyruszyliśmy w drogę do kolejnego klanu – Halynof. Trekking stopniem trudności z pewnością dorównywał temu sprzed kilku dni, o ile go nie przewyższał. Deszcz padał nieustannie, wody w strumieniach oraz rzekach znacznie przybrały. Po paru godzinach morderczej drogi, nie raz brnąc z plecakiem nad głową po pas w wodzie i bagnie, usłyszeliśmy znane nam już „manop trobo”, czyli „witajcie”. Ulga niesamowita! – ściągnąć z siebie mokre na wskroś rzeczy, obklejone błotem, gałęziami i... pijawkami.

Usiedliśmy na podłodze jednego z niższych korowajskich domów (na wysokości 8–10 m). Chwila relaksu, a potem to, co najprzyjemniejsze: rozmowa z członkami klanu oraz możliwość poprzyglądania się i uczestniczenia w ich życiu codziennym. Z Korowajami porozumiewaliśmy się przy pomocy tłumaczy, którymi byli nasi tragarze.

 

ŻELAZNE DOMY

 

Dowiedzieliśmy się m.in., że tutejsze domy khaim powstają na wysokościach nawet 38 m. Mieszkają w nich wojownicy i ludzie młodzi. W niższych domach hau (na wysokościach 8 do 10 m) żyją ludzie starsi i ci, którzy mają problemy z poruszaniem się. Korowajom budowa domu zajmuje około dwóch miesięcy. Schodzą się wtedy mężczyźni z innych wiosek i pomagają „inwestorom”. Najpierw wyszukuje się właściwe drzewo – odpowiednio wysokie, proste i silne. Zazwyczaj jest to jeden z gatunków drzewa żelaznego. Następnie jest karczowana okolica, gdzie powstaje polana, na której są składane gałęzie i wszelkie materiały potrzebne do budowy.

Najważniejsza jest podłoga. Stawia się ją na początku. Musi być bardzo mocna, aby utrzymać ciężar nawet kilkunastu osób. W wyższych domach podłoga opiera się częściowo na koronach drzew, jednak nadal musi być należycie przygotowana. Po jej ukończeniu są stawiane ściany, a na końcu dach. Najciekawszym elementem takiego domu jest drabina. Ta prowadząca do hau jest zrobiona z jednego pnia, w którym miejsca na stopy są wyrąbywane siekierą. Ta, która ma prowadzić do najwyższych domów, wygląda swojsko, ale tylko z daleka. Jest bowiem zrobiona z gałęzi drzewa owocowego kayu bulah, które jest raczej słabe, a żerdzie powiązane są nawet lianami lub rattanem. Wystarczy dla drobnego Korowaja, ale już nie dla statystycznego Europejczyka. My musieliśmy wejść z ubezpieczającym nas osprzętem wysokogórskim.

Dlaczego Korowajowie budują swoje domy tak wysoko? Powodów jest kilka. Przede wszystkim żyją na terenach bagnistych, na grzęzawiskach, gdzie jest mnóstwo komarów. Na wysokości nie ma ich aż tyle. A po drugie, jest tam trochę chłodniej, bo można liczyć na podmuchy wiatru. No i widać też doskonale, kto się zbliża. Oprócz tego Korowajowie wierzą, że złe moce żyją tylko przy ziemi, więc im wyżej, tym bezpiecznej.

 

ZDJĘCIE RODZINNE

Autorzy w jednej z wiosek w towarzystwie mieszkającej tam rodziny oraz swoich tragarzy. Ci ostatni przenieśli się już do cywilizacji, ale kilka lat wcześniej żyli jeszcze w dżungli.

KONSERWACJA BEZ KOŃCA

Korowaj poprawiający konstrukcję swojego hau. Wszystkie elementy są łączone za pomocą lian lub ratanu, co w tym klimacie nie zapewnia na dłużej dobrej wytrzymałości całego domku.

UJRZEĆ BIAŁEGO

Dla tego kilkuletniego chłopca Autorzy byli pierwszymi białymi, których widział w swoim dotychczasowym życiu. Dlatego był zainteresowany wszystkim, co robili, oraz każdą ich rzeczą.

 

ZJADANIE ZŁEGO DUCHA

 

O życiu Korowajów sprzed marca 1974 r. nie wiadomo nic. Dopiero po tej dacie można zacząć mówić o jako takim poznawaniu ich zwyczajów czy tradycji. Pierwsi ludzie z zewnętrznego świata zastali ich na drzewach – z silną wiarą w duchy, kanibalizmem i światem uporządkowanym po swojemu. My zdecydowaliśmy się pokonać tę morderczą trasę i przejść spory kawał bezwzględnej papuaskiej dżungli właśnie z ciekawości. Żeby lepiej ich poznać, ale też sprawdzić, jak człowiek z zewnątrz zmienił ich życie. 

Na przykład kanibalizm. Temat fascynujący dla nas, a tak drażliwy dla nich. Musieliśmy bardzo uważać, rozmawiając z przewodnikiem, żeby nikogo nie było w pobliżu i żeby nikt z jego plemienia nie usłyszał słowa cannibalism. Ten angielski wyraz jest tu bowiem dobrze rozumiany. Korowajowie, zwłaszcza ludzie młodzi, są już na ogół protestantami, którzy poznali zasady innego życia i wiedzą, że kanibalizm był złem. Wstydzą się tego zwyczaju swoich przodków i wręcz nie życzą sobie, aby łączyć ich w jakikolwiek sposób z tym procederem. To był zresztą jedyny temat, który musieliśmy omawiać tylko z przewodnikiem, na szczęście człowiekiem bardzo kompetentnym, jako że w latach 90. eksplorował te tereny. Spędził wtedy pośród tubylców kilka lat i nabył bezcenną wiedzę.

Korowajowie zapadali na różne choroby: malarię, anemię czy gruźlicę. Uważali, że wtedy przychodzi do nich w nocy zły duch, khakhua lub suanggi, który wyjada ich od środka, a nad ranem wyjedzone części ciała zastępuje popiołem z ogniska. Człowiek po przebudzeniu nie zauważa w sobie żadnych ubytków, ale czuje się coraz gorzej. Kiedy dana osoba w końcu umierała, wtedy zbierała się rada starszych i szukała winnego sprowadzenia khakhua czy suanggi. Najczęściej ofiarą stawał się ktoś z mieszkańców sąsiedniej osady, choć czasem i spośród swoich. „Winny” był wtedy przyprowadzany do wioski i przywiązywany do pala; zdarzało się, że i sama rodzina odprowadzała go do tego miejsca. Matki oddawały potulnie na pewną śmierć synów, żony – mężów, a siostry – braci, bo nikt, ale to absolutnie nikt z Korowajów nie chciał mieć nic wspólnego z osobą, która ma konszachty ze złymi duchami.

Skazany był następnie zaprowadzany na brzeg rzeki, gdzie ginął od strzały z łuku. Odcinano mu głowę i wyjmowano mózg, który po ugotowaniu dostawała starszyzna wioski, jako największy przysmak. Następnie różne części ciała otrzymywały, według określonego klucza, poszczególne grupy społeczności – starsi, kobiety czy nawet dzieci. 

Człowiek smakuje podobno jak młody kazuar, czyli ptak nielot, mniejszy od strusia, który zamieszkuje tylko Australię i Papuę-Nową Gwineę. Bardzo chcieliśmy kazuara spróbować i liczyliśmy, że uda się Korowajom jakiegoś upolować, ale po usłyszeniu takiego porównania byliśmy szczęśliwi, że żaden im się nie nawinął.

Najistotniejsze jest to, że Korowajowie nie smucili się, zjadając swojego znajomego, przyjaciela czy członka najbliższej rodziny. Oni w ogóle nie uważali, że zjadają człowieka. Wierzyli, że jedzą khakhua lub suanggi, który w nim zamieszkał, i cieszyli się bardzo, że mogli go w ten sposób zlikwidować. Uważali, że skoro suanggi zjada człowieka, to oni mogą zjeść tego właśnie złego ducha.

Kości, włosy, zęby i paznokcie ofiary zakopywano poza wioską. Czaszkę dostawał ten, który suanggi zabił, i wieszał ją sobie w domu jako trofeum.

 

POZOSTAŁO ICH CZTERY TYSIĄCE

 

W tej chwili kanibalizm pośród Korowajów już nie istnieje. Jak wspominaliśmy, wręcz się go wstydzą. Jednak warto odnotować pewne wydarzenie, które miało miejsce zaledwie 6 lat temu. Oto w 2012 r. aresztowano 29 Korowajów z klanu Sinimbru, zamieszkującego tereny znajdujące się bardzo głęboko w papuaskiej dżungli. Tam „człowiek z zewnątrz” pojawia się wciąż niezwykle rzadko, a jeśli już, to jako misjonarz czy naukowiec, nigdy zaś – turysta. Tych 29 zaaresztowano właśnie za kanibalizm. A nastąpiło to w miesiąc po dokonaniu tego aktu.

Władze zostały poinformowane przez sąsiedni klan, który absolutnie nie zgadzał się z tymi praktykami i je potępiał. Sprawa otarła się jednak zaledwie o lokalny posterunek policji i miejscowe władze. Uznały one, że Korowajów należy zwolnić z więzienia i oczyścić z zarzutów, ponieważ ten czyn „został podyktowany względami tradycji, a nie chęcią dokonania zbrodni”.

Korowajów pozostało już bardzo niewielu, bo około czterech tysięcy. Niektóre z klanów, których jest w sumie 28, liczą dziś zaledwie po 5–6 osób. Nadal żyją w swoich domach hau i khaim, niekiedy na wysokości 38 m. Żyją po swojemu, według zasad przodków, wierząc w duchy i złe moce. Tak blisko nieba i tak daleko od naszego cywilizowanego Boga.