Kilka lat temu w książce Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz „Pierwsza dookoła świata” natrafiłam na zdjęcie kotwicowiska gdzieś w Australii. Urzekło mnie prostotą i obietnicą przygody. Namalowałam je akwarelkami. Teraz, podczas spaceru deptakiem nad zatoką, stanęłam jak oczarowana. Przecież to miejsce z mojej akwarelki! Wcale się nie zmieniło. Może buja się tu trochę więcej jachtów, ale niebieskie wody zatoki, zalesione wzgórza i seledynowy pas namorzynowców są takie same.
Dostępny PDF
Miasto zostało założone w 1876 r. po odkryciu złota na pobliskich wyżynach. Gorączka nie trwała jednak długo i ustąpiła miejsca sukcesywnemu osadnictwu opartemu na rolnictwie, w którym dominowała uprawa trzciny cukrowej, górnictwie oraz wycince lasów. W czasie II wojny światowej w Cairns mieściła się duża baza wojskowa aliantów.
GARDEN PARTY
Ogród botaniczny w Cairns jest nie tylko źródłem wiedzy o roślinach tropikalnych, ale także miejscem spotkań i pikników.
PRACOWITY TATUŚ
Kazuary prowadzą samotny tryb życia. Żyją w północno-wschodniej Australii i Nowej Gwinei. Jaja wysiadują i młodymi pisklakami przez 9 miesięcy opiekują się samce.
MOŻNA ZDJĄĆ KASK
Z palm w Palm Cove regularnie ścina się kokosy, bo po tej romantycznej plaży spacerują nowożeńcy i liczni turyści.
TRELE W KATEDRZE, NURY NA RAFIE
Dzisiaj, jak większość metropolii Australii, miasto dynamicznie się rozwija. Tutaj jednak stawia się głównie na turystykę. Cairns zajmuje czwarte miejsce w Australii pod względem popularności wśród turystów zagranicznych. Buduje się nowe hotele, zwiększa oferty połączeń lotniczych oraz atrakcji turystycznych. Jest to główna baza wypadowa na rafę koralową i do lasów deszczowych. Przewodnik podaje, że dziennie wyrusza stąd ponad 600 wycieczek. Aż nie chce się wierzyć!
W kompaktowym centrum dawnego Cairns napotykam kilka dobrze zachowanych budynków z czasów jego pierwotnego rozkwitu: siedzibę telegrafu, sąd, centrum kulturalne, dwa duże hotele. Co okazalsze obiekty – tak zwane queenslanders – zostały wybudowane w oryginalnym stylu tropikalnym charakteryzującym się szerokimi, drewnianymi werandami i dekoracyjnymi, ażurowymi balustradami. Popularne głębokie zadaszenia miały nie tylko chronić przed słońcem, ale też przed rzęsistymi ulewami.
Powiedziano mi, abym koniecznie wstąpiła do katedry. Ma być unikatowa. I oto ona. Pokaźne witraże po obu stronach przedstawiają obrazy stworzenia świata w wersji... Down Under. Jest więc ocean i barwna rafa koralowa, są kangury, dziobak i kolczatka przechadzające się w cieniu wielkich drzew lasu deszczowego. Słyszę ćwierkające ptaki. Tu, w środku? Okazuje się jednak, że to z nagrania. Poza tym jest idealnie cicho i spokojnie, a ja mam wrażenie, jakbym właśnie była świadkiem stworzenia świata, tyle że zupełnie innego, na tym odizolowanym, niezwykłym kontynencie.
Po duchowych przeżyciach kieruję się w stronę esplanady, głównego deptaka nad zatoką Trinity Bay. Została ona tak nazwana przez kapitana Cooka, który w 1770 r. jako pierwszy Europejczyk eksplorował wschodnie wybrzeże Australii. Przy promenadzie mieszczą się co elegantsze hotele i restauracje, natomiast nad samą wodą rosną dorodne drzewa, w tym mango. Akurat kwitną, teraz, wczesną australijską zimą! Jest i laguna, bardzo duży sztuczny basen, wypełniony iskrzącą się, błękitną, filtrowaną wodą morską i obramowany piaszczystymi miniplażami. Co jednak najważniejsze, nie ma w nim ani śmiercionośnych meduz, ani krokodyli. Można do niego wskoczyć bezpośrednio z promenady. Otwarty przez cały rok, darmowy, jest niezaprzeczalną dumą miasta i radością jego mieszkańców.
A oto i marina. Widzę ją już po masztach i nie mogę się doczekać, aby zobaczyć, jak tu wygląda żeglarskie życie. To stąd – jachty, duże łodzie motorowe i olbrzymie katamarany zabierają turystów na Wielką Rafę Koralową, jeden z siedmiu cudów świata. Biznes rafowy kwitnie i ofert jest mnóstwo: pobliskie wyspy lub rafa zewnętrzna (oddalona stąd o 50 km), wycieczki na łodziach ze szklanym dnem lub na stateczkach z przeszkloną częścią podwodną, dolot helikopterem, snurkowanie lub nurkowanie. Wyspecjalizowane gigantyczne katamarany mogą wziąć na pokład do 300 osób, a statki rozwijają prędkość do 30 węzłów. Po drugiej stronie rzeki wypatrzyłam jednak zakotwiczone jachty, a w marinie – pomost z licznymi pontonami. Cały czas jest tu więc jeszcze miejsce na nieskomercjalizowaną przygodę...
CZEGO FOLDER NIE POWIE
Zatrzymuję się w Trinity Beach, dzielnicy Cairns znajdującej się 20 km na północ od miasta. Położenie jest wymarzone. Z jednej strony tropikalna plaża, a z drugiej, zachodniej, strome pagórki pokryte dziewiczymi lasami deszczowymi. – Przyjechałaś w odpowiedniej porze – mówi Ian, mój gospodarz. – Latem, od grudnia do maja, leje tu jak z cebra, czasami po 15 cm kilka dni z rzędu. Niepokaźne strumyki zamieniają się w niebezpieczne potoki. Temperatura dochodzi do 35°C, jednak ze wzgledu na wilgotność wydaje się, że jest 45°C. Teraz, zimą, pogodę mamy przyjemną, około 25°C w dzień i 20°C w nocy.
W ciągu następnych dni zwiedzam nadmorskie miejscowości: malowniczą Palm Cove i szykowny Port Douglas, oba miejsca bardzo popularne wśród nowożeńców na wypowiedzenie sakramentalnego tak. Spaceruję po Ellis Beach z pochylonymi palmami kokosowymi. Jest też i Kewarra Beach, położona za małym laskiem eukaliptusowo-namorzynowym przylegającym do naszego domu. – Uważaj na Kewarra – ostrzega Ian. – Niedawno zauważono tam krokodyla. Po lasku możesz chodzić, ale do strumyków nie podchodź. Zresztą teraz są i tak raczej wyschnięte.
Na tych terenach krokodyli jest dużo, są szybkie i w każdym momencie mogą się wynurzyć z oceanu lub przybrzeżnej rzeki. To my musimy znać zasady ich gry. Jakiś czas temu zauważono krokodyla (mówimy tu o tych największych, słonowodnych różańcowych) w strumyku przy luksusowym hotelu w Palm Cove, a dwa lata temu w odludnym Parku Narodowym Daintree saltie (ich australijska nazwa, od salt – sól) wciągnął do oceanu turystkę. Nieopatrznie zachciało jej się wykąpać w nocy. Nie miała żadnych szans.
Tabliczki ostrzegające o niebezpieczeństwie są rozstawione przy wejściach na plaże. Chodzi nie tylko o krokodyle i rekiny, ale też o parzące, śmiercionośne meduzy, głównie duże osy morskie oraz malutkie irukandji, uważane za najbardziej jadowite meduzy świata. Są one obecne w tych wodach w czasie gorącego lata, akurat wtedy, kiedy najbardziej chciałoby się ochłodzić w oceanie. Na plażach zakłada się siatki, zaleca wkładanie tzw. rashie (rash vest), czyli lekkich spandeksowych bluz sportowych. Jad meduz uaktywnia się w dotyku ze skórą, tak więc wszelkie osłanianie ciała staje się niezbędne. I tu ciekawostka: nazwa irukandji wzięła się od imienia nadmorskich Aborygenów Yirrganydji, zamieszkujących właśnie te tereny, na północ od Cairns.
Ciepłym wieczorem miło jest zjeść obiad na werandzie. Wtedy to odwiedzają nas na swoją trawiastą kolację małe kangurki walabie. Są czujne i łatwo je spłoszyć. Czasami zachichocze kukabura, a już zawsze przelecą stadem skrzeczące nietoperze, wybierające się na nocny żer. Uwielbiają owoce, dlatego też – paradoksalnie do oczekiwań związanych z tą strefą geograficzną – w ogrodach raczej nie uprawia się drzew owocowych. Po stole już uwijają się wszechobecne mrówki szukające resztek jedzenia, a pod stołem... też buszują, tyle że zielone i w trochę większym wydaniu. W nocy nawet w najczystszej kuchni będą się kręcić karaluchy. Czas zapalić spiralkę odstraszającą moskity i natarczywe maleńkie muszki. Jakby nie było, jesteśmy w tropiku.
MEDUZY W OCCIE
Tablice informujące o meduzach i krokodylach znajdują się przy wielu wejściach na plaże. Umieszcza się przy nich butelki z octem, który neutralizuje jad meduz.
ZIELONA PREHISTORIA
W Parku Narodowym Daintree rosną jedne z najstarszych lasów tropikalnych świata. Miliony lat temu pokrywały one większą część Australii.
Z PAJĄKIEM NA RYBY
Prządka olbrzymia należy do największych pająków świata. Samice dorastają do 20 cm, samce mogą być nawet 10 razy mniejsze. Ich sieć jest taka silna, że może służyć do połowu ryb. Nie są niebezpieczne dla człowieka.
DAINTREE – ŻYWA ARKA
Wet Tropics, Mokre Tropiki Queenslandu, zostały wpisane na światową listę dziedzictwa UNESCO w 1988 r. Rozciągają się one na długości 450 km od Townsville do Cooktown, pokrywając wschodnie stoki Wielkich Gór Wododziałowych. Na ich terenie znajdują się prastare, najbardziej rozległe i zróżnicowane tropikalne lasy deszczowe Australii. Uważane za „żywą arkę”, zawierają prawie kompletny rejestr ewolucji roślin na Ziemi na przestrzeni ostatnich ponad 400 mln lat (to znaczy sięgający daleko przed erę dinozaurów).
Z Cairns najdogodniej się dostać do lasu deszczowego poprzez wykupienie wycieczki do małej, aczkolwiek barwnej i popularnej Kurandy. Już sam przejazd jest ciekawy. Historyczna kolejka wspina się na wysokość ponad 300 m i prowadzi malowniczą trasą, pełną licznych serpentyn, mostów i tuneli. Do miasteczka można też dojechać – lub zjechać z niego – 7,5-kilometrową kolejką linową, zawieszoną ponad dżunglą. Kuranda oferuje wiele atrakcji: przejażdżki po lesie amfibią army duck, oglądanie krokodyli, koali, egzotycznych motyli, ptaków oraz dwa, pełne kolorów i ciekawostek ryneczki.
Jedziemy jednak dalej na północ, aby zobaczyć ten bardziej autentyczny, odosobniony i mniej naruszony las deszczowy. Naszym celem jest Park Narodowy Daintree, ikona Mokrych Tropików. Ze względu na swój status dziedzictwa UNESCO oraz przesłanki ekologiczne w Daintree można poruszać się jedynie po określonych szlakach. Wybieramy się do wąwozu Mossman. Mały autobus wiezie nas z parkingu wąską drogą w górę rzeki. Tam, po przejściu wiszącym mostem, zanurzamy się w las.
Ścieżka prowadzi przez różnorodne sekcje lasu, a sceneria ciągle się zmienia. Fascynują rozmiarem olbrzymie drzewa. Aby podtrzymać swój ciężar, szczególnie na podmokłym gruncie w porze deszczowej, wykształciły one imponujące podporowe korzenie szkarpowe. Jednymi z największych okazów są figowce wielkolistne, agresywne drzewa dusiciele. Kiełkują w koronach innych drzew, a następnie wysyłają w dół korzenie, które oplatają się wokół gospodarza jak ciasny płaszcz i stopniowo go duszą. Po wielu latach z pierwotnego drzewa już nic nie zostaje.
Oglądamy zawieszone na lianach paprocie, bluszcze pnące się po pniach w poszukiwaniu drogocennego światła, posplatane ze sobą konary drzew. Różnorodność i wszechobecność egzotycznych roślin jest niesamowita. Zieleń prezentuje się tu w każdym możliwym odcieniu. Dochodzimy do strumienia i sadzawki z białym, piaszczystym dnem. Pięknie tutaj, spokojnie i tak jakoś magicznie. Wokół ćwierkają ptaki, natomiast nie widzimy owadów, zwierząt, kwiatów. Na brak tych pierwszych nie narzekam, kwiaty można prawdopodobnie znaleźć wysoko w koronach drzew, natomiast trochę szkoda, że nie spotykamy samotnego, dostojnego kazuara. Jest to tutejszy endemit, prawdziwa rzadkość, ukazujący się niby enigmatyczny cień z epoki dinozaurów.
W północnej części parku Daintree znajduje się przylądek Cape Tribulation. Tam kończy się asfaltówka. Dalej, do Cooktown, można dojechać tylko drogą szutrową, o ile nie jest ona zalana w czasie letnich opadów. To właśnie w tym rejonie prastary las deszczowy dochodzi bezpośrednio do oceanu, i tym samym dwa wspaniałe obszary dziedzictwa UNESCO – Mokre Tropiki i Wielka Rafa Koralowa – spotykają się ze sobą. Są to tereny dziewicze, niezwykłe, cały czas jeszcze badane. UNESCO i rząd stanowy Queenslandu stoją na straży ich ochrony i zabezpieczenia. I dobrze by było, aby ten wyjątkowy i niepowtarzalny zakątek na Ziemi, nieustannie egzystujący od prawie dwustu milionów lat, mógł przetrwać.